Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 40

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

Nazwa „mafia” pochodzi od sycylijskiego określenia przechwałek. A jeśli spytasz jakiegokolwiek poważnego człowieka, który zarabia na życie popełnianiem poważnych przestępstw, nie usłyszysz od niego nic innego, tylko przechwałki, które w końcu się na nas przeważnie mszczą. Ale nigdy nie nabieramy rozumu. Może nie sposób łamać prawa, nie czując z tego powodu dumy. Oczywiście w tych ostatnich miesiącach dawnej mafii, bractwa założonego, kierowanego i rządzonego przez Kadirbaja, słychać było mnóstwo przechwałek. Były to jednak ostatnie chwile, kiedy każdy w bombajskim podziemiu mógł powiedzieć z całkowitą uczciwością, że jest dumny z bycia gangsterem.

Od śmierci Kadira Chana minęły prawie dwa lata, lecz jego metody i zasady nadal określały codzienne działania rady mafii, którą założył. Kadir nienawidził heroiny i nie zgadzał się na handel narkotykami ani nie pozwalał na niego nikomu z wyjątkiem rozpaczliwie uzależnionych ulicznych ćpunów. Także prostytucja budziła w nim odrazę. Uważał ją za cierpienie kobiet, hańbę mężczyzn i trąd społeczeństwa, które na nią pozwala. Jego wpływ rozciągał się na wszystkie ulice, parki i budynki w promieniu kilku kilometrów kwadratowych. W tym małym królestwie wszyscy, którzy nie ograniczali swoich związków z prostytucją i pornografią do bardzo dyskretnego, bardzo nieznacznego poziomu aktywności, narażali się na karę. Tą zasadą kierowała się także nowa rada pod przewodnictwem Salmana Mustana.

Stary Subhan Mahmud, choć nominalnie nadal przewodniczący rady, był poważnie chory. W latach po śmierci Kadira przeszedł dwa wylewy, po których w dużym stopniu utracił zdolność mowy i ruchu. Rada umieściła go w domu Kadira na plaży w Versova – był to ten sam dom, w którym odbyłem odwyk pod okiem Nazira. Zapewniono staremu bossowi najlepszą opiekę medyczną i posłano po jego rodzinę i służących, by nad nim czuwali.

Nazir powoli szkolił małego Tarika do roli przywódcy, którą przewidywali dla niego niemal wszyscy członkowie rady. Pomimo pochodzenia chłopca, jego dojrzałości i niezwykle poważnego usposobienia – nikt inny, mężczyzna czy chłopiec, nie miał w sobie tej poważnej, żarliwej intensywności, która tak bardzo przypominała mi Chalida – Tarik był zbyt młody, by objąć rolę przywódcy czy choćby brać udział w zebraniach rady. Nazir przydzielił mu obowiązki, dzięki którym chłopiec stopniowo poznawał świat, jakim pewnego dnia mógł rządzić. W sensie praktycznym pod każdym względem to Salman był przewodniczącym rady i władcą mafii Kadirbaja. A Salman, o czym mógł zaświadczyć każdy kto go znał, był ciałem i duszą oddany Kadirbajowi. Kierował klanem tak, jakby siwowłosy władca nadal tu był, żywy i czujny, i co wieczór wydawał mu polecenia.

Na ogół słuchano go bez sprzeciwu. Wszyscy rozumieli, czym się kieruje, i zgadzali się, że są to zasady warte zachowania. W naszej części miasta słowa goonda i gangster nie stanowiły obelgi. Miejscowi mieszkańcy wiedzieli, że nasza gałąź mafii bardziej niż policja broni ulic przed heroiną i rozpustą. Bądź co bądź, policjanci nie byli odporni na łapówki. Mafia Salmana znalazła się nawet w nietypowej sytuacji, kiedy musiała przekupywać policjantów – tych samych, którzy przed chwilą zgarnęli haracz od alfonsów i dilerów – by odwrócili wzrok na czas przyparcia opornego dilera do muru albo zmiażdżenia młotkiem rąk handlarza pornografią.

Starzy mężczyźni z okolicy kiwali głowami i porównywali względny spokój swoich ulic z chaosem na ulicach innych dystryktów. Dzieci patrzyły z podziwem na młodych gangsterów, a czasami wybierały któregoś z nich na miejscowego bohatera. Restauracje, bary i inne lokale witały ludzi Salmana jak stróżów porządku i wysokich standardów moralnych. A odsetek donosów na terenach kontrolowanych przez niego – nieomylny wskaźnik popularności lub niezadowolenia społecznego – był niższy niż w jakiejkolwiek dzielnicy Bombaju. Mieliśmy swoją dumę, zasady i prawie że byliśmy tymi ludźmi honoru, za jakich się uważaliśmy.

A jednak w klanie pojawiały się nieliczne pomruki niezadowolenia i na niektórych zebraniach rady wybuchały zapalczywe, zajadłe kłótnie o przyszłość organizacji. Inne mafie bogaciły się na heroinie. Nowi milionerzy obnosili się w najbardziej ekskluzywnych i drogich częściach miasta z importowanymi samochodami, najmodniejszymi ciuchami i arcydziełami elektroniki. Co ważniejsze, wykorzystywali te niewyczerpane, narkotyczne źródła pieniędzy na wynajęcie nowych pracowników: najemników, opłacanych na tyle dobrze, że podejmowali się brudnej i brutalnej walki. Stopniowo te gangi zaczęły powiększać swoje terytoria poprzez walki, w których zginęło paru najbardziej niebezpiecznych, wielu odniosło rany a za które gliniarze całego miasta zapalali w podzięce kadzidła.

Równie duże dochody pochodziły z nowych, niewyczerpanych rynków importowanych pornosów hardcore. Dzięki nim niektóre konkurencyjne gangi zgromadziły dość środków, by zdobyć ten najważniejszy symbol statusu każdego gangu: broń. Niektórzy ludzie Salmana Mustana – zazdrośni o bogactwo, wściekli za powiększanie terytoriów i zaniepokojeni powiększającą się siłą konkurencji – nakłaniali go do zmiany polityki. Wśród pierwszych krytyków znalazł się Sanjay najdawniejszy i najbliższy przyjaciel Salmana.

– Powinieneś się spotkać z Chuhą – oznajmił Sanjay z przekonaniem, kiedy razem ze mną, Faridem i Salmanem pił czaj w małej herbaciarni na Maulana Azad Road, tuż przy olśniewających, zielonych mirażach wyścigów Mahalakszmi. Chodziło mu o Aśokę Chandrashekara, ustosunkowanego człowieka silnej ręki z gangu Walidlalli, którego nazywano Chuha – szczur.

– Już się spotkałem z tym palantem, yaar. – Salman westchnął. – Nieustannie się z nim spotykam. Kiedy tylko jego ludzie usiłują nam wydrzeć kawałek terytorium, spotykamy się z Chuhą, żeby wszystko wyjaśnić. Jak tylko nasi spotykają się z jego ludźmi i dają im po pyskach, spotykam się z Chuhą. Jak tylko przyjdzie mu do głowy znowu zaproponować nam połączenie rad, spotykam się z Chuhą. Już się z nim dość naspotykałem.

Rada Walidlalli zajmowała tereny graniczące z naszymi. Stosunki między gangami były na ogół pełne szacunku, choć nie serdeczne. Walid, przywódca konkurencyjnej rady, był bliskim przyjacielem Kadirbaja i wraz z nim stworzył system rad. Choć poprowadził swoją radę w handel heroiną i pornografią, którymi niegdyś gardził tak samo jak Kadirbaj, twierdził także, że nie powinno dochodzić do żadnego konfliktu z radą Salmana. Chuha, jego zastępca, miał jednak własne ambicje. Te ambicje doprowadziły do dysput i nawet walk między gangami i zbyt często zmuszały Salmana do spotkań że Szczurem podczas do bólu oficjalnych kolacji na neutralnym gruncie pięciogwiazdkowego hotelu.

– Nie, ale nie rozmawiałeś z nim tak naprawdę, w cztery oczy, o tym, ile moglibyśmy zarobić. Gdybyś porozmawiał, Salman-bracie, na pewno byś znalazł w jego słowach wiele sensu. On na tym cholernym gównie zarabia krocie! Narkomani nie mają go dość. Zwozi to całymi pociągami! A te pornosy, człowieku to szaleństwo, przysięgam! Zabójczy biznes, yaar. Robi pięćset kopii każdego i sprzedaje je po pięć stów sztuka. To dwieście pięćdziesiąt tysięcy rupii! Za każdy cholerny pornos! Gdybyś mógł zarobić takie pieniądze na zabijaniu, przeludnienie Indii po miesiącu nie byłoby problemem! Tylko z nim porozmawiaj, Salman-bracie.

– Nie lubię go – oznajmił Salman. – I nie ufam mu. Kiedyś będę musiał skończyć z tym madachudhem raz na zawsze. To niezbyt obiecujący początek interesów, na?

– Jeśli do tego dojdzie, sam zabiję tego gandu i sprawi mi to przyjemność. Ale zanim będziemy musieli go zabić, możemy na nim dużo zarobić.

– Nie sądzę.

Sanjay powiódł po zebranych wzrokiem proszącym o pomoc. W końcu zaapelował do mnie.

– Lin, co o tym sądzisz?

– To sprawa rady, Sanjayu – odpowiedziałem, uśmiechając się na widok jego przejęcia. – Nic mi do tego.

– Ale właśnie dlatego cię pytam, Linbaba. Możesz nam przedstawić obiektywny punkt widzenia. Znasz Chuhę. I wiesz, jakie pieniądze można zrobić na heroinie. On potrafi zarabiać, nie sądzisz?

Arrey, nie pytaj go!– wtrącił Farid. – Chyba że chcesz usłyszeć prawdę.

– Nie, mów – uparł się Sanjay. Oczy lśniły mu mocniej. Lubił mnie i wiedział, że też go lubię. – Powiedz mi prawdę. Co o nim sądzisz?

Spojrzałem na Salmana, który skinął głową tak, jak zrobiłby to Kadir.

– Uważam, że Chuha należy do ludzi, przez których przestępczość zyskuje złą sławę – odpowiedziałem.

Salman i Farid prychnęli herbatą i zaczęli się wycierać chusteczkami.

– No dobrze. – Sanjay zmarszczył brwi, choć oczy nadal mu lśniły. – Więc… co właściwie ci się w nim nie podoba?

Znowu spojrzałem na Salmana. Roześmiał się i uniósł brwi i dłonie w geście „nie patrz na mnie”.

– Chuha zajmuje się wymuszaniem. A ja takich nie lubię.

– Czym?

– Wymuszaniem, Sanjay. Napada ludzi, którzy nie potrafią się bronić, i zabiera im wszystko.

Sanjay spojrzał na Farida i Salmana z wyrazem zdumionej niewinności.

– Nie widzę problemu.

– Nie, na pewno nie. I dobrze. Nie uważam, że wszyscy powinni myśleć tak jak ja. Prawdę mówiąc, na ogół tak nie jest. I ja to rozumiem. Wiem, że tak żyje wielu. Ale chociaż to rozumiem, nie musi mi się podobać. Kilku takich poznałem w więzieniu. Parę razy próbowali mnie zastraszyć. Dźgnąłem nożem. Żaden więcej się nie wychylił. Wiadomość się rozeszła: spróbuj zacząć z tym facetem, to cię potnie. Dali mi spokój. I o to właśnie chodzi. Miałbym do nich więcej szacunku, gdyby dalej starali się mnie zastraszyć. Nie przestałbym z nimi walczyć – i tak bym ich posiekał, ale podczas tego siekania o wiele bardziej bym ich szanował. Spytaj tego kelnera, Santosha, co sądzi o Szczurze. Przyszli tu w zeszłym tygodniu, Chuha i jego ludzie, i stłukli go za pięćdziesiąt dolców.

Słowo „dolce” w bombajskim slangu oznaczało rupie. Pięćdziesiąt rupii stanowiło sumę, którą Sanjay na ogół zostawiał jako napiwek dla kelnerów i wyróżniających się taksówkarzy.

– Ten facet jest milionerem, jeśli wierzyć w to, co sam ględzi – ciągnąłem – a pastwi się nad przyzwoitym człowiekiem pracy za pięćdziesiąt dolców. Ja takich nie szanuję. I sądzę, że ty, Sanjay, też nie. Nie zamierzam z tym nic robić. To nie moja sprawa. Chuha zarabia na życie wymuszaniem. Ja to rozumiem. Ale gdyby kiedyś spróbował coś wymusić ode mnie, to go potnę. I zapewniam cię, będę się przy tym doskonale bawić.

Zapadła chwila ciszy. Sanjay wydął wargi, zakołysał dłonią, zwróconą wnętrzem do góry, i powiódł spojrzeniem od Salmana do Farida. Potem wszyscy trzej parsknęli śmiechem.

– Spytałeś! – chichotał Farid.

– Dobra, dobra – przyznał Sanjay. – Spytałem niewłaściwą osobę. Lin to dziki człowiek, yaar. Ma dzikie poglądy. Pojechał z Kadirem do Afganistanu, stary! Dlaczego spytałem gościa, który jest aż tak szalony? Prowadziłeś tę klinikę w zhopadpatti i nie zarobiłeś na tym ani rupii. Przypomnij mi o tym, Lin-bracie, jeśli kiedyś cię spytam o zdanie, na?

I jeszcze jedno – dodałem, bardzo poważnie.

Ech, Baghwan! – zawołał Sanjay. – On ma jeszcze coś do powiedzenia!

– Weź pod uwagę motto, a zrozumiesz, do czego zmierzam.

– Motto? – zaprotestował Sanjay, czym sprowokował przyjaciół do jeszcze bardziej hucznego śmiechu. – Jakie znowu cholerne motto, yaar?

– Wiesz, o czym mówię. Motto gangu Walidlalli to Pahiley shahad, tab julm. Chyba można to przetłumaczyć jako „Najpierw miód, potem gwałt”, albo nawet „masakra”. Mam rację? I czy nie tak do siebie mówią?

– Tak, tak, to ich styl.

– A jakie jest nasze motto? Motto Kadira? Spojrzeli na siebie z uśmiechem.

Saatch aur himmat – powiedziałem za nich. – „Prawda i odwaga”. Znam wielu, którym spodobałoby się motto Chuhy. Uważają, że jest zmyślne i zabawne. I robi wrażenie okrutnego, więc uważają, że to oznacza siłę. Ale mnie się ono nie podoba. Wolę motto Chadera.

Na dźwięk silnika enfielda podniosłem wzrok. Abdullah zaparkował motocykl przed herbaciarnią i pomachał do mnie. Musiałem się zbierać.

Powiedziałem prawdę tak, jak ją widziałem, i wierzyłem w każde słowo, ale w najgłębszej głębi serca wiedziałem, że argument Sanjaya, choć nie lepszy, okaże się silniejszy od mojego. Gang Walidlalli pod rządami Chuhy stanowił przyszłość wszystkich mafijnych rad i zdawaliśmy sobie z tego radę. Walid nadal stał na czele rady, która nosiła jego imię, ale był stary i chory. Przekazał tyle władzy swojemu następcy, że tak naprawdę to Chuha rządził. Był agresywny, odnosił sukcesy i co parę miesięcy zyskiwał nowe terytoria dzięki podbojom lub współpracy. Gdyby Salman nie zgodził się na połączenie z gangiem Chuhy, prędzej czy później doszłoby do jawnego konfliktu, a potem do wojny.

Oczywiście miałem nadzieję, że rada Kadira pod rządami Salmana wygra. Ale nawet gdybyśmy wygrali, nie moglibyśmy odebrać terytoriów Chuhy, nie przejmując także jego handlu heroiną, kobietami i pornografią. Taka była nasza przyszłość i nie można jej było uniknąć. Po prostu dlatego, że była zbyt dochodowa. A pieniądze, jeśli jest ich wystarczająco wiele, są podobne do wielkiej partii politycznej: czynią tyle samo zła co dobra, dają zbyt wiele władzy zbyt nielicznym, a im bardziej się do nich zbliżasz, tym bardziej brudzisz sobie ręce. Toteż rzecz sprowadzała się do tego, że Salman mógł albo unikać walki z Chuhą, albo go pokonać i stać się nim. Przeznaczenie zawsze daje ci dwie drogi, powiedział kiedyś George Skorpion. Tę, którą powinieneś pójść, i tę, którą idziesz.

– Ale wiecie – dodałem, wstając – to nie moja sprawa. I szczerze mówiąc, tak naprawdę nic mnie nie obchodzi, jak będzie. Mój powóz czeka. Na razie.

Wyszedłem pomimo protestów Sanjaya i śmiechu jego przyjaciół, przebijającego się przez szczęk filiżanek i szklanek.

Bahinchudh! Gandu! – wołał Sanjay. – Jak śmiesz! Przeszkadza mi gadać głupoty i nagle sobie wychodzi, yaar! Wracaj!

Na mój widok Abdullah kopnął rozrusznik i wyprostował motocykl, gotów do drogi.

– Spieszy ci się na trening – zauważyłem, siadając za nim. – Spokojnie. Choćbyś tam nawet pofrunął, i tak będę lepszy, bracie.

Od dziewięciu miesięcy ćwiczyliśmy razem w małej, ciemnej, parnej i bardzo ponurej siłowni przy Bramie Słonia w okolicach przystani Ballard. Była to gangsterska siłownia Husajna, który stracił ramię w starciu Kadira z mordercami z bandy Sapny. Stały tam atlasy i ławy, była mata do judo i ring bokserski. Odór męskiego potu, świeżego i skisłego, wżartego w szwy skórzanych rękawic, pasów i strzemion był tak gryzący, że spośród wszystkich budynków w okolicy tylko tę siłownię szczury i karaluchy omijały z daleka. Ściany i drewniana podłoga były zbryzgane krwią, bo przez tydzień treningów to pomieszczenie widziało więcej ran i obrażeń niż pogotowie w miejskim szpitalu w gorącą sobotnią noc.

– Nie dzisiaj. – Abdullah roześmiał się i skręcił na pas szybkiego ruchu. – Dziś nie będziemy walczyć. Mam dla ciebie niespodziankę. Dobrą niespodziankę!

– Zacząłem się bać! – odkrzyknąłem. – Jaką niespodziankę?

– Pamiętasz, jak zabrałem cię na spotkanie z doktorem Hamidem? Pamiętasz tę niespodziankę?

– No, pamiętam.

– Ta jest dużo lepsza. O wiele lepsza.

– Mhm. Jakoś mnie to nie uspokoiło. Powiedz coś jeszcze.

– Pamiętasz, jak ci wysłałem niedźwiedzia, do uściskania?

– Kano. Jakże bym mógł nie pamiętać.

– Jest jeszcze lepsza!

– Doktor i niedźwiedź! – zawołałem przez warkot silnika. – Sporo ich dzieli. Powiedz coś jeszcze.

– Cha, cha! – roześmiał się i zatrzymał na światłach. – Powiem ci tak: ta niespodzianka jest tak dobra, że przebaczysz mi wszystko, co wycierpiałeś, kiedy myślałeś, że nie żyję.

– Ja i tak ci przebaczam.

– Nie, Lin-bracie. Wiem, że nie przebaczasz. Mam zbyt wiele sińców i za bardzo jestem obolały po naszym boksie i karate.

To nie była prawda. Nigdy nie biłem go tak mocno, jak on mnie. Choć szybko dochodził do siebie, a jego blizny goiły się czysto, nie odzyskał dawnej niezwykłej siły i witalności. A kiedy zdejmował koszulę przed bokserskim starciem, widok jego zmasakrowanego ciała – wyglądało, jakby dostał się w pazury dzikich zwierząt, jakby ktoś go przypalał gorącym żelazem – zawsze hamował siłę moich ciosów. Ale tego nigdy bym mu nie powiedział.

– No dobrze. – Roześmiałem się. – Skoro tak to chcesz rozegrać, to ci nie wybaczam!

– Ale kiedy zobaczysz niespodziankę – zawołał, śmiejąc się razem ze mną – wybaczysz mi zupełnie, całym sercem. No więc już! Przestań już pytać i powiedz, co Salman mówił do Sanjaya na tego wieprza Chuhę?

– Skąd wiesz, że o nim mówiliśmy?

– Widzę minę Salmana! A Sanjay powiedział dziś rano, że chce poprosić Salmana – znowu – o interesy z Chuhą. Więc co mówi Salman?

– Znasz odpowiedź – powiedziałem trochę ciszej, bo znowu przystanęliśmy.

– Dobrze! Naszkuru Allan! – „Dzięki Bogu”.

– Cholernie nienawidzisz Chuhy, co?

– Nie nienawidzę – sprecyzował i ruszył z innymi pojazdami. – Ja go chcę tylko zabić.

Przez jakiś czas milczeliśmy, wdychając ciepły wiatr, przyglądając się czarnorynkowym interesom na ulicach, po których obaj tak często chodziliśmy. Co chwila, co minutę robiono tu sto dużych i małych interesów i przekrętów, a wszystkie były nam znane.

Utknęliśmy w korku za rozkraczonym autobusem. Spojrzałem na chodnik i dostrzegłem Tadż Raja, kieszonkowca, który na ogół działał w okolicach Wrót przy hotelu „Tadż Mahal”. Parę lat temu przeżył atak maczetą, która niemal odrąbała mu głowę. Z powodu tej rany mówił teraz chrypiącym szeptem, a głowę trzymał pod tak niewygodnym kątem, że kiedy nią kołysał twierdząco, prawie się przewracał. Pracował razem z przyjacielem Indrą, z którym wykonywali zwykły numer z wpadaniem na przechodniów. Indra był od wpadania. Nazywano go Poetą, bo prawie zawsze mówił do rymu. Przez parę pierwszych chwil jego słowa były uderzająco piękne, lecz zawsze kończyły się seksualnymi opisami i aluzjami tak perwersyjnymi i odrażającymi, że nawet zaprawieni w bojach twardziele krzywili się, gdy je słyszeli. Legenda głosiła, że niegdyś Indra wyrecytował swój wiersz przez mikrofon podczas ulicznego festiwalu, w wyniku czego z całego rynku Kolaby pierzchli zarówno klienci, jak i sprzedający. Nawet policjanci nie mieli odwagi podejść; dopiero gdy Poetę ogarnęło zmęczenie i umilkł dla nabrania tchu, rzucili się na niego. Znałem ich obu i lubiłem, choć nigdy nie dopuszczałem na odległość ręki do moich kieszeni. I kiedy samochód wreszcie ożył i sznur pojazdów zaczął się przesuwać, Indra udał ślepca – nie było to jego szczytowe osiągnięcie, choć dość udane – i wpadł na jakiegoś cudzoziemca. A Tadż Raj, życzliwy przechodzień, pomógł im obu się podnieść i uwolnił cudzoziemca od brzemienia portfela.

– Dlaczego? – spytałem, gdy znowu ruszyliśmy pełnym gazem.

– Co dlaczego?

– Dlaczego chcesz zabić Chuhę?

– Wiem, że spotykał się… z ludźmi z Iranu! – krzyknął Abdullah przez ramię. – Ludzie mówią, że to tylko interesy – Sanjay mówi, że to interesy. Ale ja myślę, że więcej niż interesy. Myślę, że on dla nich pracuje, przeciwko Kadirowi Chanowi. Przeciwko nam. Z tej przyczyny.

– W porządku! – odkrzyknąłem zadowolony, że moje przeczucia co do Chuhy się potwierdzają, choć niepokoiłem się o mojego dzikiego przyjaciela. – Ale nie rób nic beze mnie, dobra?

Roześmiał się i błysnął ku mnie białym uśmiechem.

– Mówię poważnie. Obiecaj!

Thik kain, Lin-bracie! – odkrzyknął. – Wezwę cię, gdy nadchodzi pora! Zaparkował motocykl przed „Strand Coffee House”, jedną z moich ulubionych śniadaniowych knajpek przy rynku w Kolabie.

– Co jest, do diabła? – spytałem, gdy piechotą ruszyliśmy w stronę rynku. – Też mi niespodzianka! Przychodzę tu prawie codziennie.

– Wiem – odpowiedział z enigmatycznym uśmiechem. – I nie ja jeden to wiem.

– A to co miało znaczyć?

– Dowiesz się, Lin-bracie. Oto twoi przyjaciele.

Na pękatych workach soczewicy przy straganie z nasionami rozparli się Vikram Patel i Zodiakalni George’owie, Skorpion i Bliźniak. Pili ze szklanek czaj.

– Stary! – powitał mnie Vikram. – Przysuń sobie worek, czuj się jak u siebie. Abdullah i ja uścisnęliśmy ręce wszystkim, a kiedy usiedliśmy na ustawionych rzędem workach, George Skorpion dał znak roznosicielowi herbaty, by przyniósł dwie nowe szklanki. W fabryczce paszportów musiałem często zostawać aż do późnej nocy, bo Kriszna i Villu – obaj obarczeni małymi dziećmi – wymieniali się zmianami, by wygospodarować bezcenne godziny z rodziną za dnia. Przez pracę przy książkach i inne zlecenia rady Salmana nie mogłem wpadać do „Leopolda” tak często jak niegdyś. Kiedy tylko czas pozwalał, spotykałem się z Vikramem i George’ami w okolicach mieszkania Vikrama na skraju rynku Kolaby. Vikram przebywał tam przez większość dni, po obiedzie w towarzystwie Lettie. Dostarczał mi aktualnych ploteczek z „Leopolda” – Didier się zakochał – znowu – a Randżit, nowy chłopak Karli, zyskiwał popularność. George’owie informowali mnie, co się dzieje na ulicach.

– Myśleliśmy, że dziś nie przyjdziesz – powiedział Vikram, kiedy podano czaj.

– Abdullah mnie podwiózł – odparłem, marszcząc brwi na widok tajemniczego uśmiechu przyjaciela – ale były korki. Choć warto było. Miałem okazję podziwiać Tadż Raja i Indrę podczas występu. Niezłe widowisko.

– Nie jest już taki jak kiedyś, ten nasz Tadż Raj – zauważył Bliźniak z akcentem z południowego Londynu. – Stracił zwinność. Od tego wypadku trochę mu szwankuje synchronizacja. No, ale to zrozumiałe, co? Prawie mu łeb obcięli, więc nic dziwnego, że zrobił się mało precyzyjny.

– W tym momencie – przerwał mu George Skorpion, pochylając głowę i przybierając ten poważnie nabożny ton, który wszyscy bardzo dobrze znaliśmy – powinniśmy wszyscy skłonić głowy w modlitwie.

Zerknęliśmy na siebie z niepokojem. Nie było ucieczki. Było nam zbyt wygodnie, żebyśmy się ruszyli, a Skorpion o tym wiedział. Wpadliśmy w pułapkę.

– O Panie… – zaczął Skorpion.

– O nie… – wymamrotał Bliźniak.

– I Pani – ciągnął Skorpion – nieskończony duchu jin-jang, pokornie prosimy, byś zechciał wysłuchać dziś modlitw tych pięciu dusz, które zesłałeś na świat i zostawiłeś na przechowanie Skorpionowi, Bliźniakowi, Abdullahowi, Vikramowi i Linowi.

– Jak to „na przechowanie”? – szepnął Vikram, a ja wzruszyłem ramionami.

– Proszę cię, pomóż nam, Panie – zawodził Skorpion z zamkniętymi oczami i twarzą uniesioną do nieba, które znajdowało się, z grubsza Ucząc, na środku balkonu trzeciego piętra Akademii Wizażu i Piercingu Veejaya Premnaatha. – Zaprowadź nas do rzeczy dobrych i dobrych czynów. A zaczniij, jeśli łaska, od wspomożenia naszego małego interesu z tymi Belgami. Nie muszę ci mówić, Panie i Pani, ile w Bombaju trzeba się napocić, żeby zaopatrzyć klientów w kokainę dobrej jakości. Ale, dzięki twojej opiece, zdołaliśmy znaleźć dziesięć gramów śniegu pierwszej jakości, a zważywszy na posuchę na ulicach, to z twojej strony naprawdę piękny gest, jeśli mogę sobie pozwolić na ten wyraz zawodowego podziwu. A więc Bliźniak i ja bardzo potrzebujemy tego honorarium i byłoby cholernie miło, żeby nas nie oszukali, nie pobili, nie okaleczyli ani nie zabili – chyba że takie masz wobec nas plany. Proszę więc, oświetl nam drogę i napełnij nasze serca miłością. Na razie odkładam słuchawkę, ale nie przerywam połączenia, jak zawsze. Amen.

– Amen! – odpowiedział bliźniak, z wyraźną ulgą, że modlitwa okazała się dużo krótsza od zwykłych produkcji Skorpiona.

– Amen – załkał Vikram i otarł łzę z oka.

Astagfir Allah – wymamrotał Abdullah. „Wybacz mi, Allahu”.

– To może coś wtrząchniemy? – zaproponował rześko Bliźniak. – Nie ma to jak odrobina religii dla zaostrzenia apetytu, nie?

W tej chwili Abdullah pochylił się i szepnął mi do ucha:

– Obejrzyj się powoli… nie, powoli! Tam, za sklepem z orzeszkami, na rogu. Widzisz go? To twoja niespodzianka, Lin-bracie. Widzisz go?

I wówczas, wciąż uśmiechnięty, ujrzałem przygarbioną postać, obserwującą nas spod rzucającej cień markizy.

– Jest tu codziennie – szepnął. – I nie tylko tutaj… w innych miejscach, które odwiedzasz, także. Obserwuje cię. Czeka i obserwuje.

– Vikram! – wymamrotałem, szukając potwierdzenia, że widzę to, co widzę. – Patrz! Tam, na rogu!

– Na co mam patrzeć?

Postać, widząc, że ją dostrzegłem, cofnęła się w cień, odwróciła i umknęła, utykając, jakby nie panowała nad całą lewą stroną ciała.

– Widziałeś go?

– Nie. Kogo? – spytał z niezadowoleniem Vikram, wstając razem ze mną i zmrużonymi oczami wpatrując się w ślad za moim gorączkowym spojrzeniem.

– To Modena! – ryknąłem i rzuciłem się za utykającym Hiszpanem. Nie obejrzałem się na Vikrama, Abdullaha ani Zodiaków. Nie odpowiedziałem na wołanie Vikrama. Nie myślałem, co robię ani dlaczego biegnę. W głowie miałem tylko jedną myśl, jeden obraz, jedno słowo. Modena…

Był szybki i dobrze znał te ulice. Kiedy uskakiwał w ukryte bramy i prawie niewidoczne szczeliny między budynkami, przyszło mi do głowy, że jestem pewnie jedynym cudzoziemcem w tym mieście znającym te ulice równie dobrze jak on. Szczerze mówiąc, tylko nieliczni Hindusi – może jedynie naganiacze, złodzieje i narkomani – mogliby dotrzymać mu kroku. Modena wpełzł w dziurę, którą ktoś wybił w wysokim kamiennym murze, by utworzyć przejście z jednej ulicy na drugą. Ominął przepierzenie, z pozoru solidne jak ceglany mur, lecz zrobione z naciągniętego na rusztowaniu, malowanego płótna. Biegł na skróty przez prowizoryczne sklepiki w bramach, lawirował w labiryntach sznurów suszących, jaskrawych sari.

I wreszcie popełnił błąd. Zapuścił się w wąski zaułek opanowany przez bezdomnych mieszkańcy chodników i rodziny, dla których zabrakło mieszkań w zatłoczonych mieszkaniach. Dobrze go znałem. Na tej uliczce mieszkało ze sto mężczyzn, kobiet i dzieci. Sypiali na zmianę na podeście, który zbudowali nad brukowaną uliczką, pomiędzy ścianami przyległych budynków. W tym długim, ciemnym, wąskim pokoju, którym stała się uliczka, toczyło się ich życie. Modena wymijał grupy siedzących i stojących osób, piecyki z gotującym się jedzeniem, kabiny kąpielowe, derki graczy w karty. I raptem, pod koniec tej mieszkalnej uliczki, skręcił w lewo zamiast w prawo. Był to ślepy zaułek, otoczony wysokimi, gładkimi murami. Panowały w nim całkowite ciemności, a kończył się niszą, gdzie czasami umawialiśmy się z dilerami, którym nie ufaliśmy do końca. Zagłębiłem się w niszę i stanąłem, o parę kroków od niego, dysząc i wytężając wzrok w ciemnościach. Nie widziałem go, ale byłem pewien, że musi tam być.

– Modena – odezwałem się cicho w czerń. – Tu Lin. Chciałem z tobą pogadać. Nie chcę… wiem, że tam jesteś. Położę torbę i zapalę bidi, dobra? Jednego dla ciebie, jednego dla mnie.

Powoli odłożyłem torbę. Spodziewałem się, że Modena rzuci się pędem do ucieczki. Wyjąłem z kieszeni koszuli paczkę bidi i wyciągnąłem dwa. Trzymałem je między trzecim i czwartym palcem, grubymi końcami do wewnątrz, jak każdy biedak w tym mieście. Otworzyłem paczkę zapałek i zapaliłem jedną. Kiedy płomyk przesunął się po papierosach, zaryzykowałem spojrzenie i zobaczyłem, jak kuli się pod ścianą, byle dalej od małego łuku światła zapałki. W chwili gdy zapałka zgasła, wyciągnąłem rękę z żarzącymi się papierosami. W ciemnościach, które znowu zapadły, odczekałem sekundę, dwie, trzy i raptem poczułem jego palce, bardziej miękkie i delikatne, niż się spodziewałem. Objęły moją dłoń i przejęły papierosa.

Gdy się zaciągnął, po raz pierwszy zobaczyłem wyraźnie jego twarz. Była groteskowa. Maurizio zmasakrował ją tak, że sam jej widok budził strach. W bladopomarańczowym światełku zobaczyłem szyderczy uśmiech w oczach Modeny, który dostrzegł moją zgrozę. Ile razy, pomyślałem, widywał tę zgrozę w cudzych oczach – ten jawny, oczywisty wstręt, kiedy ludzie wyobrażali sobie te blizny na własnych twarzach i jego mękę we własnych duszach? Ile razy inni wzdrygali się i cofali z dala od jego ran, jakby to były otwarte, chorobliwe wrzody? Ile razy ludzie zadawali sobie pytanie: w czym zawinił? Co zrobił, że zasłużył na coś takiego?

Maurizio rozciął mu oba policzki. Rany zabliźniły się w długie blizny w kształcie litery Y, ciągnące się od dolnych powiek brązowych oczu i spływające jak ohydne parodie łez. Dolne powieki, wiecznie zaczerwienione i rozjątrzone, zwisały męczeńsko, odsłaniając całe białka. Nozdrza i przegrodę nosową miał rozcięte do kości. Kiedy skóra się scaliła, zrosła się po bokach w zgrubiałe gruzły, ale na środku rozcięcie było zbyt głębokie. Wielki otwór w miejscu, gdzie kiedyś znajdowały się nozdrza, przypominał świński ryj i przy każdym wdechu łopotał. Wokół oczu, szczęk i na całym czole widniały kolejne blizny.

Wyglądało to tak, jakby Maurizio chciał zedrzeć całą skórę z twarzy Modeny; setki blizn wokół jego rysów nabrzmiały i miejscami zrosły się w gruzły długości męskiego palca. Wiedziałem, że pod ubraniem kryją się z pewnością inne blizny i okaleczenia; Modena bardzo niezdarnie poruszał prawą ręką i nogą, jakby stawy łokci, ramienia i kolana zesztywniały od nigdy niewyleczonych do końca ran.

To było potworne okaleczenie, zniekształcenie tak wyrachowane w swoim okrucieństwie, że oniemiałem. Zauważyłem, że wokół ust nie ma żadnych blizn. Zastanowił mnie ten szczęśliwy traf, który ocalił te zmysłowe i pięknie ukształtowane wargi. Potem sobie przypomniałem, że Maurizio założył mu knebel i wyjmował go tylko czasami, rozkazując mówić. I patrząc na zaciągającego się papierosem Modenę, pomyślałem, że te gładkie, nietknięte usta są najgorszą, najstraszniejszą raną.

Wypaliliśmy w milczeniu papierosy; wzrok przywykł mi do ciemności. Stopniowo uświadomiłem sobie, jak mały jest Modena, jak go pomniejszyły te rany po lewej stronie. Czułem się przy nim jak olbrzym. Zrobiłem krok w stronę światła, wziąłem torbę i zachęcająco zakołysałem głową.

Garam czaj pio? – spytałem. „Napijemy się gorącej herbaty?”.

Thik hain – odpowiedział. „W porządku”.

Poprowadziłem go przez mieszkalną uliczkę do herbaciarni, gdzie pracownicy miejscowego młyna i piekarni wypoczywali między zmianami. Mężczyźni, licznie zebrani, ścieśnili się na drewnianej ławie, by zrobić nam miejsce. Byli upudrowani na biało mąką, która osiadła im na włosach i skórze. Wyglądali jak duchy albo ożywione posągi. Ich oczy, bez wątpienia podrażnione pyłem, były czerwone jak rozżarzone węgle. Wilgotne od herbaty usta na tle upiornie białej twarzy wyglądały jak czarne pijawki. Gapili się na nas z jawną, hinduską ciekawością, ale szybko odwrócili wzrok, kiedy Modena uniósł na nich rozdarte oczy.

– Przepraszam, że uciekłem – odezwał się cicho, ze wzrokiem utkwionym w niespokojnie drgające dłonie na kolanach.

Czekałem, czy nie powie czegoś jeszcze, ale zacisnął usta i oddychał równo, głośno przez ten szeroki, łopoczący nos.

– Czy… u ciebie wszystko dobrze? – spytałem, kiedy podano herbatę.

jarur – odpowiedział z bladym uśmiechem. „Oczywiście”. – A u ciebie? Myślałem, że ze mnie kpi, i nie kryłem irytacji.

– Nie chciałem cię obrazić – powiedział, znowu się uśmiechając. To był dziwny uśmiech, tak idealny łuk warg i tak zdeformowane, sztywne policzki, obciążające jego dolne powieki. – Proponuję tylko pomoc, jeśli jej potrzebujesz. Mam pieniądze. Zawsze noszę przy sobie dziesięć tysięcy rupii.

– Co?

– Zawsze noszę…

– Tak, tak, słyszałem. – Mówił cicho, ale i tak zerknąłem na naszych sąsiadów, by sprawdzić, czy i oni go usłyszeli.– Dlaczego mnie dzisiaj obserwowałeś?

– Często na ciebie patrzę. Prawie codziennie. Na ciebie, Karlę, Lisę i Vikrama.

– Dlaczego?

– Bo muszę. Tylko tak się dowiem, jak ją znaleźć.

– Kogo?

– Ullę. Kiedy wróci. Nie wie, gdzie jestem. Nie chodzę… nie chodzę już do „Leopolda” ani do innych lokali, gdzie bywaliśmy. Kiedy zacznie mnie szukać, przyjdzie do ciebie albo do tamtych. A wtedy ją zobaczę. I będziemy razem.

Powiedział to tak spokojnie, a potem pociągnął łyk herbaty z tak błogim roztargnieniem, że jego złudzenia zabrzmiały jeszcze dziwaczniej. Jak mógł pomyśleć, że Ulla, która zostawiła go na tym zakrwawionym łóżku na pewną śmierć, wróci z Niemiec, żeby z nim być? A nawet gdyby miała wrócić, czy zareaguje na jego twarz, zdeformowaną jak pogrzebowa maska, uczuciem innym niż zgroza?

– Ulla… pojechała do Niemiec.

– Wiem. – Uśmiechnął się.

– To dobrze.

– Nie wróci.

– Wróci – odparł sucho. – Na pewno. Kocha mnie. Wróci dla mnie.

– Dlaczego… – zacząłem i urwałem tę myśl. – Jak żyjesz?

– Mam pracę. Dobrą. Dobrze mi płacą. Pracuję z przyjacielem, Rameshem. Poznałem go, kiedy… kiedy zostałem ranny. Opiekował się mną. Kiedy bogaczom rodzi się syn, idziemy tam, a ja się przebieram. W kostium.

Nacisk, który położył na ostatnim słowie, i mały, fragmentaryczny uśmiech, który mu towarzyszył, obudziły dreszcz, który popełzł mi po ramionach. Echo tego niepokoju zabrzmiało w moim głosie.

– Kostium?

– Tak. Z długim ogonem, ostrymi uszami i sznurem małych czaszek na szyi. Odgrywam demona, złego ducha. A Ramesh odgrywa świętego sadhu, przebiera się za świątobliwego męża i przepędza mnie z domu. A ja wracam i udaję, że chcę ukraść dziecko. A kobiety krzyczą, kiedy się zbliżam do dziecka. A Ramesh znowu mnie przepędza. I znowu wracam, i znowu mnie przepędza, aż w końcu bije mnie tak bardzo, że umieram na niby i uciekam. Ludzie bardzo dobrze płacą za takie przedstawienie.

– Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

– Aha. To nasz pomysł, Ramesha i mój. Ale kiedy pierwsza bogata rodzina nam zapłaciła, wszystkie inne też chciały mieć pewność, że przepędziły złego ducha od syna. I płacą nam bardzo dobrze, wszyscy. Mam mieszkanie. Oczywiście nie własne, ale zapłaciłem za ponad rok z góry. Jest małe, ale wygodne. Będzie nam się dobrze mieszkało z Ullą. Z największego okna widać morze. Moja Ulla kocha morze. Zawsze chciała mieć dom nad morzem…

Gapiłem się na niego, zafascynowany zarówno samym przemówieniem, jak i jego treścią. Modena był jednym z największych znanych mi milczków. Kiedy obaj byliśmy stałymi gośćmi „Leopolda”, czasami nie odzywał się w mojej obecności i przez miesiąc. Ale nowy Modena, ten, ocalony, był gadatliwy. Zapędziłem go do ślepego zaułka, żeby z nim pogadać, ale jak zaczął, jego paplanina stała się dezorientująca. Słuchałem go i przywykałem do tej zdeformowanej, gadatliwej wersji, zacząłem wychwytywać współbrzmienia hiszpańskiego akcentu z hindi i angielszczyzną, które gładko ze sobą mieszał i scalał w język – hybrydę własnego pomysłu. Porwany łagodnością jego głosu zastanawiałem się, czy to właśnie jest klucz do tej tajemniczej więzi między nimi, Ullą i Modeną. Czy gdy byli sami, rozmawiali ze sobą godzinami? Czy byli razem dla tej czułej eufonii, dla tej muzyki głosów?

A potem, tak gwałtownie, że dałem się zaskoczyć, spotkanie się skończyło. Modena wstał, zapłacił rachunek i wyszedł na ulicę. Zaczekał na mnie za drzwiami.

– Muszę iść – oznajmił, zerkając nerwowo w lewo i prawo, zanim podniósł na mnie zranione oczy. – Ramesh już czeka, pod hotelem „President”. Kiedy wróci, zamieszka tam… Ulla tam zamieszka. Kocha ten hotel. To jej ulubiony. Kocha Back Bay. A dziś rano z Niemiec przyleciał samolot Lufthansy. Może w nim była.

– Sprawdzasz… każdy lot?

– Tak. Nie wchodzę do środka – wymamrotał, unosząc rękę jakby do twarzy, choć tylko przeczesał krótkie, siwiejące włosy. – Ramesh mnie wyręcza. Sprawdza jej nazwisko – Ulla Volkenberg – i dowiaduje się, czy przyleciała. Pewnego dnia wróci. Wróci.

Odwrócił się, ale położyłem mu rękę na ramieniu.

– Słuchaj, Modena, następnym razem nie uciekaj przede mną, dobrze? Jeśli będziesz czegoś potrzebować, jeśli będę mógł dla ciebie coś zrobić, wystarczy poprosić. Umowa stoi?

– Nie ucieknę – przyrzekł uroczyście. – Po prostu uciekam odruchowo. I to mój odruch od ciebie uciekał. To nie ja uciekałem, tylko mój odruch. Nie boję się ciebie. Jesteś moim przyjacielem.

Odwrócił się, ale znowu go zatrzymałem, przyciągnąłem go blisko, żeby szepnąć mu do ucha:

– Modena, nie mów nikomu, że nosisz przy sobie tyle pieniędzy. Obiecaj mi.

– Nikt więcej się tego nie dowie – zapewnił, uśmiechając się tymi rozdartymi oczami. – Tylko ty. Nikomu więcej nie powiem. Nawet Ramesh nie wie, że mam przy sobie pieniądze. Nie wie, że oszczędzam. Nie wie nawet o moim mieszkaniu. Myśli, że wydaję moją działkę na narkotyki. A ja nie biorę. Ty o tym wiesz. Nigdy nie brałem. Ale niech inni tak myślą. Ty jesteś inny. Jesteś moim przyjacielem. Tobie mogę powiedzieć prawdę. Mogę ci zaufać. Dlaczego mam nie ufać człowiekowi, który zabił samego diabła?

– Jak to?

– Mówię o Mauriziu, moim śmiertelnym wrogu.

– Nie zabiłem Maurizia – powiedziałem, spoglądając w czerwone jaskinie jego oczu.

Jego nieskalane usta uśmiechnęły się porozumiewawczo. Ten uśmiech bardziej naciągnął blizny, które niegdyś były dolnymi powiekami. Te obnażone oczy stanowiły tak niepokojący widok, że musiałem się bardzo pilnować, żeby się nie wzdrygnąć albo nie cofnąć, kiedy wyciągnął dłoń i położył ją na mojej piersi.

– Nie martw się. Nie wyjawię tajemnicy. Cieszę się, że go zabiłeś. Nie tylko z własnych powodów. Znałem go. Byłem jego najlepszym przyjacielem – jedynym przyjacielem. Gdyby po tym, co mi zrobił, żył dalej, jego zło nie miałoby granic. W taki sposób człowiek gubi duszę – traci ostatnie granice swego zła. Patrzyłem na niego, kiedy mnie ciął nożem i kiedy pytał po raz ostatni, i wiedziałem, że stracił duszę. To, co zrobił, kosztowało go duszę… to wszystko, co mi zrobił.

– Nie musisz o tym mówić.

– Nie, teraz mogę. Maurizio się bał. Zawsze się bał. Całe życie przeżył w strachu przed… wszystkim. I był okrutny. Stąd czerpał siłę. Znałem wielu mężczyzn u władzy i wiem jedno – wszyscy się bali i byli okrutni. To ta… mieszanka… daje im władzę nad innymi. Ja się nie bałem. Nie byłem okrutny. Nie miałem władzy. Byłem… no wiesz. To było to, co czuję do mojej Ulli… zakochałem się we władzy Maurizia. A potem, kiedy mnie zostawił na tym łóżku, a Ulla weszła do pokoju, zobaczyłem w jej oczach strach. To on jej go dał. Tak ją przeraził, kiedy zobaczyła, co mi zrobił, że uciekła i mnie zostawiła. A kiedy patrzyłem, jak wychodzi i zamyka drzwi…

Zawahał się, przełknął ślinę, a jego nietknięte wargi zadrżały. Chciałem mu przerwać, oszczędzić mu tego wspomnienia – może sobie także. Ale ledwie zacząłem mówić, nieco mocniej naparł ręką na moją pierś, uciszył mnie, znowu zajrzał mi w oczy.

– Wtedy po raz pierwszy poczułem nienawiść do Maurizia. Mój lud, lud mojej krwi, wystrzega się nienawiści, bo kiedy nienawidzimy, to całą duszą i nigdy nie wybaczamy. Ale znienawidziłem Maurizia i życzyłem mu śmierci, i przekląłem go tym życzeniem. Nie za to, co zrobił mnie, lecz za to, co zrobił mojej Ulli, i za to, co zrobi w przyszłości, jako człowiek bez duszy. Więc nie martw się, nikomu nie powiem, co zrobiłeś. I cieszę się, jestem szczerze wdzięczny, że go zabiłeś.

Jakiś wyraźny głos mówił mi, że powinienem mu powiedzieć całą prawdę. Miał prawo ją znać. Chciałem mu powiedzieć. Uczucie, którego nie rozumiem do końca – ostatnie tchnienie gniewu na Ullę albo pogarda dla niej – kazało mi nim wstrząsnąć, wykrzyczeć mu tę prawdę, zranić go. Ale nie potrafiłem się odezwać ani się poruszyć. A kiedy jego oczy poczerwieniały i łzy popłynęły mu dokładnie tymi kanałami melioracyjnymi na policzkach, nie odwróciłem wzroku, pokiwałem głową i nie powiedziałem ani słowa. On także pokiwał głową, bardzo powoli. Chyba mnie nie zrozumiał. Albo ja nie zrozumiałem jego.

Milczenie potrafi ranić jak bat, powiedział kiedyś poeta Sadik Chan. Ale czasami milczenie jest jedynym sposobem powiedzenia prawdy. Odprowadzając kuśtykającego Modenę wzrokiem, wiedziałem, że ta minuta wspólnego milczenia, kiedy on trzymał rękę na mojej piersi, a jego krwawe, rozdarte oczy spoglądały w moje, zawsze będzie dla nas obu cenniejsza i nawet uczciwsza – choć pełna niezrozumienia – niż zimna, wyzuta z miłości prawda jego lub mojego świata.

I może on ma rację. Może ma rację, zapamiętując Maurizia i Ullę w taki sposób. Na pewno o wiele lepiej rozprawił się z bólem, który mu sprawili, niż ja z tym, co mnie spotkało. Kiedy moje małżeństwo rozpadło się od goryczy i zdrady, zostałem ćpunem. Nie mogłem znieść, że miłość została złamana, że szczęście tak nagle zmieniło się w smutek. Zniszczyłem więc swoje życie i skrzywdziłem wiele osób w długiej drodze na dno. Tymczasem Modena pracował. Oszczędzał i czekał na powrót ukochanej. I myśląc o tym – jak żył z tym, co mu uczyniono – i dziwiąc się temu w długiej drodze powrotnej do Abdullaha i reszty, odkryłem coś, co powinienem wiedzieć, tak jak Modena, od samego początku. Było to coś prostego, tak bardzo, że dopiero ból tak wielki jak Modeny zdołał mną wstrząsnąć na tyle, bym to dostrzegł. Modena zdołał się zmierzyć z bólem, bo pogodził się, że sam miał udział w tym, co go spotkało. Ja nigdy nie zaakceptowałem własnej odpowiedzialności – aż do tej chwili – za to, że moje małżeństwo się rozpadło, czy za cierpienie, które po nim nastąpiło. Dlatego nigdy nie zakończyłem tej sprawy.

I wracając w jasne, rozkrzyczane kłębowisko rynku, w pełni zaakceptowałem tę hańbę i poczułem, że moje serce rozkłada skrzydła, unosi się, wolne od brzemienia strachu, urazy i zwątpienia. Wracałem między zatłoczonymi straganami i kiedy stanąłem przy Abdullahu, Vikramie i George’ach, uśmiechałem się. Odpowiedziałem na ich pytania o Modenę, podziękowałem Abdullahowi za niespodziankę. Miał rację – po niej wybaczyłem mu wszystko. I choć nie potrafiłem znaleźć słów, by mu opowiedzieć, jaka zmiana we mnie zaszła, on chyba wyczuł, że odmienność mojego uśmiechu bierze się z nowego spokoju, który tamtego dnia się we mnie narodził i powoli zaczął rosnąć.

Przeszłość, którą ze sobą nosimy, składa się ze strzępów uczuć. Na ogół potrafimy ją tylko dźwigać na własnych barkach albo wlec za sobą z wysiłkiem. Jednak wszystko ma przyczynę i znaczenie. Każde życie, każda miłość, każdy czyn, uczucie i myśl ma swoje źródło i znaczenie, swój początek i rolę, którą odegrają na końcu. Czasami to nawet dostrzegamy. Czasami widzimy przeszłość tak wyraźnie i tak bezbłędnie odczytujemy każdy wątek, że wszystkie wydarzenia ujawniają swój cel i coś w rodzaju zaszyfrowanej wiadomości. W niczyim życiu, choćby nie wiadomo jak dobrze czy źle przeżytym, nie ma nic mądrzejszego od porażki i wyrazistszego od smutku. I w tej swojej malutkiej, bezcennej mądrości, którą nam dają, nawet ci budzący strach i nienawiść wrogowie, cierpienie i porażka, mają swoje racje i prawo do istnienia.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 108 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 26 | ROZDZIAŁ 27 | ROZDZIAŁ 28 | ROZDZIAŁ 29 | ROZDZIAŁ 30 | ROZDZIAŁ 31 | ROZDZIAŁ 32 | ROZDZIAŁ 34 | ROZDZIAŁ 35 | ROZDZIAŁ 36 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 37| ROZDZIAŁ 42

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.053 сек.)