Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 13

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 14
  4. ROZDZIAŁ 15
  5. ROZDZIAŁ 16
  6. ROZDZIAŁ 17

Choć tylko nieliczni mogli się szczycić, że widzieli madame Zhou na własne oczy, to ona była główną atrakcją dla licznych gości Pałacu, o czym zapewniła mnie Karla. Jej klientami byli bogacze, biznesmeni na kierowniczych stanowiskach, politycy, gangsterzy. Pałac miał w ofercie zagraniczne dziewczęta – wyłącznie, nie przyjmowano żadnych Hindusek – i wyrafinowane udogodnienia do spełnienia najdzikszych seksualnych fantazji. O najdziwniejszych z tych zakazanych przyjemności, obmyślonych osobiście przez madame Zhou, szeptano ze zgrozą i podnieceniem w całym mieście, ale dzięki wpływowym kontaktom i sporym łapówkom Pałacowi nie groziły policyjne łapanki, a nawet dokładne rewizje. I choć w Bombaju działały jeszcze inne lokale, zapewniające równą swobodę i bezpieczeństwo, żaden nie dorównywał popularnością instytucji madame Zhou, ponieważ nie było w nich samej madame. W końcu mężczyźni ściągali do Pałacu nie dla umiejętności i urody kobiet, które mogli tam mieć, lecz dla tajemnicy kobiety, której mieć nie mogli – niewidocznej piękności madame Zhou.

Ludzie powiadali, że jest Rosjanką, lecz tego szczegółu, podobnie jak innych, dotyczących jej życia prywatnego, nie można było potwierdzić. Przyjmowano go na wiarę, powiedziała Karla, ponieważ ta wersja powtarzała się najczęściej. Jednym z niezbitych faktów był ten, że przybyła do New Delhi w latach sześćdziesiątych, równie szalonych w tym mieście jak w większości zachodnich stolic. Nowa dzielnica miasta świętowała wówczas swoje trzydziestolecie, a Stare Delhi – trzystulecie. Madame Zhou, jak zgodnie twierdziły wszystkie źródła, miała dwadzieścia dziewięć lat. Legenda głosiła, że była kochanką oficera KGB, który wykorzystując jej wyjątkową urodę, zmuszał do posłuszeństwa ważnych urzędników Partii Kongresowej. W owych czasach Partia Kongresowa rządziła Indiami, wygrywając w każdym głosowaniu. Wielu jej zwolenników – a nawet wrogów – sądziło, że będzie rządziła Indiami przez sto lat, dlatego panowanie nad jej członkami równało się panowaniu nad całym narodem.

Plotki o pobycie madame Zhou w Delhi dotyczyły wszystkiego, od skandali i samobójstw po polityczne morderstwo. Karla słyszała tyle różnych wersji tych samych historii od tak różnych ludzi, że zaczęła sądzić, iż prawda, jakakolwiek była, nie jest tu najważniejsza. Madame Zhou przypisywano różne obsesje, stała się legendą. Jedna z historii opowiadała o klejnotach wartych fortunę, które madame przechowywała w jutowym worku, inna o jej niewątpliwym uzależnieniu od rozmaitych narkotyków, trzecia o satanistycznych obrzędach i kanibalizmie.

– Krąży o niej mnóstwo przedziwnych historii i chyba większość to bajki, ale faktem jest, że to niebezpieczna kobieta – powiedziała Karla. – Podstępna i niebezpieczna.

– Mhm.

– Mówię serio. Nie lekceważ jej. Sześć lat temu, kiedy przeprowadziła się z Delhi do Bombaju, było głośnp o pewnym morderstwie, a ona tkwiła w tej sprawie po uszy W jej delhijskim Pałacu znaleziono zwłoki dwóch bardzo ważnych gości. Obaj mieli poderżnięte gardła. Jeden przypadkiem był inspektorem policji. Sprawa sądowa utknęła w martwym punkcie, bo jeden świadek oskarżenia zniknął, a drugiego znaleziono powieszonego w drzwiach własnego domu. Madame wyjechała z Delhi i założyła lokal w Bombaju – i w ciągu pierwszych sześciu miesięcy wydarzyło się kolejne zabójstwo, jedną przecznicę od Pałacu, i według wielu to ona miała z nim coś wspólnego. Ale madame ma na każdego jakiegoś haka – niesamowitego haka. Jest nie do ruszenia. Może robić, co chce, bo wie, że zawsze się jej upiecze. Jeśli chcesz się wycofać, to teraz.

Jechaliśmy trzmielem, jednym z wszechobecnych czarno-żółtych fiatów – taksówek, przebijając się na południe przez bazar z artykułami żelaznymi. Był straszny tłok. Bosi mężczyźni, po sześciu, ciągnęli pomiędzy autobusami i ciężarówkami setki drewnianych wózków ręcznych, po załadowaniu dłuższych, wyższych i szerszych od taksówki. Przy głównych ulicach bazaru tłoczyły się malutkie i średnie sklepy żelazne. Sprzedawano w nich wszystko, co metalowe, od piecyków naftowych po zlewy z nierdzewnej blachy, a także większość artykułów budowlanych z kutego żelaza i blachy. Same sklepy były ozdobione błyszczącymi metalowymi towarami, zwisającymi w tak fantastycznie lśniących i bujnych girlandach i ustawionymi z takim smakiem, że często kierowały się na nie obiektywy turystów. Za lśniącym, komercyjnym zgiełkiem ulic kryły się jednak uliczki, na których przy osmalonych, brudnych piecach ludzie zarabiający raczej centy niż dolary wytwarzali te lśniące cudeńka.

Taksówka miała otwarte okna, ale do środka nie wpadał ani jeden podmuch wiatru. W stojącym powietrzu było gorąco i duszno. Po drodze wstąpiliśmy do mieszkania Karli, gdzie moje dżinsy, podkoszulek i pantofle zmieniłem na półbuty, czarne spodnie o konserwatywnym kroju, wykrochmaloną białą koszulę i krawat.

– Wycofać się to chciałbym tylko z tych ciuchów – burknąłem.

– Coś z nimi nie tak? – spytała z łobuzerskim błyskiem oka.

– Gryzą, uwierają i są paskudne.

– Doskonale się nadają.

– Mam nadzieję, że nie będziemy mieć wypadku – broń Boże, żebym umarł w tych szmatach.

– Wiesz, do twarzy ci w nich.

– O, dziękuję ci bardzo.

– E, stary! – rzuciła kpiąco, a na jej twarzy pojawił się grymas. Ten jej akcent, ten akcent, który nauczyłem się kochać i uważałem za najbardziej interesujący na świecie, nadawał każdemu słowu okrągłe brzmienie, które mnie przejmowało dreszczem. Muzyka tego akcentu pochodziła z Włoch, kształt z Niemiec, humor i przekora z Ameryki, a kolor z Indii. – Takie wybrzydzanie, że ci nie do twarzy, to próżność, wiesz? I zarozumialstwo.

– Ja nie wybrzydzam, że mi nie do twarzy. Nie znoszę się stroić.

– Akurat. Kochasz się stroić.

– Że co proszę? Mam jedną parę butów, jedną parę dżinsów, jedną koszulę, dwa podkoszulki i parę lungi. To cała moja garderoba. Jeśli czegoś nie noszę, to wieszam to na gwoździu.

– O to mi właśnie chodzi. Tak bardzo kochasz się stroić, że nie zniesiesz niczego z wyjątkiem paru sztuk ubrania, które uważasz za idealne.

Poprawiłem uwierający kołnierzyk koszuli.

– A te ciuchy są bardzo dalekie od ideału. W ogóle skąd masz u siebie tyle męskich ubrań? Więcej niż ja.

– Ostatni dwaj faceci, którzy ze mną mieszkali, wyprowadzili się w pewnym pośpiechu.

– Tak im się spieszyło, że zostawili ubranie? – Tak.

– Dlaczego?

– Jeden był… bardzo zajęty – powiedziała cicho.

– Czym?

– Łamaniem prawa i pewnie nie chciałby, żebym o tym mówiła.

– Wyrzuciłaś go? – Nie.

Powiedziała to sucho, lecz z tak wyraźnym żalem, że porzuciłem temat. – A… ten drugi?

– Nie chcesz wiedzieć.

Chciałem, ale odwróciła się do okna i było w tym geście coś finalnego i jednocześnie ostrzegawczego. Słyszałem, że Karla mieszkała kiedyś z jakimś Ahmadem, Afgańczykiem. Nikt się nad– tym specjalnie nie rozwodził i przyjąłem, że zerwali ze sobą jakiś rok temu. Przez ten rok, kiedy ją znałem, mieszkała sama i aż do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy, jak dokładny jej obraz sobie wyrobiłem. Choć twierdziła, że nie lubi samotności, uznałem ją za jedną z tych osób, które nigdy z nikim nie mieszkają; jedną z tych osób, u których można przenocować, lecz nic więcej.

Patrzyłem na jej potylicę i skrawek profilu, na ledwie widoczną krągłość piersi pod zielonym szalem i długie, szczupłe palce splecione na kolanach, i nie potrafiłem sobie wyobrazić, że mogłaby z kimś mieszkać. Śniadania, gołe plecy, odgłosy z łazienki, złe nastroje, kłótnie: nie, nie widziałem jej w tym. Jakoś – perwersyjnie – łatwiej było mi sobie wyobrazić Ahmada, afgańskiego współlokatora, którego nigdy nie widziałem, niż zobaczyć ją w innej sytuacji niż w samotności i… zadowoleniu.

Przez pięć minut siedzieliśmy w milczeniu, cicho odmierzanym metronomicznym tykaniem taksometru. Pomarańczowy proporczyk, zwisający z deski rozdzielczej informował, że kierowca, jak wielu innych z Bombaju, pochodzi z Uttar Pradesz, wielkiego i licznie zamieszkanego stanu na północnym wschodzie Indii. Podczas powolnego przejazdu w korku miał wiele okazji, by przyjrzeć się nam w lusterku wstecznym. Był zaintrygowany. Karla przemówiła do niego w płynnym hindi, podała mu precyzyjne wskazówki, jak dotrzeć do Pałacu. Byliśmy cudzoziemcami, którzy zachowywali się jak miejscowi. Postanowił poddać nas próbie.

– Siostrojebny korek! – wymamrotał w ulicznym hindi, jakby do siebie, choć nie odrywał oczu od lusterka. – Całe to pieprzone miasto ma dzisiaj zatwardzenie!

– Dwadzieścia rupii napiwku może się stać dobrym środkiem przeczyszczającym – wypaliła Karla, także w hindi. – O co ci chodzi, wynajmujesz taksówkę na godziny? Ruszaj się, bracie!

– Tak jest! – odpowiedział kierowca po angielsku i roześmiał się z zadowoleniem. Z większym przekonaniem zabrał się do wymuszania pierwszeństwa.

– Więc co się mu przydarzyło? – spytałem.

– Komu?

– Temu drugiemu facetowi, z którym mieszkałaś, temu, który nie łamał prawa.

– Umarł, skoro musisz wiedzieć – mruknęła, zaciskając zęby.

– Ja… jak?

– Podobno się otruł.

– Podobno?

– Tak. – Westchnęła i zaczęła oglądać ludzi na ulicy.

Przez parę chwil jechaliśmy w milczeniu. Potem musiałem się odezwać.

– Który… którego ubranie mam na sobie? Przestępcy czy trupa?

– Trupa.

– W… porządku…

– Kupiłam mu je do trumny.

– Cholera.

– Co cholera? – spytała, znowu odwracając się do mnie z surową miną.

– Nic cholera… ale przypomnij mi, gdzie tu jest pralnia.

– Nie potrzebujemy pralni. Pochowali go w… w czym innym. Kupiłam ten garnitur, ale w końcu go nie użyliśmy.

– Aha…

– Mówiłam, że nie chcesz wiedzieć.

– Nie, nie, w porządku – wymamrotałem i faktycznie poczułem okrutną, potajemną ulgę, że były kochanek nie żyje, zniknął, nie jest dla mnie konkurencją. Byłem wtedy zbyt młody, żeby wiedzieć, że martwi kochankowie są najgorszymi rywalami. – A jednak… nie chcę się czepiać, ale musisz przyznać, że to odrobinkę upiorne… jedziemy z niebezpieczną misją, a ja siedzę tutaj w garniturze do trumny.

– Jesteś przesądny i tyle.

– Nie jestem.

– Jesteś.

– Nie jestem przesądny.

– Jesteś.

– Nie jestem.

– Właśnie, że jesteś! – Uśmiechnęła się po raz pierwszy, odkąd ruszyliśmy. – Wszyscy na świecie są przesądni.

– Nie chcę się kłócić. Mógłbym ściągnąć na nas pecha.

– Nie martw się – powiedziała ze śmiechem. – Wszystko będzie dobrze. Patrz, tu masz wizytówki. Madame Zhou lubi je zbierać. Poprosi cię o wizytówkę. I zatrzyma ją, na wypadek gdyby potrzebowała od ciebie przysługi. Ale jeśli kiedykolwiek do tego dojdzie, dowie się, że już od dawna nie pracujesz w ambasadzie.

Wizytówki były wydrukowane pochyłym lśniącym pismem na perłowobiałym papierze z fakturą. Widniała na nich informacja, że Gilbert Parker jest konsularnym podsekretarzem ambasady Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

– Gilbert? – mruknąłem. – I co z tego.

– To z tego, że jak ta taksówka będzie miała wypadek i wydłubią moje ciało z wraku, w tych ciuchach, to uznają mnie za Gilberta. Wcale mi się nie zrobiło lepiej.

– No, na jakiś czas musisz się pogodzić z Gilbertem. W ambasadzie naprawdę pracuje Gilbert Parker. Dziś kończy obowiązki służbowe w Bombaju. Dlatego go wybraliśmy – w nocy wraca do Stanów. Więc wszystko się pięknie składa. Nie sądzę, żeby zbyt dokładnie go sprawdziła. Może zadzwoni, a może nie. Jeśli będzie chciała się z tobą skontaktować, zrobi to za moim pośrednictwem. W zeszłym roku miała pewne kłopoty z ambasadą brytyjską. A parę miesięcy temu pewien niemiecki dyplomata wdał się w Pałacu w poważne kłopoty. Musiała uruchomić wiele znajomości, żeby to zatuszować. Tylko ambasady mogą jej naprawdę zaszkodzić, więc nie będzie ich prowokować. Tylko rozmawiaj z nią uprzejmie i stanowczo. I rzuć parę zdań w hindi. Ona się tego spodziewa. I to zatuszuje wszystkie kłopoty z akcentem. Między innymi właśnie dlatego zgłosiłam się akurat do ciebie, wiesz? Bardzo szybko nauczyłeś się hindi jak na kogoś, kto jest tu dopiero od roku.

– Od czternastu miesięcy – poprawiłem ją, czując się niedoceniony. – Dwa miesiące, kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Bombaju, pół roku w wiosce Prabakera, a teraz prawie pół roku w slumsach. Czternaście miesięcy.

– Niech ci będzie… czternaście.

– Myślałem, że nikt nie dostępuje zaszczytu spotkania z tą madame Zhou – powiedziałem w nadziei, że przepędzę ten niepokój z jej twarzy. – Powiedziałaś, że się ukrywa i nigdy z nikim nie rozmawia.

– I tak jest, ale to trochę bardziej skomplikowane – odpowiedziała cicho. Jej oczy zamgliły się na chwilę zamyśleniem, ale potem znowu się skoncentrowała – z wyraźnym wysiłkiem. – Mieszka na najwyższym piętrze i ma tam wszystko, czego jej potrzeba. Nigdy nie wychodzi. Ma dwóch służących, którzy jej dostarczają jedzenie, ubranie i resztę. Może się poruszać w budynku niedostrzeżona, bo jest tam mnóstwo ukrytych korytarzy i schodów. Może zaglądać do większości pokojów przez lustra weneckie albo metalowe wywietrzniki. Lubi podglądać. Czasami rozmawia z gośćmi zza parawanu. Ty jej nie widzisz, ale ona widzi ciebie.

– To skąd wiadomo, jak wygląda?

– Dzięki fotografiom.

– Co?

– Ma fotografa, który robi jej zdjęcia. Co parę miesięcy nowe. Rozdaje je klientom, których chce wyróżnić.

– Pokręcone – mruknąłem. Tak naprawdę madame Zhou mnie nie interesowała, chciałem tylko skłonić Karlę do mówienia. Przyglądałem się, jak jej różowoczerwone usta – te usta, które całowałem przed paroma dniami – formują każde słowo i był to wyrafinowany pokaz idealnego ciała. Mogłaby czytać gazetę sprzed miesiąca, a ja i tak byłbym zachwycony widokiem jej twarzy, oczu i ust. – Dlaczego to robi?

– Co robi? – spytała, a oczy się jej zwęziły.

– Dlaczego się tak ukrywa?

– Chyba nikt nie wie. – Wyjęła dwa bidi, zapaliła i dała mi jednego. Wydawało mi się, że ręce jej drżą. – Jest tak, jak już mówiłam, krąży o niej wiele niestworzonych historii. Ludzie twierdzą że została straszliwie okaleczona w wypadku i dlatego ukrywa twarz. Mówią, że fotografie są retuszowane, żeby nie było widać blizn. Słyszałam plotki, że choruje na trąd lub inną chorobę. Jeden mój znajomy twierdzi, że ona w ogóle nie istnieje. Według niego to kłamstwo, rodzaj spisku, żeby ukryć, kto naprawdę kieruje tym lokalem i co się tam dzieje.

– A co ty sądzisz?

– Ja… ja z nią rozmawiałam przez parawan. Myślę, że jest tak niewiarygodnie, psychopatycznie próżna, że w pewien sposób znienawidziła się za to, że się starzeje. Chyba nie może ścierpieć, że nie jest idealna. Wiele osób twierdzi, że jest piękna. Naprawdę, zdziwiłbyś się. Tak mówi bardzo wiele osób. Na fotografiach nie wygląda na więcej niż dwadzieścia siedem, trzydzieści lat. Nie ma żadnych zmarszczek ani cieni pod oczami. Każdy czarny włosek na swoim miejscu. Myślę, że tak bardzo zakochała się we własnej urodzie, że nie pozwoli nikomu zobaczyć, jak naprawdę wygląda. Chyba… chyba oszalała z miłości do siebie. Myślę, że nawet jeśli dożyje dziewięćdziesiątki, na tych robionych co miesiąc fotografiach pozostanie trzydziestoletnia na wieki.

– Skąd tyle o niej wiesz? Jak się z nią spotkałaś?

– Jestem koordynatorem. Potrafię załatwiać takie rzeczy.

– Niewiele się dowiedziałem.

– A ile chcesz wiedzieć?

To było proste pytanie, na które miałem prostą odpowiedź – kocham cię i chcę wiedzieć wszystko – ale w jej głosie zabrzmiał ostry ton, a w oczach pojawiło się zimne światełko i zrezygnowałem.

– Nie chcę być wścibski. Nie wiedziałem, że to taki drażliwy temat. Znam cię już ponad rok i, no tak, nie widywałem cię codziennie ani nawet co miesiąc, ale nigdy nie spytałem, czym się zajmujesz, jak zarabiasz. Chyba trudno powiedzieć, że jestem ciekawski.

– Kontaktuję ze sobą ludzi – powiedziała trochę spokojniej – i zapewniam im wystarczającą ilość rozrywek, żeby zawarli ze sobą transakcję. Dostaję pieniądze za wprawienie ludzi w nastrój do zawierania umów i dostarczenie im tego, czego chcą. Niektórzy – właściwie całkiem ich sporo – chcą spędzać czas w Pałacu madame Zhou. Tak naprawdę pytanie brzmi, dlaczego wszyscy tak za nią szaleją. Jest niebezpieczna. Moim zdaniem to wariatka. Ale ludzie zrobiliby niemal wszystko, żeby się z nią spotkać.

– A jakie jest twoje zdanie? Westchnęła z desperacją.

– Nie mogę ci powiedzieć. Nie chodzi tylko o seks. Oczywiście, pracują u niej najładniejsze cudzoziemki w Bombaju, a ona uczy ich bardzo dziwnych specjalności, ale ludzie odwiedzaliby ją nawet, gdyby nie było u niej fantastycznych dziewcząt. Ja tego nie rozumiem. Robię to, czego się ode mnie wymaga i zabieram klientów do Pałacu. Niektórzy mieli nawet zaszczyt spotkać się z nią osobiście, tak jak ja, za parawanem, choć nigdy nie zdołałam tego rozgryźć. Wychodzą z Pałacu, jakby mieli audiencje u Joanny d’Arc. Są jak pijani. Ale nie ja. Ja dostaję w jej obecności gęsiej skórki. Zawsze tak było.

– Nie za bardzo ją lubisz, co?

– Gorzej. Nienawidzę jej i życzę jej śmierci.

Teraz to ja zamilkłem. Otoczyłem się milczeniem jak szalem i spojrzałem ponad delikatnie rzeźbionym profilem Karli na przypadkową urodę ulicy. Tajemnica madame Zhou nie miała dla mnie znaczenia. Wtedy interesowała mnie tylko o tyle, o ile miała związek z misją, z jaką wysyła mnie Karla. Byłem zakochany w tej pięknej Szwajcarce, która siedziała przy mnie w taksówce, i wystarczały mi tajemnice, które łączyły się z nią. Chciałem dowiedzieć się o niej wszystkiego. Chciałem wiedzieć, dlaczego zamieszkała w Bombaju, co ją łączyło z dziwactwami madame Zhou i dlaczego nigdy nie mówi o sobie. Ale choć bardzo chciałem się dowiedzieć… wszystkiego… wszystkiego na jej temat, nie mogłem naciskać. Nie miałem prawa pytać, bo sam także jej niczego nie wyjawiałem. Okłamałem ją, że pochodzę z Nowej Zelandii i nie mam rodziny. Nie znała nawet mojego prawdziwego imienia. A ponieważ ją kochałem, ten fałsz mnie uwierał. Pocałowała mnie i to był dobry pocałunek, szczery i dobry. Ale nie wiedziałem, czy prawda tego pocałunku jest naszym początkiem, czy końcem. Miałem gorącą nadzieję, że ta misja nas do siebie zbliży. Miałem nadzieję, że wystarczy, by przebić się przez nasze mury sekretów i kłamstw.

Nie lekceważyłem zadania, które przede mną postawiła. Wiedziałem, że może się nie udać i będę musiał walczyć o wyrwanie Lisy z Pałacu. Byłem gotowy. Za pasek spodni pod koszulą zatknąłem nóż w skórzanej pochwie. Miał długie, ciężkie, ostre ostrze. Wiedziałem, że mając dobry nóż, poradzę sobie z dwoma mężczyznami. Walczyłem już na noże w więzieniu. Nóż w ręku człowieka, który umie go używać i nie waha się go zatopić w ciało innego człowieka, jest nadal, pomimo swego szacownego wieku, najbardziej skuteczną po pistolecie bronią do walki wręcz. Siedząc w taksówce, milczący i nieruchomy, przygotowywałem się do walki. W mojej głowie wyświetlał się film, zapowiedź rozlewu krwi. Będę musiał mieć wolną lewą rękę, żeby prowadzić albo wlec Lisę i Karlę do wyjścia. Prawą będę wycinał ścieżkę wśród przeciwników. Nie bałem się. Wiedziałem, że jeśli bójka się zacznie – kiedy się zacznie – będę bił i zadawał ciosy bez namysłu.

Taksówka przedarła się przez korek i ruszyła szybciej szerszymi ulicami w pobliżu stromej kładki dla pieszych. Dmuchnął na nas błogosławiony świeży wiatr, a włosy, które przed chwilą były przesiąknięte potem, wyschły w ciągu paru sekund. Karla poruszyła się nerwowo, wyrzuciła bidi przez otwarte okno i zaczęła grzebać w swojej torebce z lakierowanej skóry. Wyjęła paczkę papierosów. Zawierała grube, gotowe jointy ze skręconymi końcami. Zapaliła jednego.

– Potrzebuję kopa – powiedziała, zaciągając się głęboko. W taksówce rozkwitł liściasty zapach haszyszu. Po chwili podała papierosa mnie.

– Myślisz, że to pomoże?

– Pewnie nie.

Haszysz był mocny, kaszmirski. Mój żołądek, kark i ramiona natychmiast się rozluźniły. Kierowca głośno, teatralnie pociągnął nosem i poprawił lusterko, żeby przyjrzeć się, jak oddaję jointa Karli. Zaciągnęła się jeszcze parę razy, po czym podała go kierowcy.

Charras pita? – spytała. „Palisz charras?”.

Ha, munta! – Roześmiał się i przyjął go z zadowoleniem. „No pewnie!”. Wypalił pół i oddał. – Achaa charras! Numer jeden. Mam amrykańską muzykę, disco, numer jeden USA amrykańską disco muzykę. Polubisz słuchać.

Wcisnął kasetę do magnetofonu i podkręcił dźwięk do maksimum. Po chwili z głośników nad naszymi głowami ryknęło We Are Family Sister Sledge. Karla parsknęła śmiechem. Kierowca ściszył i spytał, czy nam się podobało. Karla znowu się roześmiała i podała mu jointa. Znowu włączył muzykę na maksa. Paliliśmy i śpiewaliśmy, i tak przemierzyliśmy ulicą tysiąc lat, od bosych wieśniaków na wózkach zaprzęgniętych w woły po biznesmenów kupujących komputery.

Kiedy Pałac znalazł się w zasięgu wzroku, kierowca zatrzymał samochód przy otwartej herbaciarni. Wskazał ją kciukiem i powiedział, że tutaj zaczeka. Znałem dobrze kierowców i na tyle często jeździłem bombajskimi taksówkami, by wiedzieć, że ta oferta wynika z troski o Karlę, a nie tylko z chęci zarobku czy czegoś innego. Kierowca polubił Karlę. Już to widziałem, to nagłe i spontaniczne zauroczenie. To prawda, Karla była młoda i atrakcyjna, ale reakcja kierowcy miała więcej wspólnego z tym, że ona biegle mówi w jego języku, i sposobem w jaki się do niego odnosiła. Niemiecki taksówkarz mógłby być zadowolony, że cudzoziemiec nauczył się mówić po niemiecku. Mógłby to nawet powiedzieć. To samo dotyczy taksówkarza francuskiego, amerykańskiego albo australijskiego. Ale Hindus będzie tak szczęśliwy, że jeśli spodoba mu się w tobie coś jeszcze – oczy, uśmiech, albo to, jak potraktujesz żebraka u okna taksówki – poczuje z tobą natychmiastową więź. Będzie gotów zrobić dla ciebie wiele, zrezygnować z własnych planów, narazić się na ryzyko, a nawet popełnić niebezpieczny lub nielegalny czyn. Jeśli jedziesz pod adres, który mu się nie podoba – na przykład Pałac – będzie gotów na ciebie zaczekać tylko po to, żeby się upewnić, iż nic ci się nie stało. Coś takiego przydarzyło mi się w Bombaju wiele razy – i nigdzie poza nim. To jedna z pięciuset rzeczy, które uwielbiam u Hindusów: jeśli cię polubią, to szybko i na całego. Karla zapłaciła za przejazd i dodała obiecany napiwek. Powiedziała, żeby nie czekał. Oboje wiedzieliśmy, że zaczeka.

Pałac był wielki, miał potrójny fronton i trzy kondygnacje. Okna od ulicy były zasłonięte kratami kutymi w liście akantu. Budynek był stary, starszy od wielu innych na tej ulicy, i odrestaurowany, nie odnowiony. Oryginalne detale zostały starannie zakonserwowane. Ciężkie kamienne architrawy nad drzwiami i oknami miały kształt koron z pięcioramiennymi gwiazdami. Ta misterna robota, niegdyś popularna w mieście, obecnie stanowiła wymarłą sztukę. Po prawej stronie budynku biegł zaułek; narożnik budynku był wycyzelowany w każdym szczególe. Każdy kamień, od samego dołu aż po dach, oszlifowano w fasety jak klejnot. Wzdłuż całego trzeciego piętra ciągnął się oszklony balkon; za bambusowymi żaluzjami znajdowały się pokoje. Ściany budynku były szare, drzwi czarne. Ku mojemu zaskoczeniu, drzwi się otworzyły, gdy Karla ich lekko dotknęła. Weszliśmy do środka.

Stanęliśmy w długim, chłodnym korytarzu, ciemniejszym od zalanej słońcem ulicy, lecz łagodnie oświetlonym lampami o szklanych kloszach w kształcie lilii. Ściany były oklejone tapetą, rzadko spotykaną w parnym Bombaju, z powtarzającymi się motywami w stylu Williama Morrisa o barwie oliwkowej i różanej. Czuć było kadzidło i kwiaty, a wokół nas panowała upiorna cisza.

Przed nami czekał mężczyzna, z rękami luźno założonymi z przodu. Był wysoki i chudy. Rzadkie, ciemnobrązowe włosy surowo sczesał do tyłu i splótł w długi, sięgający bioder warkocz. Nie miał brwi, za to bardzo gęste rzęsy, tak gęste, że uznałem je za sztuczne. Bladą twarz od warg po spiczasty podbródek zdobił jakiś wzór pełen zawijasów i esów-floresów. Mężczyzna był ubrany w luźne spodnie i kurtę z czarnego jedwabiu oraz sandały z przezroczystego plastiku.

– Witaj, Rajan – powitała go Karla lodowato.

Ram Ram – odpowiedział w hindi. Jego głos brzmiał jak szyderczy syk. – Madame niezwłocznie panią przyjmie. Proszę od razu iść na górę. Przyniosę zimne napoje. Zna pani drogę.

Odsunął się i wskazał gestem schody na końcu korytarza. Palce miał ozdobione pieczątkami z henny. W życiu nie widziałem tak długich palców. Mijając go, zauważyłem, że wzory, płożące się na jego dolnej wardze i brodzie, to tatuaż.

– Obleśny ten Rajan – wymamrotałem, idąc za Karlą po schodach.

– To jeden z dwóch osobistych służących madame Zhou. Jest eunuchem, o wiele bardziej obleśnym, niż ci się zdaje – szepnęła tajemniczo.

Weszliśmy szerokimi schodami na piętro; mięsisty dywan i masywna balustrada tłumiły odgłos naszych kroków. Na ścianach wisiały fotografie i obrazy, bez wyjątku portrety. Mijając je, odniosłem wrażenie, że w tych zamkniętych pokojach wokół nas są inni żywi, oddychający ludzie. Ale nic nie słyszałem. Ani jednego dźwięku.

– Cholernie cicho – powiedziałem, kiedy zatrzymaliśmy się przed jakimiś drzwiami.

– Pora sjesty. Codziennie po południu, od drugiej do piątej. Ale teraz jest ciszej niż zwykle, bo spodziewa się ciebie. Jesteś gotowy?

– Chyba. Tak.

– To zaczynamy.

Zapukała dwa razy, przekręciła gałkę i weszliśmy. W małym, kwadratowym pomieszczeniu nie było nic z wyjątkiem dywanu, koronkowych zasłon w oknie i dwóch wielkich, płaskich pufów. Karla wzięła mnie za ramię i zaprowadziła do nich. Przez kremową koronkę mżyło stłumione popołudniowe światło. Ściany były puste, koloru kawy z mlekiem, a na jednej widniała wprawiona w tynk metalowa krata, mniej więcej szerokości metra. Uklękliśmy na pufach przed kratą, jakby przygotowując się do spowiedzi.

– Przez ciebie nie jestem szczęśliwa – rozległ się głos zza kraty. Zaskoczony usiłowałem coś dojrzeć za metalowym ażurem, ale pomieszczenie za nim było zbyt ciemne. W mroku siedziała niewidzialna madame Zhou. – Nie lubię być nieszczęśliwa. Wiesz o tym.

– Szczęście to mit – warknęła gniewnie Karla. – Wymyślono je, żeby nas namówić do kupowania różnych rzeczy.

Madame Zhou się roześmiała. Był to gulgoczący, chrapliwy śmiech. Taki śmiech dopada żartów i zabija je na miejscu.

– Ach, Karla, Karla… Tęsknię za tobą. Ale ty mnie zaniedbujesz. Naprawdę, zbyt wiele czasu minęło od twojej ostatniej wizyty. Pewnie nadal mnie obwiniasz za to, co spotkało Ahmada i Christinę, choć przysięgasz, że nie. Jak mogę uwierzyć, że nie masz do mnie urazy, skoro tak strasznie mnie zaniedbujesz? A teraz chcesz mi odebrać moją ulubioną dziewczynę.

– To ojciec chce ją odebrać, madame – odpowiedziała Karla nieco łagodniej. – A, ojciec…

Wypowiedziała to słowo jak obrzydliwą obelgę. Jej głos drasnął nam skórę. Trzeba wielu papierosów, wypalonych w pewien nienawistny sposób, żeby dorobić się takiego głosu.

– Wasze napoje – odezwał się Rajan. Omal nie podskoczyłem. Stanął za moimi plecami bez najmniejszego szelestu. Pochylił się nisko, stawiając tacę na podłodze między nami, i przez chwilę spoglądałem w migotliwą czerń jego oczu. Twarz miał niewzruszoną, ale nie można było źle zrozumieć uczucia płonącego w tych oczach. Była to zimna, naga, niezrozumiała nienawiść. Niemal mnie zahipnotyzowała, byłem zdumiony i dziwnie zawstydzony.

– To ten twój Amerykanin – odezwała się madame Zhou i czar prysnął.

– Tak. Nazywa się Parker, Gilbert Parker. Jest związany z ambasadą, ale to naturalnie nie jest wizyta oficjalna.

– Naturalnie. Proszę dać Rajanowi pańską wizytówkę.

To był rozkaz. Wyjąłem z kieszeni kartonik i podałem go Rajanowi. Ujął go za brzeżek, jakby bał się zarazić, i wycofał się z pokoju, zamykając za sobą drzwi.

– Karla nie wspomniała mi podczas rozmowy przez telefon… czy od dawna jest pan w Bombaju? – zwróciła się do mnie madame Zhou w hindi.

– Niezbyt długo, madame.

– Mówi pan w hindi dość dobrze. Gratulacje.

– To piękny język – odparłem, posługując się frazesem, którego nauczył mnie Prabaker. – Język muzyki i poezji.

– Jak również miłości i pieniędzy – Zachichotała. – Czy jest pan zakochany?

Zastanawiałem się, co mogę od niej usłyszeć, ale takiego pytania nie przewidziałem. Trudno byłoby znaleźć temat, który mógłby mnie bardziej wytrącić z równowagi. Spojrzałem na Karlę, ale ona patrzyła na swoje dłonie i nie pomogła mi. Nie rozumiałem, o co chodzi madame Zhou. Nie pytała, czy jestem żonaty samotny, zaręczony czy zajęty.

– Zakochany? – wymamrotałem. W hindi to słowo zabrzmiało jak melodia.

– Tak, tak, romantycznie. Pańskie serce zatopione w marzeniu o twarzy kobiety, pańska dusza zatopiona w marzeniu o jej ciele. Miłość. Czuje pan miłość?

– Tak. Tak.

Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Spotęgowało się wrażenie, że się spowiadam na kolanach przed tą metalową kratą.

– Jakże mi pana żal. Oczywiście kocha pan Karlę. To tak skłoniła pana do tej gierki.

– Zapewniam panią…

– Nie, to ja zapewniam pana. Całkiem możliwe, że ojciec mojej Lisy upomina się o córkę i że ma możliwości, by pociągnąć za parę sznurków. Ale to Karla pana do tego namówiła – tego jestem całkowicie pewna. Znam moją kochaną Karlę i jej metody. Proszę ani przez chwilę nie sądzić, że ona także pana pokocha, dotrzyma obietnicy i że z tej pańskiej miłości wyniknie coś poza smutkiem. Ona pana nigdy nie pokocha. Mówię to panu z przyjaźni. To mój mały dar dla pana.

– Z całym szacunkiem – powiedziałem przez zaciśnięte zęby. – Jesteśmy tutaj, żeby rozmawiać o Lisie Carter.

– Oczywiście. Jeśli pozwolę mojej Lisie odejść z panem, gdzie zamieszka?

– E… nie jestem pewien.

– Nie jest pan pewien?

– Nie…

– Zamieszka w… – zaczęła Karla.

– Cicho, Karla! – warknęła madame Zhou. – Pytam Parkera.

– Nie wiem, gdzie zamieszka – odpowiedziałem z jak największą mocą. – To zależy od niej.

Nastąpiła długa pauza. Rozmowa w hindi zaczęła mnie męczyć. Czułem się zagubiony, postawiony w sytuacji, która mnie przerosła. Źle to wyglądało. Zadała mi trzy pytania, a ja dwa spaliłem. Karla była moim przewodnikiem w tym dziwnym świecie, ale wyglądała na tak samo zagubioną i niepewną jak ja. Madame Zhou kazała jej milczeć i Karla przełknęła to z pokorą, o jaką nigdy jej nie podejrzewałem. Ująłem szklankę i upiłem nieco nimbu pani. Chłodny sok limonkowy był przyprawiony czymś pikantnym, przypominającym chili. W mrocznym pomieszczeniu za ażurową kratą zauważyłem cień ruchu i ktoś szepnął. Może był tam Rajan. Nie potrafiłem rozpoznać sylwetki.

Madame przemówiła.

– Może pan zabrać Lisę, panie” zakochany Parkerze. Ale jeśli postanowi do mnie wrócić, już jej nie oddam. Czy mnie pan rozumie? Jeśli wróci, już tu zostanie i będę nieszczęśliwa, jeżeli znowu zechce mnie pan niepokoić. Oczywiście może pan bez przeszkód cieszyć się naszymi licznymi rozkoszami, kiedy tylko pan zechce. Chętnie zobaczyłabym, jak się pan… relaksuje. Być może, kiedy Karla z panem skończy, przypomni sobie pan moje zaproszenie? Tymczasem proszę pamiętać – jeśli Lisa do mnie wróci, będzie moja. Ta sprawa dzisiaj zamyka się między nami, tu i teraz.

– Tak, tak. Rozumiem. Dziękuję, madame.

Poczułem olbrzymią ulgę. Aż osłabłem. Wygraliśmy. Dokonało się, a przyjaciółka Karli mogła z nami odejść.

Madame Zhou znowu przemówiła, bardzo szybko i w innym języku. Podejrzewałem, że po niemiecku. Brzmiał ostro i groźnie, a także gniewnie, ale wtedy nie znałem niemieckiego i słowa mogły być łagodniejsze, niż mi się wydawało. Karla od czasu do czasu odpowiadała ja, albo naturlich nicht, ale nie mówiła wiele więcej. Kołysała się lekko na boki, siedząc na zgiętych nogach. Jej ręce spoczywały na kolanach. Oczy miała zamknięte. Nagle zaczęła płakać. Łzy wymykały się spod jej przymkniętych powiek jak gęste paciorki różańca. Niektóre kobiety płaczą bezboleśnie. Łzy padają łagodnie jak wonny wiosenny deszczyk, a twarz po nich jest czysta, jasna i niemal promienna. Inne kobiety płaczą z trudem i ten ból niszczy ich urodę. Karla należała do tej drugiej grupy. Strumienie tych łez znaczyły jej twarz strasznym bólem i cierpieniem.

Zza kraty nadal rozbrzmiewał płynny głos, pełen jadowitych syków i miażdżących dźwięków. Karla kołysała się i płakała w zupełnym milczeniu. Jej usta otwierały się i zamykały bezdźwięcznie. Ze skroni spłynęła jej perełka potu. Na górnej wardze wystąpił pot i rozpłynął się we łzach. Za metalową kratą zapanowało milczenie; nie było słychać głosu ani ruchu, nawet nie wyczuwało się niczyjej obecności. Z wysiłkiem woli tak wielkim, że jej zaciśnięte szczęki pobielały, a całe ciało zadygotało, Karla przesunęła rękami po twarzy i przestała płakać.

Siedziała bez ruchu. Wyciągnęła jedną rękę, żeby mnie dotknąć. Ta ręka spoczęła na moim udzie, a potem zaczęła je naciskać w regularnym, łagodnym rytmie. Był to czuły, krzepiący gest, którym mogłaby uspokajać przestraszone zwierzątko. Patrzyła mi w oczy, ale nie wiem, czy zadawała mi pytanie, czy przekazywała informację. Oddychała głęboko, szybko. W mrocznym pokoju jej zielone oczy były prawie czarne.

Nic z tego nie pojmowałem. Nie rozumiałem rozmowy po niemiecku i nie miałem pojęcia, co zaszło między Karlą i madame Zhou. Chciałem pomóc, ale nie miałem pojęcia, dlaczego się rozpłakała, a na dodatek pewnie byliśmy obserwowani. Wstałem i pomogłem się jej podnieść. Na chwilę wtuliła twarz w moją pierś. Położyłem ręce na jej ramionach, żeby ją uspokoić i łagodnie odsunąć. Wtedy drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Rajan.

– Jest gotowa – syknął.

Karla otrzepała kolana luźnych spodni, wzięła torebkę i minęła mnie, idąc do drzwi.

– Chodź – powiedziała. – Audiencja skończona.

Przez chwilę spoglądałem na zagłębienia, obłe ślady, które odcisnęły jej kolana w brokatowym pufie na podłodze. Byłem zmęczony, zły i zdezorientowany. Odwróciłem się; Karla i Rajan patrzyli na mnie niecierpliwie od drzwi. Idąc za nim korytarzami Pałacu, z każdym krokiem stawałem się bardziej niechętny i urażony.

Rajan zaprowadził nas do pokoju na samym końcu korytarza. Drzwi były otwarte. Pokój był ozdobiony wielkimi plakatami filmowymi – Lauren Bacall w Mieć i nie mieć, Pier Angeli w Między linami ringu i Sean Young w Łowcy androidów. Na wielkim łożu na środku pokoju siedziała młoda, bardzo piękna kobieta. Jasne włosy miała długie i gęste, zakończone spiralami bujnych kędziorów. Niebieskie jak niebo oczy były wielkie i niezwykle szeroko rozstawione. Skóra była nieskazitelnie różana, usta pomalowane na ciemną czerwień. Na podłodze u jej stóp w złotych pantofelkach stała walizka i zamknięta kosmetyczka.

– W samą, kurwa, porę. Spóźniliście się. Ja tu świruję. – Był to głęboki głos. Z kalifornijskim akcentem.

– Gilbert musiał się przebrać – odpowiedziała Karla, odzyskując częściowo dawne opanowanie. – A te korki, dojazd… nie chcesz wiedzieć.

– Gilbert? – Zmarszczyła nosek z niesmakiem.

– Długa historia – powiedziałem bez uśmiechu. – Gotowa?

– Nie wiem – odpowiedziała, patrząc na Karlę.

– Nie wiesz?

– Odpieprz się! – wybuchła, odwracając się do mnie z taką furią, że nie dostrzegłem za nią strachu. – Co się w ogóle wcinasz?

Jest taki szczególny gniew, który rezerwujemy dla ludzi niepozwalających sobie pomóc. Zęby same zaczęły mi zgrzytać.

– Słuchaj, idziesz czy nie?

– Pozwoliła? – zwróciła się Lisa do Karli. Obie spojrzały na Rajana, a potem w lustro na ścianie za jego plecami. Z ich twarzy zrozumiałem, że madame Zhou nam się przygląda i przysłuchuje.

– Tak. Powiedziała, że możesz odejść – powiedziałem, modląc się, żeby nie skrytykowała mojego niezbyt idealnego amerykańskiego akcentu.

– Naprawdę? Bez kitu?

– Bez kitu – potwierdziła Karla.

Dziewczyna wstała szybko i chwyciła bagaże.

– To na co czekamy? Spieprzajmy stąd, zanim ta żmija się rozmyśli.

Rajan zatrzymał mnie przy drzwiach wyjściowych i podał mi dużą, zapieczętowaną kopertę. Znowu wlepił we mnie oczy pełne tej odrętwiającej złośliwości, a potem zamknął drzwi. Dogoniłem Karlę i odwróciłem ją ku sobie.

– Co jest grane?

– Jak to? – spytała, usiłując się lekko uśmiechnąć. – Udało się. Wydostaliśmy ją.

– Nie o tym mówię. O tobie i o mnie, i o tej chorej grze, którą rozegrała madame Zhou. Prawie wypłakałaś sobie oczy – o co chodziło?

Zerknęła na Lisę, która stała blisko nas, zniecierpliwiona, osłaniając sobie oczy, choć późne popołudniowe światło nie było rażące. Znowu na mnie spojrzała. Zielone oczy były zagubione i zmęczone.

– Musimy rozmawiać o tym teraz, na ulicy?

– Nie musimy – odpowiedziała za mnie Lisa.

– Nie z tobą gadam – warknąłem, nie patrząc na nią. Nie odrywałem oczu od Karli.

– Ze mną także nie – powiedziała Karla twardo. – Nie tutaj. Nie teraz. Jedźmy i już.

– Co to ma być?

– Przesadzasz.

– Ja przesadzam! – powiedziałem, prawie krzyknąłem, więc wyszło na to, że miała rację. Byłem zły, że wyjawiła mi tak niewiele prawdy i tak kiepsko przygotowała mnie do tej rozmowy. Zabolało mnie, że nie zaufała mi na tyle, by powiedzieć wszystko. – Bardzo, bardzo śmieszne.

– Co to za palant? – warknęła Lisa.

– Milcz – rzuciła Karla, tak samo jak madame Zhou przed paroma minutami. A Lisa zareagowała tak samo jak Karla potulnym milczeniem pełnym urazy.

– Teraz nie chcę o tym rozmawiać – powiedziała Karla, odwracając się do mnie. Dostrzegłem gorycz, niechęć i rozczarowanie. Niewiele spojrzeń potrafi bardziej zranić. Nie chciałem tego spojrzenia. Przechodnie zatrzymywali się obok nas, jawnie podsłuchując i gapiąc się na nas.

– Słuchaj, wiem, że tu chodzi o wiele więcej niż wydostanie Lisy z Pałacu. Co tam zaszło? Jak… no wiesz, jak ona się o nas dowiedziała? Miałem być gościem z ambasady, a ona nagle zaczyna mówić, że cię kocham. Ja tego nie rozumiem. I kim, do diabła, są Ahmad i Christina? Co się z nimi stało? O co jej chodziło? Normalnie jesteś niezniszczalna, aż tu raptem pękasz jak dętka, bo madame Walnięta nagadała ci po niemiecku czy jakiemuś.

– To był szwajcarski niemiecki – warknęła. Jej zaciśnięte zęby błysnęły.

– Szwajcarski, chiński, jaka różnica? Chcę wiedzieć, co się dzieje. Chcę ci pomóc. Chcę wiedzieć… no, na czym stoję.

Tłumek gapiów rósł. Trzej młodzi mężczyźni znaleźli się bardzo blisko, opierali się o siebie nawzajem i wytrzeszczali na nas oczy z agresywną ciekawością. Taksówkarz, który nas przywiózł, stał obok samochodu, pięć metrów od nas. Uśmiechał się i wachlował chusteczką. Był o wiele wyższy, niż się spodziewałem, wysoki, chudy i ubrany w obcisłą białą koszulę i spodnie. Karla obejrzała się na niego przez ramię. Wytarł wąsy czerwoną chusteczką, a potem zawiązał ją na szyi jak apaszkę. Uśmiechnął się. Jego mocne, białe zęby lśniły.

– Stoisz na ulicy przed Pałacem – powiedziała Karla. Była zła, smutna i silna – wtedy silniejsza ode mnie. Niemal ją za to znienawidziłem. – A ja zaraz będę siedzieć w taksówce. I nie twój interes, dokąd pojadę.

Odeszła.

– Skąd wytrzasnęłaś tego gościa? – usłyszałem jeszcze Lisę.

Taksówkarz powitał je, kołysząc radośnie głową. Minęli mnie; usłyszałem radio grające Autostradę miłości i ich śmiech. Przez jeden płomienny moment zobaczyłem ich razem, nagich, taksówkarza, Lisę i Karlę. Nieprawdopodobne, idiotyczne, wiedziałem o tym, ale to widziałem i w nitce czasu i przeznaczenia, łączącej mnie z Karlą, zapulsowała rozpalona do białości furia. Potem przypomniałem sobie, że zostawiłem w jej mieszkaniu buty i ubranie.

– Hej! – krzyknąłem za niknącą taksówką. – Karla!

– Pan Lin?

Obok mnie stał jakiś mężczyzna. Jego twarz wydawała się znajoma, ale nie potrafiłem jej w tej chwili umiejscowić.

– Czego?

– Abd al-Kadir cię wzywa.

Nazwisko Kadira zelektryzowało moją pamięć. To Nazir, kierowca Kadirbaja. Biały samochód stał nieopodal.

– Jak… skąd… co pan tu robi?

– Mówi, przyjdź już. Ja prowadzę. – Zrobił gest w stronę samochodu i zrobił dwa niewielkie kroczki na zachętę.

– No, nie wiem. To był długi dzień. Powiedz Kadirbajowi, że…

– Mówi, przyjdź już – powtórzył ponuro Nazir. Nie uśmiechał się i nabrałem przekonania, że jeśli dalej będę się opierać, przyjdzie mi z nim walczyć. Byłem wtedy tak wściekły, pogubiony i zmęczony, że autentycznie wziąłem to pod uwagę. Walka z nim będzie na dłuższą metę kosztować mniej energii niż ta podróż, pomyślałem. Ale Nazir przyglądał mi się z udręczonym skupieniem i przemówił z niezwykłą dwornością.

– Kadirbaj powiedział tak: „przyjdź, proszę”, tak powiedział Kadirbaj. „Przyjdź, proszę, do mnie, panie Lin”.

Słowo „proszę” przychodziło mu z trudem. Widać było wyraźnie, że według niego pan Abd al-Kadir Chan wydaje rozkazy, wykonywane szybko i z wdzięcznością. Ale kazano mu poprosić mnie o przybycie, a nie zażądać go, a angielskie słowo, którego nauczył się na pamięć, wypowiedział z tak wyraźnym wysiłkiem, że wyobraziłem sobie, jak jedzie przez miasto i powtarza na głos ciąg obcych słów, tak niezadowolony i skrępowany, jakby recytował modlitwę z nie swojej religii. Choć obce dla niego, na mnie słowa te wywarły wpływ, a kiedy uśmiechnąłem się zrezygnowany, wyglądał, jakby kamień spadł mu z serca.

– Dobrze, dobrze. – Westchnąłem. – Pojedziemy na spotkanie z Kadirbajem.

Zaczął otwierać tylne drzwi, ale uparłem się, że usiądę z przodu. Ledwie ruszyliśmy, włączył radio i podkręcił dźwięk, może po to, żeby nie musieć rozmawiać. Nadal trzymałem kopertę, którą dał mi Rajan. Odwróciłem ją, żeby obejrzeć z obu stron. Była z czerpanego papieru, różowa, mniej więcej wielkości kolorowego pisma. Na zewnątrz nie zauważyłem żadnego napisu. Oddarłem róg i otworzyłem ją. W środku znajdowała się czarno-biała fotografia. Przedstawiała wnętrze pokoju, skąpo oświetlonego, pełnego kosztownych ozdób z najróżniejszych okresów i krajów. Wśród tego chaosu na pokaz, na fotelu podobnym do tronu siedziała kobieta. Była ubrana w wieczorową suknię, niezwykle długą, ciągnącą się po ziemi i ukrywającą stopy. Jedna dłoń spoczywała na oparciu krzesła. Druga była ułożona w królewskim pozdrowieniu lub eleganckim geście pożegnania. Włosy miała ciemne i kunsztownie utrefione; spływały wokół jej okrągłej, trochę pulchnej twarzy. Oczy w kształcie migdałów wpatrywały się wprost w obiektyw. Miały nieco neurotyczny wyraz zaskoczonej urazy. Jej drobne wargi były ściągnięte w dzióbek, zniekształcający cofniętą brodę.

Piękna? Raczej nie. Ta twarz wyrażała bardzo niepiękne uczucia – wyniosłość, nienawiść, przerażenie, zepsucie, egocentryzm. Ta fotografia świadczyła, że kobieta zna je wszystkie – i jeszcze więcej. I gorsze. Ale na fotografii było coś jeszcze, coś bardziej odstręczającego i przejmującego zimnem niż ta niepiękna twarz. Była to wiadomość wypisana czerwonymi, drukowanymi literami na dole zdjęcia. Napis brzmiał: TERAZ MADAME ZHOU JEST SZCZĘŚLIWA.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 144 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: I Международный многожанровый фестиваль на острове Тасос (Греция) | ROZDZIAŁ 1 | ROZDZIAŁ 2 | ROZDZIAŁ 3 | ROZDZIAŁ 4 | ROZDZIAŁ 5 | ROZDZIAŁ 8 | ROZDZIAŁ 9 | ROZDZIAŁ 15 | ROZDZIAŁ 16 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 10| ROZDZIAŁ 14

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.064 сек.)