Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 10

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 13
  3. ROZDZIAŁ 14
  4. ROZDZIAŁ 15
  5. ROZDZIAŁ 16
  6. ROZDZIAŁ 17

Abdullah potraktował nasze braterstwo poważnie. Tydzień po nocy ślepych śpiewaków zjawił się w mojej chacie w slumsach Cuffe Parade z sakwą pełną lekarstw, maści i bandaży. Przyniósł także małą metalową kasetkę z paroma narzędziami chirurgicznymi. Razem zakrzątnęliśmy się wokół torby. Wypytał mnie o lekarstwa, chciał wiedzieć, jak są skuteczne i w jakich ilościach będą mi potrzebne w przyszłości. Kiedy poczuł się zadowolony, otrzepał z kurzu drewniany stołek i usiadł. Przez parę minut milczał, przyglądając się, jak układam przyniesione przez niego zapasy na bambusowych półkach. Tłoczne slumsy gwarzyły, krzyczały, śpiewały i śmiały się wokół nas.

– No, Lin, gdzie oni są? – spytał w końcu.

– Kto?

– Pacjenci. Gdzie są? Chcę zobaczyć, jak mój brat ich leczy. Nie ma leczenia bez chorych ludzi, prawda?

– Eee… w tej chwili nie mam żadnych pacjentów.

– O… – westchnął. Zmarszczył brwi, zabębnił palcami o kolana. – Myślisz, że mogę ci jakiegoś sprowadzić?

Już zaczął się podnosić. Wyobraziłem sobie, jak przemocą wlecze chorych i rannych do mojej chaty.

– Nie, nie, spokojnie. Nie co dzień do mnie przychodzą. Ale jeśli przyjdą, jeśli tu jestem, to na ogół zaczynają się schodzić koło drugiej po południu. Tak wcześnie ich nie widuję. Prawie wszyscy pracują do południa. Ja też. Także muszę zarabiać, wiesz?

– Ale nie dziś?

– Nie, dziś nie. W zeszłym tygodniu zarobiłem trochę pieniędzy. Wystarczy na jakiś czas.

– Jak je zarobiłeś? – Wpatrywał się we mnie prostodusznie, nieświadomy, że to pytanie mogłoby mnie zawstydzić lub wydać mi się niegrzeczne.

– Nieuprzejmie jest pytać cudzoziemców, jak zarabiają – poinformowałem go ze śmiechem.

– A, rozumiem. – Uśmiechnął się. – Zarobiłeś je w nielegalny sposób.

– No, nie całkiem o to mi chodziło. Ale tak, skoro o tym mowa. Pewna Francuzka chciała kupić pół kilo charrasu. Zorganizowałem dostawę. I pomogłem pewnemu Niemcowi sprzedać aparat Canona za przyzwoitą cenę. W obu wypadkach byłem pośrednikiem.

– Ile na tym zarabiasz? – spytał, patrząc mi prosto w oczy. A oczy miał koloru bardzo jasnego brązu, prawie złote. Taki kolor mają piaszczyste diuny pustyni Thar ostatniego dnia przed deszczem.

– Dostałem około tysiąca rupii.

– Za głowę, po tysiąc?

– Nie, na obu transakcjach zarobiłem tysiąc.

– To bardzo małe pieniądze, Lin-bracie – powiedział, marszcząc nos i pogardliwie wydymając wargi. – Bardzo maleńkie, malusieńkie pieniążki.

– No, dla ciebie może malusieńkie – wymamrotałem markotnie – ale mnie wystarcza na parę tygodni.

– I teraz jesteś wolny, tak?

– Wolny?

– Nie masz pacjentów?

– Nie.

– I nie masz gdzie pośredniczyć za małe pieniążki?

– Nie.

– Dobrze. Więc wyjdziemy razem.

– Ach, tak? A dokąd?

– Chodź. Powiem ci, kiedy będziemy na miejscu.

Wyszliśmy z chaty, gdzie powitał nas Johnny Cygaro, który najwyraźniej podsłuchiwał. Uśmiechnął się do mnie, łypnął ponuro na Abdullaha i znowu się do mnie uśmiechnął, ale w jego uśmiechu został jeszcze ponury cień.

– Cześć, Johnny Wychodzę na chwilę. Dopilnuj, żeby dzieci się nie dobrały do lekarstw, dobra? Dziś dołożyłem na półki parę nowych specyfików, niektóre są niebezpieczne.

Johnny uniósł głowę, demonstrując zranioną dumę.

– Nikt nie dotknie niczego w twojej chacie, Linbaba! Co mówisz! Mógłbyś tu zostawić miliony rupii i nikt by ich nie dotknął jednym palcem. Mógłbyś tu położyć również złoto. Bank Indyjski nie jest tak bezpieczny jak ta oto chata Linbaby.

– Chodziło mi tylko o to…

– I brylanty także mógłbyś tu zostawić. I szmaragdy. I perły.

– Już chwytam, Johnny.

– O to nie musisz się martwić – przerwał Abdullah. – On zarabia tak maleńkie pieniążki, że nikomu nie chciałoby się ich zabierać. Wiesz, ile zarobił w zeszłym tygodniu?

Johnny Cygaro spojrzał na Abdullaha podejrzliwie. Jego twarz wykrzywił wrogi grymas, ale pytanie go zaintrygowało i w końcu ciekawość zwyciężyła.

– Ile?

– Może lepiej darujcie sobie ten temat, chłopaki – burknąłem, usiłując uniknąć nieuniknionej godzinnej dyskusji o moich maleńkich pieniążkach.

– Tysiąc rupii – oznajmił Abdullah i splunął dla lepszego efektu.

Chwyciłem go za ramię i pociągnąłem po ścieżce między chatami.

– Dobra, Abdullahu, chyba się gdzieś wybieramy, tak? No to chodźmy, bracie.

Zrobiliśmy parę kroków, ale Johnny Cygaro pobiegł za nami i szarpnął mnie za rękaw koszuli. Abdullah znalazł się parę kroków przede mną.

– Na miłość boską, Johnny! Nie chcę teraz rozmawiać, ile zarobiłem! Obiecuję, potem możesz się nade mną popastwić, ale…

– Nie, Linbaba, ja nie o tym – wydyszał ochrypłym szeptem. – Ten ów, ten Abdullah – ty mu nie ufaj! Ty nie rób z nim interesów!

– O co ci chodzi? Dlaczego?

– Nie rób i już! – rzucił i może powiedziałby coś więcej, ale Abdullah obejrzał się i zawołał mnie, a Johnny wycofał się markotnie i znikł za zakrętem.

– Jakiś problem? – spytał Abdullah, kiedy się z nim zrównałem i ruszyliśmy pokrętnymi alejkami wśród chat.

– Nie, żaden problem – wymamrotałem, wiedząc, że jakiś problem na pewno istnieje. – Nie ma żadnego problemu.

Motocykl Abdullaha stał na ulicy przed slumsami. Pilnowało go parę dzieci. Najwyższy porwał dziesięć rupii, które zapłacił mu Abdullah, i w podskokach odbiegł razem ze swoją obdartą bandą łobuzów. Abdullah kopnięciem włączył silnik, a ja usiadłem za jego plecami. Bez kasków, tylko w cienkich koszulach, włączyliśmy się w przyjazny chaos ulicznego ruchu, zmierzając wzdłuż morza do Nariman Point.

Jeśli ktoś się w ogóle zna na motocyklach, może wiele powiedzieć o człowieku na podstawie tego, jak prowadzi. Abdullah ufał raczej odruchom niż koncentracji. Panował nad ruchem motocykla równie naturalnie jak nad ruchem własnych nóg. Przewidywał decyzje innych kierowców dzięki umiejętnościom i intuicji. Parę razy zwolnił, zanim zaistniała taka potrzeba, dzięki czemu uniknął ostrego hamowania, na które byłby skazany kierowca w mniejszym stopniu polegający na instynkcie. Czasami przyspieszał i nagle, gdy zderzenie zdawało się nieuniknione, w czarodziejski sposób otwierała się przed nami dotąd niewidoczna luka między pojazdami. Do tej techniki, choć początkowo denerwującej, wkrótce się przyzwyczaiłem.

Na plaży Chowpatty skręciliśmy w kierunku przeciwnym do morza i po chwili chłodna bryza od morza znikła w dusznym powietrzu ulic pełnych wysokich tarasów. Włączyliśmy się w sznury pojazdów, wlokących się w oparach ku Nana Chowk. Tutejsza zabudowa pochodziła ze środkowego okresu rozbudowy Bombaju jako wielkiego miasta portowego. Niektóre budynki, wzniesione w krzepkim geometrycznym stylu brytyjskich namiestników, miały po dwieście lat. Misterne balkoniki, ozdoby wokół okien i schodkowe fasady emanowały elegancją, na którą nowoczesne miasto, pomimo całego wielkomiejskiego sznytu i chromu, rzadko może sobie pozwolić.

Rejon od Nana Chowk do Tardeo nazywano dzielnicą parsów. Początkowo dziwiło mnie, że miasto tak różnorodne jak Bombaj, z takim bogactwem narodów, języków i celów, ma skłonność do tak wąskich podziałów. Jubilerzy mieli osobne bazary, podobnie jak mechanicy, hydraulicy, cieśle i inne specjalności. Muzułmanie mieli własną dzielnicę, podobnie jak chrześcijanie, buddyści, sikhowie, parsowie i wyznawcy dżinizmu. Jeśli chciało się kupić lub sprzedać złoto, odwiedzało się bazar Zhaweri, gdzie o uwagę klienta rywalizowały setki złotników. Jeśli chciało się odwiedzić meczet, w zasięgu wzroku miało się ich kilka.

Ale po chwili zrozumiałem, że te podziały, jak wiele innych granic w tym skomplikowanym, wielokulturowym mieście, nie były tak sztywne, jak mi się wydały. W dzielnicy muzułmańskiej znajdowały się świątynie buddyjskie, na bazarze Zhaweri wśród lśniących klejnotów handlowali sprzedawcy jarzyn, a niemal przy każdym luksusowym wieżowcu znajdowały się slumsy.

Abdullah zatrzymał motocykl przed szpitalem Bhatia, jednym z kilku nowoczesnych szpitali i klinik, ufundowanych przez dobroczynne organizacje parsyjskie. W tym wielkim budynku znajdowały się luksusowe oddziały dla bogaczy oraz centra darmowego leczenia dla nędzarzy. Weszliśmy po schodach i znaleźliśmy się w nieskazitelnie czystym marmurowym foyer, przyjemnie chłodzonym wielkimi wentylatorami. Abdullah porozmawiał z recepcjonistą i zaprowadził mnie korytarzem do rojnego oddziału nagłych przypadków. Po przepytaniu portiera i pielęgniarki wreszcie znalazł osobę, o którą mu chodziło – niskiego i bardzo chudego doktora siedzącego za zabałaganionym biurkiem.

– Doktor Hamid? – spytał. Doktor pisał i nie podniósł głowy.

– Tak, tak – mruknął wrogo.

– Przychodzę od szejka Abd al-Kadira. Nazywam się Abdullah.

Pióro natychmiast znieruchomiało, a doktor Hamid powoli podniósł głowę. Przyjrzał się nam z lękliwym zaciekawieniem. Taką minę miewają czasami świadkowie bójki.

– Zadzwonił do pana wczoraj, by uprzedzić o mojej wizycie? – spytał cicho Abdullah.

– Tak, tak, oczywiście – odparł Hamid, odzyskując panowanie nad sobą i swobodny uśmiech. Wstał i uścisnął Abdullahowi dłoń nad biurkiem.

– To pan Lin – przedstawił mnie Abdullah, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie. Doktor miał bardzo suchą, delikatną dłoń. – Jest lekarzem w barakach w Kolabie.

– Nie, nie – zaprotestowałem. – Nie jestem lekarzem. Tylko tak jakoś zacząłem tam pomagać. I… nie mam żadnego przygotowania i… tak naprawdę nie jestem w tym dobry.

– Kadirbaj mówi, że podczas rozmowy z nim skarżył się pan, iż w szpitalu Świętego Jerzego i innych nie przyjmują pańskich pacjentów – powiedział Hamid, przechodząc do rzeczy i pomijając moje protesty jak człowiek, który jest zbyt zajęty, żeby się krygować. Oczy miał ciemnobrązowe, niemal czarne, lśniące za wypolerowanymi szkłami okularów w złotych oprawkach.

– Hm… tak – przyznałem zaskoczony, że Kadirbaj zapamiętał naszą rozmowę i że wydała mu się na tyle ważna, by zwrócić się z tą sprawą do doktora. – Chodzi o to, że błąkam się po omacku, jeśli mnie pan rozumie. Nie wiem, jak mam rozwiązywać te problemy, z którymi ludzie do mnie przychodzą. Kiedy trafiam na schorzenie, którego nie potrafię rozpoznać, albo na coś, co mi się wydaje schorzeniem, wysyłam chorego do kliniki diagnostycznej w szpitalu Świętego Jerzego. Nie wiem, co innego mógłbym zrobić. Ale wszyscy przeważnie wracają, twierdząc, że nikt ich nie zbadał – ani lekarz, ani pielęgniarka, nikt.

– Sądzi pan, że ci ludzie nie udają?

– Jestem pewien, że nie. – Sam poczułem się trochę urażony, a jeszcze bardziej w imieniu mieszkańców slumsów. – Nic by nie zyskali na udawaniu chorych. A to dumni ludzie. Niełatwo im prosić o pomoc.

– Oczywiście – mruknął, zdjął okulary i roztarł głębokie ślady, które odcisnęły na nosie. – A był pan osobiście u Świętego Jerzego? Spotkał się pan z kimś, żeby o tym porozmawiać?

– Tak. Poszedłem tam dwa razy. Powiedzieli mi, że są przeciążeni i starają się, jak mogą. Zasugerowali, że gdybym zdobył skierowanie od lekarzy z praktyką, mieszkańcy slumsów mieliby lepsze chody, by się tak wyrazić. Ja się nie skarżę na lekarzy ze Świętego Jerzego. Mają własne problemy. Za mało personelu, za dużo pacjentów. Sam przyjmuję około pięćdziesięciu pacjentów dziennie. Oni codziennie mają sześciuset. Czasami nawet tysiąc. Jestem pewien, że to pan rozumie. Starają się z całych sił, a w nagłych „wypadkach robią nawet więcej. Tak naprawdę chodzi o to, że moi ludzie nie mają pieniędzy na prawdziwego lekarza, na skierowanie, dzięki któremu będą lepiej widziani w szpitalu. Są zbyt biedni. Dlatego przychodzą do mnie.

Doktor Hamid uniósł brwi i uśmiechnął się przyjemnie.

– Powiedział pan „moi ludzie”. Stał się pan aż takim Hindusem?

Roześmiałem się i po raz pierwszy przemówiłem w hindi, cytując kwestię z piosenki z popularnego filmu, wyświetlanego wówczas w wielu kinach.

– W tym życiu robimy, co możemy, żeby się stać lepsi.

Hamid także się roześmiał i klasnął w ręce przyjemnie zaskoczony.

– Więc chyba będę mógł panu pomóc. Mam tutaj dyżur przez dwa dni w tygodniu, ale w pozostałe dni można mnie znaleźć w gabinecie na Fourth Pasta Lane.

– Wiem, gdzie to jest. Bardzo blisko nas.

– Właśnie. Po rozmowie z Kadirbajem zgodziłem się, żeby w razie potrzeby kierował pan swoich pacjentów do mnie, a ja załatwię im leczenie w szpitalu Świętego Jerzego, jeśli uznam, że to konieczne. Jeśli pan sobie życzy, możemy zacząć od jutra.

– Tak – rzuciłem szybko. – To znaczy… to świetnie, dziękuję, bardzo dziękuję. Nie wiem, jak będziemy panu płacić, ale…

– Nie trzeba dziękować i nie trzeba się martwić o zapłatę – odpowiedział, zerkając na Abdullaha. – Dla pańskich ludzi moje usługi są darmowe. Może pozwoli się pan zaprosić na herbatę? Niedługo będę miał przerwę. Naprzeciwko szpitala jest restauracja. Jeśli zechcecie tam na mnie poczekać, dołączę do was. Zdaje się, że musimy obgadać wiele spraw.

Abdullah i ja odeszliśmy i przez dwadzieścia minut czekaliśmy w restauracji, obserwując przez duże okno biedaków, kuśtykających do wejścia szpitala, oraz bogaczy, zajeżdżających taksówkami i prywatnymi samochodami. Doktor Hamid dołączył do nas i w skrócie przedstawił mi procedury, których miałem przestrzegać, kierując mieszkańców slumsów do jego gabinetu na Fourth Pasta Lane.

Dobrych lekarzy cechują trzy rzeczy: zmysł obserwacji, umiejętność słuchania i wielkie zmęczenie. Hamid był dobrym doktorem, a kiedy po godzinnej dyskusji spojrzałem w jego przedwcześnie pobrużdżoną twarz i oczy przekrwione i rozpalone od braku snu, jego wyczerpanie mnie zawstydziło. Mógłby się bogacić i otaczać luksusami w prywatnej klinice w Niemczech, Kanadzie czy Ameryce, a jednak postanowił być tutaj, wśród swoich, za ułamek należnego mu wynagrodzenia. Był jednym z tysięcy lekarzy w tym mieście, sobie wiele odmawiających i wiele osiągających każdego dnia. Dzięki nim to miasto istniało.

Abdullah znowu włączył się w skomplikowane strumienie ruchu na ulicy, niebezpiecznie lawirując wśród sznurów autobusów, samochodów osobowych, ciężarówek, wozów zaprzęgniętych w woły, rowerów oraz pieszych; krzyknął przez ramię, że doktor Hamid sam niegdyś mieszkał w slumsach. Kadirbaj wybierał szczególnie uzdolnione dzieci ze slumsów w mieście i płacił za ich wykształcenie w prywatnych uczelniach. Przez całą naukę dzieciom tym nie brakowało pieniędzy ani zachęty do nauki. Kończyły studia i zostawały lekarzami, chirurgami, pielęgniarzami, nauczycielami, prawnikami i inżynierami. Hamid należał do tych uzdolnionych dzieci, które zostały wybrane ponad dwadzieścia lat temu. Teraz Kadirbaj upomniał się o spłatę długu wdzięczności, by zaspokoić potrzeby mojej małej kliniki.

– Kadirbaj to człowiek, który tworzy przyszłość – zakończył Abdullah, zatrzymując się na światłach. – Większość nas – ty i ja, mój bracie – czeka, aż przyszłość do nich przyjdzie. Ale Abd al-Kadir Chan marzy o przyszłości, potem ją planuje, a następnie urzeczywistnia. Oto różnica między nim i resztą.

– A ty? – krzyknąłem, bo znowu ruszyliśmy z rykiem silnika. – Czy Kadirbaj zaplanował i ciebie?

Roześmiał się głośno, aż radość i siła tego śmiechu zatrzęsła mu klatką piersiową.

– Chyba tak!

– Hej! To nie jest droga do slumsów. Dokąd teraz?

– Jedziemy tam, gdzie dostaniesz lekarstwa.

– Co?

– Kadirbaj kazał dawać ci lekarstwa co tydzień. To, co przywiozłem ci dzisiaj, to początek. Jedziemy na czarny rynek lekarstw.

– Czarny rynek lekarstw? Gdzie to jest?

– W slumsach trędowatych – odpowiedział rzeczowo. I znowu się roześmiał, pchnąwszy motocykl w lukę między pojazdami, która otworzyła się przed nami w chwili, kiedy do niej dojechaliśmy. – Zostaw to mnie, Lin-bracie. Teraz ty też należysz do planu, tak?

Te słowa – „teraz ty też należysz do planu” – powinny obudzić we mnie jakiś strach. Powinienem coś przeczuć… już wtedy, od samego początku. Ale ja się nie bałem. Byłem prawie szczęśliwy. Te słowa wydały mi się ekscytujące. Przyspieszyły krążenie mojej krwi. Kiedy zacząłem życie uciekiniera, wygnano mnie z rodziny, ojczyzny i kultury. Myślałem, że to wszystko. Po latach wygnania uświadomiłem sobie, że wygnano mnie dokądś. Uciekłem w samotną, brutalną wolność wyrzutka. Jak wszystkie wyrzutki, kusiłem niebezpieczeństwo, bo niebezpieczeństwo należało do niewielu zjawisk, które miały wystarczającą moc, by pomóc mi zapomnieć, co straciłem. A kiedy wystawiałem twarz na ciepły popołudniowy wiatr i zanurzałem się z Abdullahem w pajęczynę ulic, poddałem się mojemu przeznaczeniu tak chętnie, jak mężczyzna poddaje się miłości na widok najpiękniejszego uśmiechu nieśmiałej kobiety.

Zmierzając do obozowiska trędowatych, zapuściliśmy się na przedmieścia. W Bombaju istniało kilka kolonii dla trędowatych, ale mężczyźni i kobiety, których mieliśmy odwiedzić, nie zgodzili się w nich mieszkać. Te kolonie, finansowane przez państwo i prywatnych darczyńców, zapewniały opiekę medyczną, pomoc i higienę. Jednak należało tam przestrzegać surowych zasad i nakazów, a nie wszyscy trędowaci potrafili się do tego zmusić. W rezultacie niektórzy postanawiali odejść, a niektórych do tego zmuszono. Poza granicami kolonii zawsze mieszkało kilka tuzinów mężczyzn, kobiet i dzieci.

Tolerancja mieszkańców slumsów, którzy przyjmowali ludzi z każdej kasty, rasy i w każdej sytuacji, rzadko rozciągała się na trędowatych. Miejscowe rady i uliczne komitety nie mogły długo ścierpieć ich obecności. Trędowaci – budzący strach i odrazę – tworzyli ruchome slumsy, które w ciągu godziny potrafiły się utworzyć na dowolnym terenie i równie szybko z niego zniknąć. Czasami osiedlali się na parę tygodni koło wysypiska śmieci, gdzie walczyli z grasującymi tam szmaciarzami, którzy nie dawali się przepędzić. Innym razem rozbijali namioty na bagnistych pustkowiach lub rumowisku. Tamtego dnia, gdy po raz pierwszy odwiedziłem ich z Abdullahem, przekonałem się, że ustawili swoje obdarte szałasy na zardzewiałych kamieniach nasypu kolejowego w pobliżu przedmieści Khar.

Musieliśmy zostawić motocykl i wejść na teren kolejowy, tak jak trędowaci, przez dziury w ogrodzeniu. Przerdzewiałe pustkowie stanowiło rampę dla większości pociągów miejskich i wielu towarowych, wywożących z miasta wyprodukowane w fabrykach i manufakturach przedmioty. Poza tą podstacją znajdowały się biura, magazyny i parowozownie. Dalej ciągnął się rozległy teren bocznicowy, pełen dziesiątków torów. Wszystko otaczało wysokie ogrodzenie z siatki.

Poza ogrodzeniem rozciągały się zamożne i przytulne przedmieścia Khar: ruch na ulicach i ogrody, balkony i bazary. Wewnątrz ogrodzenia panowały surowa funkcjonalność i system. Nie było tu roślin, zwierząt ani ludzi. Nawet pociągi, przetaczające się bez obsługi i pasażerów, wyglądały jak widma. Tak prezentowały się slumsy trędowatych.

Ich mieszkańcy zagarnęli dla siebie romb pustej przestrzeni między torami i zapełnili ją szałasami. Żaden z nich nie sięgał mi wyżej niż do piersi. Z daleka wyglądały jak wojskowy biwak, spowity dymem z ognisk. Jednak kiedy się zbliżyliśmy, okazało się, że w porównaniu z ich nędzą chaty z moich slumsów wyglądały jak solidne, wygodne rezydencje. Te były sklecone z kawałków tektury i plastiku, podpartych krzywymi gałęziami i związanych sznurkiem. Mógłbym zburzyć całe to obozowisko jedną ręką i nie zajęłoby mi to więcej niż minutę, a jednak to tutaj żyło trzydzieścioro mężczyzn, kobiet i dzieci.

Weszliśmy do slumsów bez przeszkód i ruszyliśmy do jednej z chat w środku. Ludzie stawali i przyglądali się nam, ale nikt się nie odezwał. Trudno było na nich nie patrzeć, a kiedy się już spojrzało, trudno było się nie gapić. Niektórzy nie mieli nosów, większość była pozbawiona palców, wiele osób miało stopy obwiązane zakrwawionymi bandażami, a czasami zdarzali się chorzy w takim stadium choroby, że stracili wargi i uszy.

Nie wiem dlaczego – być może jest to cena, którą kobiety płacą za urodę – ale te zniekształcenia kobiet wydawały się bardziej upiorne. Wielu mężczyzn zachowywało się zadziornie, a nawet nonszalancko – był to rodzaj wyzywającej brzydoty, fascynującej samej w sobie. Jednak nieśmiałość kobiet wydawała się uniżeniem, a głód – drapieżnością. Wiele napotkanych dzieci nie nosiło oznak choroby. Wyglądały na zdrowe, choć były chude. I ciężko pracowały – wszystkie. Ich małe paluszki trudziły się za całą tę gromadę.

Dostrzegli nasze przybycie i pewnie wiadomość szybko się rozeszła, bo kiedy zbliżyliśmy się do chaty, wypełzł z niej mężczyzna i wstał, by nas powitać. Natychmiast zjawiło się dwoje dzieci, które go podtrzymały. Był maleńki, sięgał mi trochę powyżej pasa, a choroba poczyniła okrutne spustoszenie w jego ciele. Wargi i dolna część twarzy zmieniły się w twarde, gruzłowate i czarne ciało, ciągnące się od policzków po zawiasy szczęk. Same szczęki były obnażone, podobnie jak zęby i dziąsła, a zamiast nosa ziały jamy.

– Abdullahu, mój synu – powiedział w hindi. – Jak się miewasz? Czy już jadłeś?

– Miewam się dobrze, Randżitbaj – powiedział Abdullah z uszanowaniem. – Przyprowadziłem ci gora. Jedliśmy niedawno, lecz chętnie napijemy się herbaty.

Dzieci przyniosły nam stołki i razem usiedliśmy na dworze przed chatą Randżita. Wokół nas zgromadziła się niewielka grupka ludzi, którzy stali bądź siedzieli.

– To Randżitbaj – powiedział do mnie Abdullah w hindi, na tyle głośno, by wszyscy usłyszeli. – On jest tu najważniejszy, najstarszy w slumsach trędowatych. On jest tu królem, w tym klubie dla kala topi.

Kala topi oznacza w hindi czarny kapelusz, a nazwą tą czasami określa się złodziei, co jest aluzją do kapeluszy z czarnymi opaskami, które w bombajskim więzieniu Arthur Road muszą nosić skazańcy przyłapani na kradzieży. Nie całkiem rozumiałem, co Abdullah ma na myśli, ale Randżit i pozostali trędowaci zareagowali całkiem przychylnie, uśmiechając się i parę razy powtarzając jego słowa.

– Witaj, Randżitbaju – odezwałem się w hindi. – Mam na imię Lin.

Aap doktor hain? – spytał. „Jesteś lekarzem?”.

– Nie – prawie krzyknąłem w panice, wytrącony z równowagi widokiem tych chorych i własną bezradnością. Bałem się, że poprosi mnie o pomoc. Odwróciłem się do Abdullaha i przerzuciłem się na angielski. – Powiedz mu, że nie jestem lekarzem. Powiedz, że tylko trochę pomagam w nagłych przypadkach, leczę ukąszenia szczurów i zadrapania drutem kolczastym, nic więcej. Powiedz mu, że nie mam wykształcenia i nic nie wiem o trądzie.

Abdullah pokiwał głową i spojrzał na Randżitbaja.

– Tak – powiedział. – To lekarz.

– Bardzo ci dziękuję – zgrzytnąłem przez zaciśnięte zęby.

Dzieci przyniosły nam szklanki pełne wody i herbatę w wyszczerbionych filiżankach. Abdullah wypił wodę szybkimi łykami. Randżit odchylił głowę, a jedno z dzieci wlało mu z bulgotem wodę do gardła. Zawahałem się, wytrącony z równowagi tą otaczającą mnie ze wszystkich stron groteskową chorobą. Jedno ze slumsowych określeń trędowatych w hindi można przetłumaczyć jako „nieumarli”, a ja miałem wrażenie, że w dłoni trzymam horror o żywych trupach. Cały świat chorób skoncentrował się w płynie w tej szklance.

Ale Abdullah wypił swoją wodę. Byłem pewien, że oszacował niebezpieczeństwo i uznał, że jest nieistotne. Każdy dzień mojego życia był niebezpieczny. Po szaleństwie ucieczki z więzienia każda godzina kryła w sobie ryzyko. Brawura uciekiniera kazała mi podnieść szklankę do ust i wypiłem wodę. Przyglądało mi się czterdzieści par oczu.

Oczy Randżita miały kolor miodu, zamglonego zaćmą w początkowym stadium, jak mi się wydawało. Obserwował mnie uważnie, przesuwając tymi oczami od moich stóp po czubki włosów i z powrotem, z pozbawioną wstydu ciekawością.

– Kadirbaj powiedział, że potrzebujesz lekarstw – powiedział powoli po angielsku.

Kiedy mówił, jego zęby szczękały, a brak warg utrudniał mu wymowę. Na przykład nie mógł wymówić głosek „b”, „f”, „p” i „w”, a „m” i „w” były nierozróżnialne. Oczywiście wargi tworzą nie tylko słowa – wymowa może także sugerować niuanse nastroju i znaczenia, których również zabrakło. Nie miał palców, więc nawet tej pomocy mu zabrakło. Za to miał dziecko, być może syna, który stał za jego ramieniem i powtarzał jego słowa cicho, lecz wyraźnie, o jedną sylabę później, jak tłumacz.

– Zawsze z radością pomagamy panu Abd al-Kadirowi – powiedziały dwa głosy. – Mam zaszczyt mu służyć. Możemy ci dać wiele lekarstw, co tydzień, to nie problem. Pierwszorzędny towar, jak widzisz.

Rzucił jakieś imię, po czym przez tłum przedarł się wysoki nastolatek, który położył u moich stóp płócienne zawiniątko. Przykląkł, by je rozpakować, i moim oczom ukazał się zbiór ampułek i plastikowych buteleczek. Był tam chlorowodorek morfiny, penicylina i antybiotyki przeciwko gronkowcom i paciorkowcom. Pojemniki miały etykiety i były nowe.

– Skąd oni to mają? – spytałem Abdullaha, oglądając lekarstwa.

– Kradną – odpowiedział w hindi.

– Kradną? Jak?

Bahut hoshiyaar – powiedział. „Bardzo sprytnie”.

– Tak, tak.

Wokół rozległ się chór głosów. Nie było w nich rozbawienia. Przyjęli pochwałę Abdullaha poważnie, jakby podziwiał ich wspólne arcydzieło. Dobrzy złodzieje, sprytni złodzieje, słyszałem wszędzie wokół.

– Co z nimi robią?

– Sprzedają na czarnym rynku – wyjaśnił, nadal w hindi, by wszyscy obecni mogli brać udział w rozmowie. – Nieźle z tego żyją, a także z innych sprytnych kradzieży.

– Nie rozumiem. Dlaczego ktoś kupuje od nich lekarstwa? Przecież można to dostać w każdej aptece.

– Chcesz wiedzieć wszystko, Lin-bracie, prawda? W takim razie musimy poprosić o następną filiżankę herbaty, bo to opowieść na dwie filiżanki.

Na to zebrani parsknęli śmiechem i przysunęli się trochę bliżej, wybierając sobie dogodne miejsca. Po torze nieopodal, niebezpiecznie blisko chat, przetoczył się powoli wielki, pusty, pozbawiony obsługi wagon towarowy. Nikt nie zaszczycił go uwagą. Pracownik kolei, ubrany w koszulę i szorty khaki, przeszedł wolno między torami, sprawdzając szyny. Od czasu do czasu popatrywał na obozowisko trędowatych, ale jego ciekawość znikła, kiedy nas mijał. Nie obejrzał się. Przyniesiono nam herbatę, pociągnęliśmy łyk, a Abdullah zaczął opowiadać. Kilkoro dzieci usiadło u naszych stóp, przyjaźnie się do siebie tuląc. Mała dziewczynka objęła moją nogę i przytuliła się do niej z niezdarną czułością.

Abdullah posługiwał się bardzo prostymi słowami hindi, niektóre zwroty powtarzając po angielsku, jeśli czuł, że nie rozumiem. Zaczął mówić o czasach kolonialnych, kiedy od przełęczy Chajber aż po Zatokę Bengalską w Indiach rządzili Europejczycy. Firengi, cudzoziemcy, przyznali trędowatym ostatnie miejsce w skali przywilejów i tytułów. Jako najdalsi w kolejce, trędowaci często nie dostawali deficytowych lekarstw, bandaży i opieki lekarskiej. W czasach głodu lub powodzi brakowało nawet lekarstw tradycyjnych i ziołowych. Trędowaci nabrali biegłości w kradzieży tego, czego nie mogli zdobyć w inny sposób – biegłości tak wielkiej, że zgromadzone nadwyżki lekarstw zaczęli sprzedawać na własnym czarnym rynku.

Na ogromnym terenie Indii, opowiadał Abdullah, zawsze gorzały jakieś konflikty – rozboje, bunty, wojny. Ludzie walczyli, lała się krew. Ale jeszcze więcej ofiar zbierały epidemie i zakażenia. Jednym z najlepszych źródeł informacji dla policji i rządu była kontrola nad lekarstwami, bandażami i opieką lekarską. Rejestrowano wszystko, co sprzedali aptekarze, szpitale i hurtownicy. Każda transakcja czy wiele transakcji przekraczających określone normy zwracały na siebie uwagę, co czasami prowadziło do aresztowań lub zabójstw. Wymowny szlak lekarstw, zwłaszcza antybiotyków, doprowadził do zguby wielu dakoitów i rewolucjonistów. Za to na czarnym rynku trędowaci nie zadawali pytań i handlowali z każdym, kto miał pieniądze. Siatki powiązań i sekretne czarne rynki istniały w każdym wielkim mieście w Indiach. Klientami trędowatych byli terroryści, szpiedzy, separatyści albo po prostu nietypowo ambitne wyrzutki.

– Ci ludzie umierają – zakończył Abdullah – i kradną życie dla siebie, a potem sprzedają życie innym, którzy umierają.

Po przemówieniu Abdullaha zapadło ciężkie, pełne zadumy milczenie. Wszyscy spojrzeli na mnie. Tak jakby czekali na jakąś reakcję, odpowiedź na to opowiadanie o ich bólu i mistrzostwie, okrutnym osamotnieniu i absolutnej niezbędności. Przez zaciśnięte zęby twarzy bez warg świstały syczące oddechy. Cierpliwe, poważne oczy przewiercały mnie skupionym, wyczekującym spojrzeniem.

– Czy… czy mogę prosić o jeszcze jedną szklankę wody? – spytałem w hindi i chyba to było to, bo wszyscy zaczęli się śmiać. Parę dzieci pobiegło po wodę, a kilka rąk poklepało mnie po ramionach i plecach.

Randżitbaj wyjaśnił następnie, w jaki sposób Sunil, chłopiec który przyniósł zawiniątko z lekarstwami, będzie dostarczał lekarstwa do mojej chaty w slumsach i kiedy mam się ich spodziewać. Przed naszym odejściem poprosił jeszcze, żebym posiedział chwilę dłużej. Następnie kazał każdemu mężczyźnie, kobiecie i dziecku ze swojej gromadki podejść i dotknąć moich stóp. To było przerażające, przejmujące, więc zaprotestowałem. Uparł się. Miał surowe, niemal groźne spojrzenie, gdy trędowaci kuśtykali do mnie jeden po drugim i stukali w moje stopy stwardniałymi kikutami lub poczerniałymi, zakrzywionymi szponami paznokci.

Godzinę później Abdullah zatrzymał motocykl przy World Trade Centre. Staliśmy razem przez chwilę, a potem on impulsywnie wyciągnął ręce i otoczył mnie ciepłym, niedźwiedzim uściskiem. Roześmiałem się, gdy się rozdzieliliśmy, a on, najwyraźniej zaskoczony, zmarszczył brwi.

– To śmieszne?

– Nie – zapewniłem go. – Tylko nie spodziewałem się takiego niedźwiedzia.

– Tu jest niedźwiedź?

– Nie, nie, tak nazywam ten uścisk – wyjaśniłem, naśladując gest niedźwiedzich łap. – Niedźwiedź, no wiesz, taki kudłaty zwierz, je miód i śpi w grocie. Kiedy się z kimś tak ściskasz, mówimy, że to niedźwiedź.

– Grota? Śpi w grocie?

– Dobrze, nieważne. To było miłe. To było… przyjacielskie. Tak robią w moim kraju przyjaciele, ściskają się jak niedźwiedzie.

– Mój bracie – odparł z serdecznym uśmiechem. – Jutro spotkamy się z Sunilem od trędowatych, będzie nowe lekarstwo.

Odjechał, a ja samotnie wróciłem do slumsów. Rozejrzałem się i ta okolica, która niegdyś wydawała mi się żałośnie nędzna, stała się tętniąca życiem, siłą, jak miniaturowe miasto pełne nieograniczonych nadziei i szans. Ludzie, których mijałem, byli krzepcy i energiczni. Usiadłem w swojej chacie, za drzwiami z cienkiej dykty, i rozpłakałem się.

Cierpienie, powiedział kiedyś Kadirbaj, to próba naszej miłości, zwłaszcza miłości do Boga. Nie znałem Boga, jak to ujmował, ale tego dnia nawet jako niewierzący oblałem ten egzamin. Nie potrafiłem pokochać Boga – niczyjego – i nie potrafiłem mu wybaczyć. Po paru minutach łzy przestały płynąć, ale wtedy po raz pierwszy płakałem zbyt długo i tak mnie zastał Prabaker, gdy wszedł do chaty i przykucnął obok mnie.

– To człowiek-ryzyko – powiedział bez wstępów.

– Co?

– Ten ów Abdullah, który tu dziś przybył. To człowiek-wielkie ryzyko. Lepiej ci będzie być go nieświadomym. A robić z nim uczynki to jeszcze bardziej ryzyko.

– O czym ty mówisz?

– To… – Prabaker urwał, a na jego łagodnej, szczerej twarzy odmalowała się rozterka. – To zabójczy człowiek. Morderczy. On zabija ludzi za pieniądze. To goonda – człowiek gangster – Kadirbaja. Wszyscy o tym wiedzą. Wszyscy z wyjątkiem ciebie.

Wiedziałem, że to prawda, nie musiałem zadawać żadnego pytania, nie potrzebowałem ani strzępka dowodu, wystarczyły słowa Prabakera. To prawda, powiedziałem w duchu. I mówiąc, zrozumiałem, że wiedziałem to lub podejrzewałem od zawsze. To było widać w zachowaniu innych, w tych szeptach, które rozlegały się na jego widok, w strachu malującym się w tylu oczach, które na niego spoglądały. To zdradzał jego wygląd, kojarzący mi się z najlepszymi i najbardziej niebezpiecznymi ludźmi, których poznałem w więzieniu. To musiała być prawda lub niemal prawda.

Usiłowałem zastanowić się rozsądnie nad tym, kim był i co zrobił, i jaki powinien być lub nie być mój związek z nim. Kadirbaj miał rację. Oczywiście. Abdullah i ja mieliśmy ze sobą bardzo wiele wspólnego. Obaj przejawialiśmy skłonność do przemocy, kiedy sytuacja tego wymagała, i nie baliśmy się łamać zasad. Obaj byliśmy wyjęci spod prawa. Obaj byliśmy sami na świecie. A Abdullah, podobnie jak ja, był gotów umrzeć za sprawę, która akurat przypadła mu do gustu. Ale ja nikogo nie zabiłem. Tym się różniliśmy.

Mimo to nie przestałem go lubić. Pomyślałem o tym popołudniu w slumsach trędowatych i przypomniałem sobie, jak swobodnie się tam czułem dzięki Abdullahowi. Wiedziałem, że jeśli zdołałem zachować spokój, to częściowo, a może głównie dzięki niemu. Przy nim byłem silny i odporny. Od ucieczki z więzienia był pierwszym znanym mi mężczyzną, który tak na mnie wpływał. Należał do tych, o których kryminaliści mówią, że żyją na setkę, którzy ryzykują życie, jeśli uznają cię za przyjaciela, którzy staną obok ciebie bez żadnych pytań i pretensji i pozostaną przy tobie niezależnie od szans powodzenia.

Ponieważ tacy ludzie często bywają bohaterami filmów i książek, zapominamy, jak rzadko trafiają się w prawdziwym życiu. Ale ja wiedziałem. Była to jedna z rzeczy, których nauczyło mnie więzienie. Więzienie zrywa maskę wszystkim. W więzieniu nie ukryjesz, kim naprawdę jesteś. Nie możesz udawać, że jesteś twardy Albo jesteś, albo nie, i wszyscy to wiedzą. A kiedy pojawiły się noże i gra toczyła się na śmierć i życie, dowiedziałem się, że tylko jeden na stu wytrwa przy tobie w imię przyjaźni.

Więzienie nauczyło mnie także rozpoznawać tych wyjątkowych ludzi. Wiedziałem, że Abdullah do nich należy. W udręce mojej ucieczki, gdy walczyłem ze strachem i każdego dnia byłem gotów walczyć i zginąć, moc, dzikość i siła woli tych ludzi były silniejsze i w lepszym gatunku niż cała prawda i dobroć świata. Siedząc w mojej chacie, całej w pręgach rozpalonego do białości słonecznego światła i chłodnego cienia, przysiągłem sobie, że będę jego bratem i przyjacielem, bez względu na to, co zrobił i kim był.

Spojrzałem w zatroskaną twarz Prabakera i uśmiechnąłem się. Odpowiedział odruchowym uśmiechem i w tej chwili niezwykłej jasności zrozumiałem, że ufał mi tak, jak ja ufałem Abdullahowi. Przyjaźń to także lekarstwo i także ją czasami znajduje się na czarnym rynku.

– Nie martw się – powiedziałem, kładąc mu rękę na ramieniu. – Wszystko będzie dobrze. Będzie świetnie. Nic mi się nie stanie.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 163 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: I Международный многожанровый фестиваль на острове Тасос (Греция) | ROZDZIAŁ 1 | ROZDZIAŁ 2 | ROZDZIAŁ 3 | ROZDZIAŁ 4 | ROZDZIAŁ 5 | ROZDZIAŁ 8 | ROZDZIAŁ 14 | ROZDZIAŁ 15 | ROZDZIAŁ 16 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 9| ROZDZIAŁ 13

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.035 сек.)