Читайте также: |
|
– Obudź się, Lin! Hej, Linbaba, musisz powstać już!
Jedno oko otworzyło się i skupiło wzrok na pływającym, brązowym balonie, na którym namalowano twarz Johnny’ego Cygaro. Oko się zamknęło.
– Idź stąd, Johnny.
– Ja też cię witam, Lin. – Zachichotał irytującą wesołością. – Musisz powstać.
– Jesteś złym człowiekiem. Złym i okrutnym. Odejdź.
– Pewna osobistość ma ranę, Lin. Potrzebna twoja apteczka i twoja apteczna osobistość.
– Człowieku, jeszcze ciemno – warknąłem. – Jest druga w nocy. Powiedz mu, żeby wrócił za dnia, kiedy będę żywy.
– Z pewnością, ja mu powiem i on przyjdzie, ale powinieneś wiedzieć, że jemu bardzo szybko leci krew. Lecz jeśli musisz jeszcze spać, odpędzę go od twych drzwi, w tej minucie, tym oto dobrym butem.
Już się skłaniałem nad głębokim basenem snu, ale słowo „krew” szarpnięciem postawiło mnie z powrotem na jego krawędzi. Usiadłem, krzywiąc się z powodu odrętwiałego biodra. Moje posłanie, jak większość w slumsach, stanowił koc, dwukrotnie złożony i rozesłany na ubitej ziemi. Można było dostać kapokowe materace, ale były niepraktyczne. Zajmowały zbyt wiele miejsca w ciasnych chatach, szybko zaczynały się roić od pcheł, wszy i innego robactwa, a dla szczurów miały nieodparty urok. Po długich miesiącach spania na ziemi przyzwyczaiłem się do tego, ale miałem dość chude biodra i każdego ranka budziłem się obolały.
Johnny trzymał latarnię prawie pod moim nosem. Skrzywiłem się i odsunąłem ją na bok; moim oczom ukazał się mężczyzna, skulony w kucki na progu, z wyciągniętą przed siebie ręką. Na ramieniu miał wielką ranę czy dziurę, a krew skapywała z niej do wiadra. Półprzytomny, wyrwany ze snu, zagapiłem się jak idiota na ten żółty plastikowy kubełek. Ten człowiek przyszedł z własnym naczyniem, żeby mi nie zachlapać podłogi, i to, nie wiadomo czemu, zaniepokoiło mnie bardziej niż sama rana.
– Przepraszam za kłopot – powiedział młodzieniec.
– To Amir – wystękał Johnny Cygaro, głośno klepiąc go po plecach. – Strasznie głupia osobistość. Teraz przeprasza za kłopot. Powinienem wziąć but i cię sprać, i wyprać też.
– Boże, ile krwi. To poważna rana. – Długie, głębokie rozcięcie biegło od ramienia niemal do łokcia. Duży, trójkątny płat skóry w kształcie klapy płaszcza zaczął odstawać od ciała. – Jemu potrzebny doktor. To trzeba zszyć. Powinieneś go zawieźć do szpitala.
– Szpital naya! – wyjęczał Amir. – Nahin, baba!
Johnny dał mu w ucho.
– Cicho, głupi. Nie chce szpitala ani doktora. To awanturnik, goonda. Boi się policji. Co, ty głupi? Boisz się policji, na?
– Przestań go bić, Johnny, to mu naprawdę nie pomoże. Jak do tego doszło?
– Walka. Jego gang z innym gangiem. Walczą, mieczami i toporami, ci uliczni gangsterzy, i takie są wyniki.
– To tamci zaczęli. Drażnili Ewę! – oznajmił Amir. „Drażnienie Ewy” to w indyjskim prawie określenie napastowania seksualnego i dotyczy całej gamy wykroczeń, od obraźliwego języka po fizyczne molestowanie. – Mówiliśmy, żeby przestali. Nasze panie nie mogły wychodzić bezpiecznie. Tylko jedynie z tego powodu z nimi walczyliśmy.
Johnny uniósł szeroką dłoń, uciszając protesty Amira. Chciał znowu go uderzyć, ale mój grymas go powstrzymał.
– Myślisz, że to powód, żeby walczyć mieczami i toporami, ty głupi! Twoja mamusia będzie bardzo szczęśliwa, że powstrzymałeś drażnienie Ewy i skończyłeś posiekany na malutkie kawałeczki, na? Bardzo szczęśliwa będzie! A teraz chcesz, żeby Linbaba cię uszył i ładnie nareperował ci rękę. Wstydź się ty!
– Chwileczkę, Johnny, ja tego nie mogę zrobić. Rana jest za duża, za dużo krwi… to za trudne.
– W swojej medycznej apteczce masz igły i bawełnę.
Miał rację. W zestawie znajdowały się igły chirurgiczne i jedwabna nić. Ale nigdy tego nie robiłem.
– Nigdy tego nie robiłem, Johnny. Nie mogę. Jemu potrzebny jest fachowiec – lekarz lub pielęgniarka.
– Mówiłem ci. On nie chce lekarza. Chciałem go zmusić. Ktoś z gangu jest bardziej ranny niż ten głupi chłopak. Może umrze też, ten drugi. To teraz sprawa policji, która zadaje pytania. Amir nie pójdzie do żadnego szpitala i lekarza.
– Daj, zrobię to sam – odezwał się Amir, przełykając ślinę z wysiłkiem.
Oczy miał wielkie ze strachu, ale dostrzegłem w nich zdecydowanie. Po raz pierwszy spojrzałem mu w twarz i przekonałem się, że jest bardzo młody: szesnaście, może siedemnaście lat. Miał na sobie buty Pumy, dżinsy i koszulkę z liczbą 23 na piersiach. Były to indyjskie podróbki słynnych zachodnich ubrań, bardzo trendy w oczach jego kolegów ze slumsów, młodzieńców o chudych brzuchach i głowach pełnych zagmatwanych marzeń o dalekich krajach, młodych mężczyzn, którzy odmawiali sobie jedzenia, żeby kupić ubrania, które – według nich – upodabniały ich do modnych cudzoziemców z gazet i filmów.
Nie znałem tego chłopca. Był jednym z tysięcy, których nigdy nie spotkałem, choć mieszkałem tu już prawie pół roku, a najdalsze chaty znajdowały się jakieś pięćset, sześćset metrów od mojej. Niektórzy, na przykład Johnny Cygaro i Prabaker, robili takie wrażenie, jakby znali wszystkich w slumsach. Wydawało mi się nadzwyczajne, że pamiętali prywatne szczegóły z życia tylu tysięcy osób. Ciekawiło mnie, co ten chłopak ma wspólnego z Johnnym Cygaro. Amir dygotał na nocnym chłodzie, rozciągał usta w szerokim, bezgłośnym grymasie, zastanawiając się nad wbiciem igły z nitką we własne ciało. Byłem ciekaw, skąd stojący nad nim Johnny bierze pewność, że chłopak jest do tego zdolny, że może skinąć do mnie głową, posyłając mi wiadomość bez słów: „Tak, jeśli dasz mu igłę, on zrobi to sam”.
– Dobrze, dobrze, ja to zrobię – skapitulowałem. – To będzie boleć. Nie mam żadnych środków znieczulających.
– Boleć! – zagrzmiał radośnie Johnny. – Ból nie problem. Dobrze, że masz bóle, Amir, ty chutia. W głowie niech boli cię, tam powinno.
Posadziłem Amira na moim posłaniu, nakryłem mu ramiona drugim kocem. Wyjąłem kuchenkę, włączyłem i wstawiłem wodę. Johnny pobiegł do kogoś, żeby zrobić gorącą, słodką herbatę. Pospiesznie umyłem w ciemnościach twarz i ręce, w otwartej łazience koło mojej chaty. Kiedy woda zawrzała, wlałem odrobinę na talerz i wrzuciłem do garnka dwie igły, by je wysterylizować. Obmyłem ranę ciepłą wodą z mydłem i środkiem dezynfekcyjnym, osuszyłem gazikiem. Bandażem mocno przewiązałem ramię i zostawiłem opaskę na dziesięć minut, żeby brzegi rany się zeszły. Miałem nadzieję, że dzięki temu szycie będzie łatwiejsze.
Uparłem się, żeby Amir wypił dwa duże kubki słodkiej herbaty, by złagodzić objawy szoku, które już zaczęły się pojawiać. Bał się, ale był spokojny. Ufał mi. Nie mógł wiedzieć, że robiłem to tylko raz, jak na ironię w podobnych okolicznościach. Podczas bójki w więzieniu pewien mężczyzna dostał nożem. Problem między dwoma przeciwnikami, bez względu na jego charakter, rozwiązywano przemocą, a potem sprawa była zakończona. Ale gdyby ranny zgłosił się do więziennego oddziału szpitalnego, władze umieściłyby go w izolatce dla więźniów pod ochroną. Niektórzy, szczególnie pedofile i donosiciele, musieli się tam znaleźć, boby nie przeżyli. Dla innych, umieszczonych tam wbrew ich woli, izolatka była piętnem: piętnem podejrzeń, pomówień i pogardy. Ranny przyszedł do mnie. Zszyłem mu ranę igłą kaletniczą i zwykłą nicią. Zagoiło się, ale została brzydka, pofałdowana szrama. Nigdy nie zdołałem o tym zapomnieć i zabierałem się do szycia rany Amira bez przekonania. Ten jego naiwny, ufny uśmiech też mnie nie podtrzymywał na duchu. Ludzie zawsze nas krzywdzą swoim zaufaniem, powiedziała mi kiedyś Karla. Jeśli chcesz skrzywdzić kogoś, kogo lubisz, zaufaj mu bezgranicznie.
Wypiłem herbatę, wypaliłem papierosa i zabrałem się do roboty. Johnny stał w drzwiach, bezskutecznie odstraszając ciekawskich sąsiadów i ich dzieci. Igła chirurgiczna była zakrzywiona i bardzo cienka. Przypuszczam, że należało ją trzymać w szczypczykach. Ja ich nie miałem. Pożyczył je kiedyś jakiś chłopiec, żeby naprawić maszynę do szycia. Musiałem palcami wbijać igłę w skórę, a potem ją wyciągać. Trzymałem ją niezdarnie, wyślizgiwała mi się, a pierwsze szwy wyszły paskudnie. Amir krzywił się, ale nie krzyczał. Przy piątym, szóstym szwie zacząłem nabierać wprawy i ich brzydota – jeśli nie ból, który zabiegowi towarzyszył – stała się mniejsza.
Ludzka skóra jest twardsza i odporniejsza, niż się wydaje. Jest także względnie łatwa do zszycia, a nitkę można zaciągnąć mocno, nie rozdzierając tkanki. Ale igła, choćby najbardziej cienka czy ostra, zawsze będzie ciałem obcym i każdy, kto nie znieczulił się dzięki ciągłemu powtarzaniu takiego zabiegu, musi płacić psychiczny haracz za każdym razem, gdy wbija ostrze w ciało innej istoty. Zacząłem się mocno pocić, choć noc była chłodna. Przez to napięcie W miarę postępowania roboty Amir rozpogadzał się, a ja stawałem się coraz bardziej poirytowany i zmęczony.
– Powinieneś go zawlec do szpitala! – warknąłem do Johnny’ego Cygaro. – To idiotyzm!
– Szyjesz bardzo doskonale – sprzeciwił się. – Takimi szwami mógłbyś zrobić bardzo piękną koszulę.
– Nie są takie, jak trzeba. Zostanie mu wielka blizna. Nie wiem, co ja tu, kurwa, robię.
– Masz problem z toaletą, Lin?
– Co?
– Nie pójdziesz do toalety? Nie masz wielkiej potrzeby?
– Johnny, jak pragnę zdrowia! Majaczysz?
– Masz zły humor. To nie jest twoje zwykłe zachowanie. Może to problem z zatwardziałą potrzebą, myślę.
– Nie – jęknąłem.
– Ach, więc masz rozwolnioną potrzebę, myślę.
– W zeszłym miesiącu miał rozwolnioną potrzebę przez trzy dni – rzuciła jedna z moich sąsiadek przez otwarte drzwi. – Mój mąż powiedział, że Linbaba chodzi do toalety trzy, trzy, cztery razy dziennie i znowu trzy, trzy, cztery razy w nocy. Cała ulica o tym mówiła.
– A tak, pamiętam – zgodziła się inna sąsiadka. – Ale cierpiał! Jakie robił miny, kiedy siedział na toalecie, yaar. Jakby rodził dziecko. I była to bardzo płynna rozwolniona potrzeba. Jak woda, i tak szybko wychodziła, że strzelało jak z dział na Dzień Niepodległości. Tadam! O, tak! Wtedy zaleciłam picie chandu-czaju i jego potrzeba stała się twardsza, i miała znowu bardzo dobry kolor.
– Dobry pomysł – mruknął Johnny z aprobatą. – Idź po chandu-czaj dla rozwolnionej potrzeby Linbaby.
– Nie! – zawyłem. – Nie mam rozwolnionej potrzeby. Nie mam zatwardziałej potrzeby. W ogóle na razie nie mam szansy na żadną potrzebę. Jestem nieprzytomny, na miłość boską! A co tam – Proszę, skończone. Nic ci nie będzie, Amir, ale powinieneś sobie zrobić zastrzyk przeciwko tężcowi.
– Nie trzeba, Linbaba. Miałem zastrzyki przed trzy miesiące temu, po ostatniej walce.
Jeszcze raz oczyściłem ranę i posypałem antybiotykiem w proszku. Przykrywając dwadzieścia sześć szwów bandażem, ostrzegłem, żeby go nie zamoczył, i poradziłem, żeby po dwóch dniach zjawił się na kontrolę. Chciał mi zapłacić, ale nie przyjąłem pieniędzy. Nikt nie płacił za moje leczenie. Ale nie odmówiłem dla zasady. Prawda wyglądała tak, że ogarnął mnie dziwny, niewytłumaczalny gniew – na Amira, na Johnny’ego, na samego siebie – i odprawiłem go opryskliwie. Dotknął moich stóp i wycofał się z chaty, oberwawszy na do widzenia od Johnny’ego Cygaro.
Właśnie zabierałem się do sprzątania, kiedy wpadł Prabaker, chwycił mnie za koszulę i usiłował wywlec za próg.
– Jak dobrze, że nie śpisz – wydyszał bez tchu. – Nie zmarnuję czasu na budzik. Musisz iść ze mną! Szybko, proszę!
– Na Boga, co znowu? – burknąłem. – Puść mnie, Prabu. Muszę sprzątnąć ten bałagan.
– Nie ma czasu na bałagan, baba. Chodź, proszę. Nie problem!
– Tak problem! – wrzasnąłem. – Nigdzie nie pójdę, dopóki nie powiesz, o co, do diabła, chodzi. Koniec, Prabu. Kropka. Nie problem.
– Absolutnie musisz iść – uparł się, ciągnąc mnie za koszulę. – Twój przyjaciel usiadł w więzieniu. Musisz pomóc!
Wybiegliśmy z chaty i popędziliśmy wąskimi, mrocznymi uliczkami śpiących slumsów. Na głównej ulicy przed hotelem President złapaliśmy taksówkę i ruszyliśmy czystymi, cichymi ulicami koło Kolonii Parsów, Sassoon Dock i rynkiem w Kolabie. Taksówka zatrzymała się przed posterunkiem policji w Kolabie, naprzeciwko ulicy prowadzącej z „Leopolda”. Oczywiście był zamknięty, szerokie metalowe żaluzje dotykały chodnika. Wydawał mi się nienaturalnie cichy – upiorne milczenie popularnego baru.
Prabaker i ja weszliśmy przez bramę posterunku i znaleźliśmy się na podwórzu. Serce biło mi szybko, ale zachowywałem pozorny spokój. Wszyscy policjanci na posterunku mówili w marathi – to był warunek zatrudnienia. Wiedziałem, że jeśli nie będą mieć jakiegoś szczególnego powodu, żeby mnie podejrzewać czy prowokować, swoją biegłością w tym języku mile ich zaskoczę. Dzięki temu zyskam ich sympatię i ta mała sława mnie ochroni. A jednak była to wyprawa na teren wroga, więc starałem się upchnąć strach w najdalszym zakamarku głowy.
Prabaker odezwał się cicho do hawaldara, czyli funkcjonariusza siedzącego u stóp długich metalowych schodów. Ten przytaknął i przepuścił nas. Prabaker zakołysał głową na boki; poszedłem za nim po metalowych stopniach na podest z masywnymi drzwiami znajdujący się na pierwszym piętrze. Za wprawioną w drzwi kratą pojawiła się twarz. Duże brązowe oczy spojrzały w lewo i prawo, a potem drzwi się otworzyły. Znaleźliśmy się w przedpokoju, w którym stało biurko, małe metalowe krzesełko i bambusowa prycza. Mężczyzna pogadał krótko z Prabakerem, po czym łypnął na mnie spode łba. Był wysoki, miał duży brzuch i wielkie, zjeżone, przetykane siwizną wąsy. Za nim znajdowała się brama z sześciokątnych metalowych elementów. Zza bramy przyglądało się nam z intensywnym zainteresowaniem z dziesięciu więźniów. Strażnik odwrócił się do nich szerokimi plecami i wyciągnął rękę.
– Chce, żebyś… – zaczął Prabaker.
– Wiem – przerwałem i włożyłem rękę do kieszeni dżinsów. – Chce bakszysz. Ile?
– Pięćdziesiąt rupii. – Prabaker rozpromienił się, prezentując wysokiemu policjantowi najszerszy ze swoich uśmiechów.
Wyłowiłem banknot pięćdziesięciorupiowy a strażnik schował go w dłoni. Odwrócił się do mnie plecami, podszedł do metalowej bramy. Poszliśmy za nim. Zebrała się tam większa grupa mężczyzn, bez wyjątku zupełnie przytomnych i rozgadanych, choć pora była późna. Strażnik powiódł po nich ciężkim wzrokiem, aż wszyscy umilkli. Potem mnie zawołał. Stanąłem przed kratami, tłum się rozstąpił, a przez niego przepchnęły się dwie fantastyczne postaci. Byli to niedźwiednicy, ci o niebieskiej skórze, którzy na życzenie Abdullaha przyprowadzili mi niedźwiedzia Kano. Chwycili się krat i zaczęli trajkotać tak szybko i natarczywie, że docierało do mnie co czwarte albo piąte słowo.
– Co się dzieje, Prabu? – spytałem kompletnie zagubiony. Kiedy powiedział mi, że w więzieniu jest mój przyjaciel, zrozumiałem, że chodzi o Abdullaha. Spodziewałem się zobaczyć w celi Abdullaha i nadal wypatrywałem go za plecami niedźwiedników i innych stłoczonych przy kracie mężczyzn.
– To twoi przyjaciele, czy nie? – spytał Prabaker. – Nie pamiętasz, Lin? Przyszli z Kano, żebyś mógł go pościskać.
– Tak, jasne, że ich pamiętam. Przyprowadziłeś mnie, żebym ich zobaczył? Prabaker wytrzeszczył oczy, a potem szybko się odwrócił, żeby sprawdzić wyraz twarzy strażnika i niedźwiedników.
– Tak, Lin – powiedział cicho. – Oni prosili, żebyś przyszedł. Czy… czy chcesz już iść?
– Nie, nie, tylko… Nieważne. Czego chcą? Nie potrafię ich zrozumieć.
Prabaker poprosił, żeby wyjaśnili, czego chcą, i dwaj niebieskoskórzy wykrzyczeli mi swoją historię, trzymając się kraty kurczowo jak desek tratwy na otwartym morzu.
– Oni mówią, oni powiadają, że oni się zatrzymują obok Navy Nagar i tam znaleźli inne osobistości, które są także niedźwiedziowymi osobistościami, i są posiadający jednego bardzo smutnego i chudego niedźwiedzia – wyjaśniał Prabaker, jednocześnie upominając niedźwiedników, żeby się uspokoili i mówili wolniej. – Powiadają, że owi tamci nie traktują swego niedźwiedzia z szacunkiem. Bili niedźwiedzia batem i niedźwiedź płakał, cały zbolały.
Niedźwiednicy wybuchli kaskadą słów, której Prabaker słuchał w milczeniu, kiwając głową, z ustami otwartymi, by przemówić. Pozostali więźniowie zbliżyli się, żeby też posłuchać. Na korytarzu za kratą znajdowały się wysokie okna z metalową kratą. Po drugiej stronie zatłoczonego korytarza widać było kilka pomieszczeń. Inni zaczęli z nich wybiegać i stawać przy kracie – stu lub więcej więźniów, bez wyjątku zasłuchanych z fascynacją w historię niedźwiedników.
– Tak bardzo te złe osobistości biły biednego niedźwiedzia – przetłumaczył Prabaker. – I nawet kiedy płakał, nie przestali go bić, tego niedźwiedzia. A to był, wiesz, niedźwiedź dziewczyna!
Więźniowie zareagowali oburzonymi, gniewnymi krzykami i wyrazami współczucia.
– Ci tu oto byli bardzo zdenerwowani, że tamci biją owego niedźwiedzia. Więc podeszli blisko i powiedzieli, że nie wolno bić żadnego niedźwiedzia. Ale tamci byli bardzo źli i gniewni, tamci owi. Było dużo krzyków i popychania, i złe słowa. Jeden z tych osobistości powiedział, że nasze osobistości to siostrojebcy. Nasze osobistości nazwały tamtych gnojami. Tamci źli nazwali naszych matkojebnymi palantami. Nasze osobistości nazwali ich bratojebcami. Tamci powiedzieli jeszcze bardzo wiele o takich a takich jebcach. Nasi powiedzieli wiele o…
– Prabu, do rzeczy.
– Tak, Lin – powiedział, pilnie nasłuchując. Nastąpiła przedłużająca się pauza. – Więc?
– Nadal wiele brzydkich wyrazów – odpowiedział, bezradnie wzruszając ramionami. – Ale niektóre, muszę powiedzieć, bardzo, bardzo doskonałe. Chcesz usłyszeć?
– Nie!
– Dobrze – powiedział wreszcie. – Na koniec ktoś był wzywający policję do przybycia. I była wielka bójka.
Znowu zamilkł, przysłuchując się kolejnemu odcinkowi opowieści. Obejrzałem się na strażnika, który był równie pochłonięty rozwijającą się sagą jak pozostali. Słuchał, żując paan, jego krzaczaste wąsy poruszały się w górę i w dół, nieświadomie podkreślając zainteresowanie. W którymś momencie opowieści uważnie słuchający więźniowie zareagowali rykiem aprobaty, którą podzielił również strażnik.
– Początkowo tamte osobistości wygrywały w wielkiej walce. To było tyle walczenia, co w Mahabharacie. Te złe osobistości miały paru przyjaciół, którzy wszyscy się podłączali z pięściami i kopniakami, i biciem kapciem też. Potem niedźwiedź Kano się pogniewał. Tuż przed przyjazdem policji Kano podłączył się do bójki, żeby pomóc swoim osobistościom. I walka się skończyła za szybko. Dał tamtym osobistościom wielkie łupu i także cupu. Ten Kano to bardzo dobry niedźwiedź wybitny. Wybił te złe osobistości i także ich wszystkich przyjaciół!
– A potem tych niebieskich wsadzili – zakończyłem za niego.
– Przyznaję ze smutkiem, tak. Aresztowani zostali z przyczyny pokłócenia porządku.
– Dobrze. Pogadajmy.
Prabaker, strażnik i ja odeszliśmy dwa kroki od bramy i stanęliśmy przy pustym metalowym biurku. Kątem oka widziałem, że więźniowie wychodzą ze skóry, żeby nas podsłuchać.
– Jak się w hindi nazywa kaucja? Dowiedz się, czy tamci mogą wyjść za kaucją.
Prabaker spytał, ale strażnik pokręcił głową i powiedział, że to wykluczone.
– Czy mógłbym zapłacić mandat? – spytałem w marathi, używając powszechnie akceptowanego eufemizmu na łapówkę.
Strażnik pokręcił głową z uśmiechem. Podczas przepychanki został ranny policjant i teraz sprawa nie zależy od niego.
Wzruszyłem bezradnie ramionami, wróciłem do kraty i powiadomiłem tamtych, że nie mogę ich wykupić. Zatrajkotali tak szybko i niewyraźnie, że znowu nie zrozumiałem.
– Nie, Lin! – ogłosił rozpromieniony Prabaker. – Oni nie martwią się o siebie. Martwią się o Kano! On także jest aresztowany, ten niedźwiedź. Oni się martwią bardzo o niedźwiedzia. W tym masz im pomóc!
– Niedźwiedź też jest w areszcie? – spytałem strażnika w marathi.
– Ji, ha! – odpowiedział, a jego rozwichrzone wąsy zjeżyły się z dumy. „Panie, tak!” – Niedźwiedź jest w celi na dole!
Spojrzałem na Prabakera, który wzruszył ramionami.
– Może powinniśmy spotkać niedźwiedzia? – podsunął.
– Chyba powinniśmy spotkać niedźwiedzia – powtórzyłem.
Zeszliśmy po metalowych stopniach na parter, gdzie skierowano nas do rzędu celi bezpośrednio pod pomieszczeniami, które odwiedziliśmy na górze. Strażnik z parteru otworzył jedne drzwi i zajrzeliśmy do środka, gdzie niedźwiedź Kano siedział na środku ciemnego, pustego pomieszczenia. Miał łańcuch na karku i łapach, przewleczony przez metalową kratę w oknie. Siedział oparty szerokim grzbietem o ścianę, z wyprostowanymi tylnymi nogami. Minę – nie potrafię inaczej opisać wyrazu jego pyska – miał niepocieszoną i wyjątkowo zatroskaną. Wydał przeciągłe, rozdzierające westchnienie.
Prabaker stał za moimi plecami. Odwróciłem się, żeby o coś spytać, i przekonałem się, że płacze z twarzą wykrzywioną rozpaczliwym grymasem. Zanim odzyskałem głos, minął mnie i podszedł do niedźwiedzia, wymijając rozłożone ręce strażnika. Dotarł do Kano z rękami gotowymi do uścisku i wtulił się w niego, położył głowę obok niedźwiedziego łba i z czułymi pomrukami zaczął głaskać kudłate futro. Wymieniłem spojrzenia ze strażnikiem. Podniósł brwi i energicznie zakołysał głową na boki. Był pod wrażeniem.
– Ja to zrobiłem pierwszy – usłyszałem własny głos, mówiący w marathi. – Parę tygodni temu. Pierwszy uściskałem tego niedźwiedzia.
Strażnik skrzywił się w litościwo-pogardliwym grymasie.
– Jasne, jasne – powiedział kpiąco. – Absolutnie.
– Prabaker! – zawołałem. – Możemy to załatwić?
Prabaker oderwał się od niedźwiedzia i podszedł do mnie, po drodze wycierając oczy wierzchem dłoni. Był tak zgnębiony, że musiałem go objąć.
– Mam nadzieję, że ci to nie przeszkodzi – ostrzegł. – Bardzo pachnę niedźwiedziowo.
– W porządku – zapewniłem cicho. – W porządku. Zobaczymy, co możemy zdziałać.
Po dziesięciu minutach dyskusji ze strażnikami i innymi policjantami doszliśmy do wniosku, że nie mamy szans wykupić niedźwiedników ani Kano. Byliśmy bezradni. Wróciliśmy do kraty i powiadomiliśmy niedźwiedników, że nie możemy im pomóc. Wdali się znowu w ożywiony dialog z Prabakerem.
– Wiedzą wszystko, że nie możemy być pomagający – wyjaśnił Prabaker po paru minutach. – Chcą być w tej celi z Kano. Martwią się o Kano, bo jest samotny. Od malutkiego nie przespał ani jednej nocy sam. Tylko dlatego martwią się masę. Mówią, że Kano, on się będzie bał. Będzie miał złe sny, za dużo złych snów. Będzie płakał, z powodu samotności. I będzie się wstydził, że jest w więzieniu, bo to bardzo wspaniały obywatel, ten niedźwiedź. Chcą tylko zejść i być w tej celi z Kano, i być z nim w dobrym towarzystwie.
Jeden z niedźwiedników spojrzał mi w oczy, kiedy Prabaker skończył wyjaśniać. Był przybity. Na jego pobrużdżonej twarzy malował się smutek. W bólu jego wargi ściągnęły się tak, jakby warczał. Ciągle powtarzał jedno zdanie, jakby dzięki częstotliwości i sile uczucia mógłbym go nagle zrozumieć. Niespodziewanie Prabaker znowu wybuchnął płaczem; beczał jak dziecko, ściskając kraty.
– Co on mówi, Prabu?
– Mówi, że człowiek musi kochać swojego niedźwiedzia – przetłumaczył Prabaker. – Tak mówi. Człowiek musi kochać swojego niedźwiedzia.
Negocjacje ze strażnikami i resztą policjantów zostały wznowione, kiedy zjawiliśmy się z nową prośbą, możliwą do spełnienia bez niebezpiecznego naginania przepisów. Prabaker był w swoim żywiole: protestował i targował się z jednakowym wigorem. W końcu osiągnął uzgodnioną sumę – dwieście rupii, około dwunastu amerykańskich dolarów – i wąsaty strażnik wypuścił niedźwiedników, a ja wysupłałem z kieszeni zwitek banknotów. Ruszyliśmy w dół po schodach – dziwny pochód dziwnych ludzi. Na parterze strażnik otworzył celę Kano. Na dźwięk głosów wielki niedźwiedź wstał, a potem, ponieważ łańcuch był za krótki, opadł na cztery łapy. Zakołysał głową w radosnym tańcu i skrobnął podłogę. Kiedy niedźwiednicy do niego podbiegli, wsunął im pysk pod pachy i zanurzył go w ich długich dredach, wdychając ich zapach. Niebiescy zasypali go czułymi pieszczotami i usiłowali ulżyć mu w dźwiganiu łańcuchów. Zostawiliśmy ich objętych. Kiedy ciężkie stalowe drzwi odgrodziły nas od Kano i jego opiekunów, ich łomot potoczyły się przez pusty plac, odbijając się echem od kamieni. Czułem ten dźwięk jako drżenie w kręgosłupie, gdy razem z Prabakerem opuściłem teren posterunku.
– Dziś uczyniłeś bardzo doskonałą rzecz – zachłystywał się Prabaker. – Człowiek musi kochać swego niedźwiedzia. Tak powiedzieli ci niedźwiedziarze, a ty sprawiłeś, że to prawda. Uczyniłeś bardzo, bardzo, bardzo doskonałą rzecz.
Obudziliśmy śpiącego taksówkarza pod posterunkiem na Kolaba Causeway. Prabaker usiadł obok mnie na tylnym siedzeniu, rozkoszując się możliwością odgrywania turysty w jednej z tych taksówek, którymi często podróżował. Kiedy ruszyliśmy, zerknąłem w bok i napotkałem nieruchomy wzrok gapiącego się Prabakera. Odwróciłem się. Po chwili znowu spojrzałem i znowu się gapił. Zmarszczyłem brwi, a on zakołysał głową. Uśmiechał się do mnie tym swoim promiennym uśmiechem i położył rękę na sercu.
– Czego? – warknąłem, choć jego uśmiech był rozbrajający, o czym wiedział, a ja w głębi ducha już się do niego uśmiechałem.
– Człowiek… – zaintonował z sakramentalną powagą.
– Tylko nie zaczynaj, Prabu.
– …musi kochać swego niedźwiedzia – dokończył, klepiąc się w pierś i z zapałem kołysząc głową.
– Boże, ratuj – wyjęczałem i znowu zacząłem się przyglądać pierwszym niemrawym ruchom na budzącej się ulicy.
Przed slumsami Prabaker i ja rozeszliśmy się; on ruszył do herbaciarni Kumara na wczesne śniadanie. Był rozemocjonowany. Nasza przygoda z niedźwiedziem Kano dostarczyła mu nowej fascynującej historii – w której odegrał ważną rolę – do opowiedzenia Parwati, jednej z dwóch ładnych córek Kumara. Nie opowiadał mi o Parwati, ale widziałem, jak z nią rozmawiał i podejrzewałem, że się zakochał. Zgodnie z jego poglądem na adorowanie dziewczyny, młodzieniec nie powinien jej czarować kwiatami ani czekoladkami, lecz opowieściami z wielkiego świata, gdzie mężczyźni walczą z demonami pożądania i potwornymi niesprawiedliwościami. Przynosił jej plotki, skandale i intymne sekrety. Przynosił jej prawdę o swoim dzielnym sercu i tym łobuzerskim, zachwyconym cudzie, jakim była fontanna jego śmiechu i uśmiech wielki jak świat. A kiedy tak pędził do herbaciarni, już zaczął kołysać głową i machać rękami, jakby przepowiadał historię, którą przynosił jej tego dnia jako nowy podarunek.
Szedłem w szarym przedświcie, a slumsy budziły się z pomrukiem do życia. Dym z setek małych palenisk sunął po uliczkach. Postaci otulone w kolorowe szale pojawiały się i znikały w mglistych strugach. Zapach roti piekących się na naftowych piecykach i czaju wrzącego w wonnych dzbanach dołączyły do ludzkich zapachów olejku kokosowego do włosów, mydła o zapachu drewna sandałowego i przesyconych kamforą ubrań. Za każdym zakrętem zawiłych ścieżek witały mnie zaspane twarze, uśmiechnięte i wypowiadające poranne błogosławieństwa w sześciu językach i słowami modlitw tyluż religii. Wszedłem do mojej chaty i z nową czułością spojrzałem na jej cichą, wygodną nędzę. Nie ma jak w domu.
Posprzątałem bałagan i dołączyłem do porannej procesji mężczyzn, którzy zmierzali na służący nam za latrynę betonowy falochron. Po powrocie okazało się, że sąsiedzi przygotowali mi dwa pełne wiadra gorącej wody na kąpiel. Rzadko zawracałem sobie głowę praco– i czasochłonną procedurą grzania kilku garów wody na piecyku; z lenistwa wybierałem łatwiejszą, choć mniej luksusową kąpiel w zimnej wodzie. Wiedząc o tym, moi sąsiedzi czasami robili mi prezent. Nie była to mała przysługa. Wodę, najcenniejszy artykuł pierwszej potrzeby we wszystkich slumsach, trzeba było nosić ze wspólnej studni na terenie legalnego obozowiska, mniej więcej trzysta metrów za drutem kolczastym. Ponieważ studnię otwierano tylko dwa razy dziennie, tłum walczył o dostęp do niej i każde wiadro wyciągano wśród wrzasków i przepychanek. Następnie, przyniósłszy wodę do slumsów, należało zagotować ją w rondlach i garnkach na małych piecykach, co pociągało za sobą koszt dość drogiej nafty. A jednak kiedy moi sąsiedzi wyświadczali mi tę przysługę, nigdy nie oczekiwali zadnią podziękowań. Wodę, której używałem, mogła mi zapewnić rodzina Amira jako podziękowanie za zszycie rany. Mogła mi ją dać mieszkająca najbliżej sąsiadka, a może tuzin innych osób, które stały dookoła i przyglądały się moim ablucjom. Nigdy się tego nie miałem dowiedzieć. Była to jedna z drobnych rzeczy, które ci ludzie robili dla mnie co tydzień.
W pewnym sensie istnienie tego getta opierało się na tych uczynkach, które ludzie robili anonimowo, nie oczekując za nie wdzięczności; nieistotnych i niemal trywialnych, lecz w sumie niezbędnych do przetrwania slumsów. Uspokajaliśmy sąsiedzkie dzieci jak własne, kiedy płakały. Mocniej zawiązywaliśmy sznur na cudzej chacie, kiedy dostrzegliśmy, że się rozwiązuje, przechodząc, poprawialiśmy zsunięty dach z plastiku. Pomagaliśmy sobie nawzajem bez proszenia, jakbyśmy wszyscy należeli do jednego wielkiego plemienia albo rodziny, a te tysiące chat były pokojami naszego wielkiego dworu.
Zgodnie z obietnicą zjawiłem się na śniadaniu u Kasima Alego Husajna. Piliśmy słodką herbatę z goździkami i jedliśmy zwinięte w rulony, podobne do wafli roti z ghi i cukrem. Poprzedniego dnia trędowaci Randżita dostarczyli nowy zapas lekarstw i bandaży. Ponieważ przez całe popołudnie nie było mnie w domu, zostawili tobołki u Kasima Alego. Razem uporządkowaliśmy ich zawartość. Kasim Ali nie potrafił czytać ani pisać po angielsku, więc nalegał, żebym wytłumaczył mu, jaka jest zawartość i przeznaczenie najróżniejszych kapsułek, tabletek i maści, które zamówiłem. Towarzyszył nam jeden z jego synów, Ajub, który zapisywał nazwę i skład każdego lekarstwa w urdu na małych karteczkach i cierpliwie przyklejał etykietkę taśmą klejącą na każdym pojemniku lub tubce. Wtedy tego nie wiedziałem, ale Kasim Ali wyznaczył Ajuba na mojego asystenta, każąc mu się nauczyć wszystkiego o lekarstwach i ich zastosowaniu, żeby mógł mnie zastąpić, gdy – przywódca był tego pewien – opuszczę slumsy.
O jedenastej wreszcie znalazłem czas, by wstąpić do mieszkania Karli przy targu w Kolabie. Na moje pukanie nikt nie odpowiedział. Jej sąsiedzi powiedzieli, że wyszła przed godziną. Nie mieli pojęcia, kiedy wróci. To mnie zirytowało. Zostawiłem u niej buty i dżinsy i bardzo chciałem je odzyskać, zedrzeć z siebie to niewygodne ubranie, to ubranie, które było jej własnością. Nie przesadzałem, mówiąc, że te dżinsy, podkoszulek i buty to moje jedyne odzienie. W chacie zostały mi tylko dwa lungi, w których spałem, kąpałem się albo czekałem, aż wyschną uprane dżinsy. Mogłem kupić nowe ubrania – jakiś podkoszulek, dżinsy, sportowe buty, które na bazarze na Ulicy Mody nie kosztowałyby mnie więcej niż cztery czy pięć amerykańskich dolarów – ale ja chciałem odzyskać moje ubrania, te, w których mi było wygodnie. Zostawiłem jej wredną wiadomość i wyruszyłem na spotkanie z Kadirbajem.
Wielki dom na drodze Muhameda Alego wydawał się całkiem pusty. Odsłonięto część drzwi od ulicy i ukazał się przestronny marmurowy hol. Tysiące ludzi mijało go w każdej godzinie, ale dom był dobrze znany i żaden przechodzień nie zwrócił na mnie uwagi, kiedy wszedłem, pukając w zieloną płytę, by powiadomić o swoim przybyciu. Po paru chwilach Nazir wyszedł mi na powitanie; jego surowa mina wydawała się trochę wroga. Kazał mi zmienić buty na domowe kapcie, a potem poprowadził wysokim, wąskim korytarzem w kierunku przeciwnym do tego, gdzie byłem poprzednim razem. Minęliśmy kilka zamkniętych pokoi, korytarz skręcił dwa razy w prawo i w końcu znaleźliśmy się na wewnętrznym dziedzińcu.
Ta bardzo duża, owalna przestrzeń na środku nie miała dachu, jakby w grubym gipsowym suficie wycięto otwór. Była wyłożona masywnymi, kwadratowymi maharackimi kamieniami, a otaczały ją łukowate krużganki, nadające jej klasztorny wygląd. Szeroki krąg wewnętrznego ogrodu mieścił liczne rośliny i kwitnące krzewy, a także pięć wysokich i smukłych palm. Fontanna, którą słyszałem w pokoju, kiedy rozmawialiśmy o cierpieniu, znajdowała się na środku dziedzińca. Był to marmurowy okrąg, mający około metra wysokości i cztery metry średnicy, z jednym wielkim, nieociosanym głazem na środku. Woda wydawała się tryskać jakby z jego rdzenia. Strumień tworzył kształt lilii, po czym rozpryskiwał się z cichym szumem na gładkiej powierzchni głazu i spływał do zbiornika z rytmicznym, melodyjnym poszumem. Kadirbaj siedział na trzcinowym fotelu obok fontanny. Czytał książkę, którą na mój widok zamknął i odłożył na stolik ze szklanym blatem.
– As-salam alajkum. – Uśmiechnął się. „Pokój z tobą”.
– Wa alajkum as-salam. Aap kaise hain? – „I z tobą. Jak się miewasz?”.
– Dobrze, dziękuję. Wściekłe psy i Anglicy mogą się wałęsać po dworze w pełnym słońcu, lecz ja wolę siedzieć tutaj, w cieniu mego skromnego ogrodu.
– Nie tak skromnego, Kadirbaju – zauważyłem.
– Sądzisz, że jest zbyt okazały?
– Nie, nie. Nie o to mi chodziło – powiedziałem z pośpiechem, bo dokładnie o to mi chodziło. Mimo woli porównywałem jego posiadłość z moimi slumsami: zakurzoną, jałową ziemią, na której zamieszkiwało dwadzieścia pięć tysięcy osób, gdzie po ośmiu suchych miesiącach nie było nic zielonego, a wodę wydzielano z zamkniętych na kłódkę studni. – To najpiękniejsze miejsce, jakie widziałem w Bombaju. Nie potrafiłbym sobie go wyobrazić, stojąc na ulicy.
Przez parę chwil wpatrywał się we mnie, jakby mierząc dokładnie rozmiary tego kłamstwa, a potem wskazał mi mały zydelek bez oparcia, jedyne krzesło na dziedzińcu.
– Proszę siadać. Czy już pan jadł?
– Tak, dziękuję. Zjadłem późne śniadanie.
– Proszę chociaż pozwolić, że poczęstuję pana herbatą. Nazir! Idhar-ao! – krzyknął, płosząc dwa gołębie, które dziobały okruszki u jego stóp. Ptaki zerwały się i zatrzepotały wokół piersi Nazira. Miałem wrażenie, że się go nie boją, a nawet go znają. Znowu usiadły na kamieniach i podreptały za nim jak oswojone szczeniaki.
– Chai bono, Nazir – rozkazał Kadirbaj. Zwracał się do kierowcy władczo, lecz nie surowo i przypuszczam, że tylko przy takim tonie Nazir czuł się swobodny i doceniony. Masywny Afgańczyk wyszedł cicho, a ptaki poskakały za nim do domu.
– Kadirbaju, chciałbym coś powiedzieć, zanim… zaczniemy rozmowę – odezwałem się cicho. Moje następne słowa sprawiły, że gwałtownie podniósł głowę, i wiedziałem już, że słucha mnie uważnie. – Chodzi o Sapnę.
– Proszę mówić – mruknął.
– Wczoraj myślałem o tym, o naszej rozmowie, i o tym, o co mnie pan poprosił, żebym tak jakby panu pomógł i tak dalej, i z tym mam problem.
Uśmiechnął się i uniósł pytająco brew, ale się nie odezwał, więc byłem zmuszony brnąć dalej.
– Wiem, że nieskładnie mi to idzie, ale jakoś niezręcznie się z tym czuję. Niezależnie od tego, co zrobił ten człowiek, nie chcę znaleźć się w sytuacji, w której jestem… no, jakby gliną. Nie czułbym się dobrze, współpracując z nimi, choćby niebezpośrednio. W moim kraju określenie „pomagać policji” jest ładniejszym określeniem donosicielstwa. Przepraszam, rozumiem, że ten człowiek to morderca. Jeśli chce go pan ścigać, to pańska decyzja i chętnie pomogę w każdy inny dostępny mi sposób, ale nie chcę się mieszać do spraw policji ani jej pomagać. Jeśli działa pan poza prawem, na własną rękę… jeśli chce pan go osobiście ścigać i wyłączyć z gry, z jakiegoś własnego powodu… wtedy chętnie pomogę. Może pan na mnie liczyć, jeśli chce pan walczyć z jego bandą, ktokolwiek do niej należy.
– Czy to wszystko?
– Tak. To… to… mniej więcej tyle.
– Bardzo dobrze. – Przyglądał mi się z kamienną twarzą, ale oczy miał dziwnie roześmiane. – Więc mogę chyba pana uspokoić. Choć wspieram finansowo wielu policjantów, nie współpracuję z nimi. Jednak mogę pana zapewnić, że sprawa Sapny jest wyjątkowo osobista i chcę o jedno prosić: jeśli zechce pan coś wyznać o tym strasznym człowieku, proszę rozmawiać tylko ze mną. Proszę nie rozmawiać z żadnym ze spotkanych tu wczoraj dżentelmenów ani o Sapnie, ani… o niczym. Zgoda?
– Tak. Tak, zgoda.
– Czy jest coś jeszcze?
– No, nie.
– Doskonale. W takim razie do rzeczy. Mam dziś bardzo mało czasu, więc przejdę od razu do sedna sprawy. Ta przysługa, o której panu wczoraj wspomniałem… chciałbym, by nauczył pan pewnego małego chłopca o imieniu Tarik angielskiej mowy. Oczywiście nie w pełni, ale na tyle, by jego angielszczyzna się znacznie poprawiła i by miał niewielką przewagę, gdy rozpocznie oficjalną naukę.
– Eee… Chętnie spróbuję – wymamrotałem, zbity z tropu, choć nie onieśmielony tym zadaniem. Czułem się wystarczająco kompetentny, by nauczać podstaw języka, w którym pisałem codziennie przez całe życie. – Nie wiem tylko, jak mi pójdzie. Z pewnością jest wiele osób, które sprawdziłyby się lepiej ode mnie, ale chętnie spróbuję. Kiedy mam zacząć? Czy mam przychodzić na lekcje tutaj?
Patrzył na mnie z dobrotliwą, niemal czułą pobłażliwością.
– Oczywiście zamieszka z panem. Chcę, by miał go pan przy sobie nieustannie, przez jakieś dziesięć, dwanaście tygodni. Będzie z panem mieszkał, jadł, spał w pańskim domu, wszędzie panu towarzyszył. Nie pragnę jedynie, by nauczył się angielskich wyrażeń. Chcę, by się nauczył angielskiego zachowania. Pańskiego zachowania. Chcę, by się tego nauczył dzięki pańskiej nieustannej obecności.
– Ale… ja nie jestem Anglikiem – powiedziałem głupio.
– To nie stanowi problemu. Dla nas jest pan Anglikiem w wystarczającym stopniu, nie sądzi pan? Jest pan cudzoziemcem i nauczy go pan cudzoziemskiego zachowania. Takie jest moje życzenie.
Moje myśli rozpierzchły się i trzepotały jak ptaki, które wystraszył głosem. Na pewno jest jakieś wyjście. To jakiś absurd.
– Ale ja mieszkam w zhopadpatti. Wie pan o tym. Tam jest bardzo ciężko. Moja chata jest mała i nic w niej nie ma. Będzie mu niewygodnie. I tam jest… brudno i ciasno, i… gdzie będzie spał i w ogóle?
– Zdaję sobie sprawę z pańskiej sytuacji – odpowiedział odrobinę ostro. – Chcę, by poznał właśnie to pańskie życie w zhopadpatti. Proszę mi powiedzieć szczerze, czy uważa pan, że w slumsach można się czegoś nauczyć? Czy sądzi pan, że wyjdzie mu na dobre przebywanie przez jakiś czas z najbiedniejszymi ludźmi w mieście?
Oczywiście, że tak sądziłem. Wydawało mi się, że każde dziecko, poczynając od synów i córek bogaczy, wiele by zyskało, doświadczywszy życia w slumsach.
– Tak, tak sądzę. Uważam, że trzeba zobaczyć, jak ludzie tam żyją. Ale musi pan zrozumieć, że to dla mnie ogromna odpowiedzialność. Sam o siebie niespecjalnie dbam. Nie wiem, jak miałbym się opiekować dzieckiem.
Pojawił się Nazir z herbatą i gotową chillum.
– A, jest herbata. Najpierw zapalimy, tak?
Zapaliliśmy. Nazir przykucnął na piętach, by nam towarzyszyć. Kiedy Kadirbaj pykał z glinianej fajki, Nazir słał mi zestaw kiwnięć głowy, zmarszczeń brwi i mrugnięć, którymi zdawał się mówić: „Patrz, jak pali pan, patrz, jaki to wielki pan, patrz, jaki jest wspaniały, ja i ty nigdy tacy nie będziemy, patrz, jakie mamy szczęście, że jesteśmy przy nim”.
Nazir był ode mnie niższy o głowę, ale przypuszczałem, że jest cięższy co najmniej o parę kilo. Kark miał tak masywny, że zdawał się przyciągać jego bary w stronę uszu. Potężne ramiona, które rozsadzały rękawy jego luźnej koszuli, wyglądały na tylko trochę szczuplejsze od ud. Jego szeroka, nieustannie skrzywiona twarz składała się jakby z trzech wygiętych do dołu łuków, jak paski na pagonach sierżanta. Pierwszy stanowiły jego brwi, zaczynające się tuż nad powiekami i sięgające zjeżoną, rozwichrzoną krechą aż po same oczy. Drugi łuk zaczynał się w głębokich bruzdach koło jego nozdrzy i dzielił jego twarz aż po szczękę. Trzeci tworzyły skrzywione rozpaczliwie usta, podkówka pecha, który los przybił nad progiem jego życia.
Na jego brązowym czole wyraźnie rysowała się fioletowawa blizna. Ciemne oczy poruszały się w głębokich oczodołach jak zaszczute zwierzęta, nieustannie szukające kryjówki. Uszy wyglądały, jakby pogryzła je jakaś bestia, która w trakcie tej czynności połamała sobie na nich zęby i dała za wygraną. Najbardziej uderzającą z jego cech był nos, tak wielki i wspaniale zwisający, jakby zaprojektowano go do dostojniejszego celu niż zwyczajne wdychanie powietrza i zapachów. Wtedy wydawał mi się brzydki nie dlatego, że rysy twarzy były niepiękne, ale dlatego, że oblicze to było ponure. Myślałem, że nigdy nie widziałem ludzkiej twarzy, na której uśmiech poniósłby tak miażdżącą klęskę.
Chillum wróciła do mnie po raz trzeci, ale dym był gorący i niesmaczny. Oznajmiłem, że się skończyła. Nazir szorstko mi ją wyrwał i pyknął z niej z wściekłą determinacją. Udało mu się wydobyć brudnobrązową chmurę dymu. Wytrząsnął na dłoń kamień gitak, ukazując niewielki osad białego popiołu. Sprawdzając, czy patrzę, zdmuchnął go pod moje stopy, złowrogo odchrząknął i odszedł.
– Nazir nie bardzo mnie lubi.
Kadirbaj się roześmiał. Był to niespodziewany i bardzo młodzieńczy śmiech. Spodobał mi się i musiałem się przyłączyć do tej wesołości, choć nie rozumiałem, z czego właściwie się śmiejemy.
– A pan lubi Nazira? – spytał, nadal się śmiejąc.
– Nie, chyba nie – odparłem i roześmieliśmy się jeszcze głośniej.
– Nie chce pan uczyć Tarika angielskiego, bo nie chce pan odpowiedzialności – powiedział, kiedy śmiech ucichł.
– Nie chodzi tylko o to… nie, owszem, chodzi o to. Po prostu… – Spojrzałem błagalnie w te złote oczy. – Nie za dobrze mi idzie z odpowiedzialnością. Nie potrafię.
Uśmiechnął się i położył rękę na moim przedramieniu.
– Rozumiem. Pan się martwi. To naturalne. Martwi się pan, że coś się stanie Tarikowi. Martwi się pan, że straci pan swobodę, dzięki której chodzi pan, gdzie chce, i robi, co chce. To naturalne.
– Tak – mruknąłem z ulgą. Zrozumiał mnie. Wiedział, że nie potrafię spełnić jego prośby. Odpuści mi. Siedząc na zydelku u jego stóp, musiałem podnosić na niego wzrok i czułem się trochę pomniejszony. Naszła mnie też nagła fala uczucia do niego, uczucia, które brało się z naszej nierównej pozycji i zależało od niej. To była miłość poddańcza, jedno z najsilniejszych i najbardziej tajemniczych ludzkich uczuć.
– Bardzo dobrze. Moja decyzja jest taka: weźmie pan ze sobą Tarika i zostanie z nim przez dwa dni. Jeśli po czterdziestu ośmiu godzinach uzna pan, że ta sytuacja nie może trwać nadal, przyprowadzi go pan do mnie, a ja o nic nie będę pana pytać. Ale jestem pewien, że nie sprawi panu kłopotu. Mój siostrzeniec to wspaniały chłopiec.
– Pański… siostrzeniec?
– Tak, czwarty syn mojej najmłodszej siostry Fariszty. Ma jedenaście lat. Nauczył się paru angielskich słów i płynnie włada hindi, pasztuo, urdu i marathi. Nie jest zbyt wysoki jak na swój wiek, ale dość krzepki.
– Siostrzeniec… – powtórzyłem, ale szybko mi przerwał.
– Jeśli uzna pan, że może mi pan wyświadczyć tę przysługę, mój drogi przyjaciel ze zhopadpatti, Kasim Ali Husajn – oczywiście zna go pan, gdyż jest przywódcą – pomoże panu pod każdym względem. Dopilnuje, by niektóre rodziny, w tym także jego, dzieliły pańską odpowiedzialność i zapewniły chłopcu i panu schronienie. Tarikiem będzie się opiekować wielu przyjaciół. Chcę, by poznał ciężkie życie najbiedniejszego ludu. Ale nade wszystko pragnę, by przeżył doświadczenie z angielskim nauczycielem. To ostatnie wiele dla mnie znaczy. W dzieciństwie…
Zrobił pauzę, a jego spojrzenie spoczęło na fontannie i mokrej powierzchni wielkiego, okrągłego głazu. Oczy mu zalśniły tym samym blaskiem, który odbijał się w kamieniu. Potem zasnuła je powaga, jakby nad gładkimi wzgórzami w słoneczny dzień przesunęła się chmura.
– A zatem czterdzieści osiem godzin. – Westchnął. – Potem, jeśli przyprowadzi go pan do mnie, nie będę miał o panu złego zdania. A teraz pora, by poznał pan chłopca.
Kadirbaj skinął w stronę klasztornych krużganków za moimi plecami. Odwróciłem się i zobaczyłem stojącego tam chłopca. Był mały jak na swój wiek. Kadirbaj powiedział, że ma jedenaście lat, ale wyglądał najwyżej na osiem. Ubrany w czystą, wyprasowaną kurtę, spodnie i skórzane sandały, ściskał pod pachą perkalowe zawiniątko. Patrzył na mnie z takim strachem i nieufnością, jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem. Kadirbaj przywołał go. Chłopiec podszedł, okrążając mnie szerokim łukiem, by stanąć przy fotelu wuja. Im bardziej się zbliżał, tym żałośniej wyglądał. Kadirbaj odezwał się do niego surowo i szybko w urdu, parę razy wskazując na mnie. Kiedy skończył, chłopiec podszedł do mnie i wyciągnął rękę.
– Bardzo halo – powiedział z oczami wielkimi od wahania i strachu.
Uścisnąłem mu rękę – mała dłoń znikła w mojej. Nic tak doskonale nie pasuje do ręki, nie wydaje się tak dobre w dotyku i nie budzi takiej opiekuńczości, jak ręka dziecka.
– Halo, Tarik – powiedziałem, uśmiechając się wbrew sobie.
W jego oczach zamigotał bledziutki uśmiech pełen nadziei, ale szybko zgasiła go niepewność. Obejrzał się na wuja. Było w tym spojrzeniu tyle desperacji i nieszczęścia, że aż rozchyliły mu się wargi i naciągnęła skóra na małym nosie, który miejscami pobielał.
Kadirbaj odpowiedział spojrzeniem, jakby wlewał w chłopca siłę, po czym wstał i znowu wezwał Nazira głosem bliskim krzyku.
– Proszę mi wybaczyć. Wiele spraw wymaga mojej pilnej uwagi. Oczekuję pana za dwa dni, jeśli nie będzie pan szczęśliwy, na? Nazir wskaże panu drogę.
Odwrócił się, nie patrząc na chłopca i zniknął w cienistych krużgankach. Tarik i ja patrzyliśmy za nim, obaj czując się opuszczeni i zdradzeni. Nazir zaprowadził nas do wyjścia. Kiedy wkładałem buty, Nazir ukląkł i przytulił chłopca do piersi z zaskakującą i namiętną czułością. Tarik przywarł do niego, chwycił go za włosy i trzeba było go odrywać siłą. Kiedy znowu się wyprostowaliśmy, Nazir spojrzał na mnie przeciągle, z wymowną pogróżką – „Jeśli temu chłopcu coś się stanie, odpowiesz mi za to” – i odwrócił się od nas.
Minutę potem byliśmy już na dworze, na ulicy koło meczetu Nabiła, chłopiec i mężczyzna trzymający się mocno za ręce, choć nie łączyło nas nic więcej oprócz oszołomienia siłą charakteru, która związała nas wbrew woli. Tarik był po prostu posłuszny, lecz w mojej bezradności wobec Kadirbaja było coś nikczemnego. Zbyt chętnie skapitulowałem, wiedziałem o tym. Niechęć do samego siebie szybko przeszła w święte oburzenie. Jak można tak postąpić z dzieckiem, zadawałem sobie pytanie, z własnym siostrzeńcem, tak łatwo oddać go obcemu? Czy nie widział oporu chłopca? Co za gruboskórna pogarda dla praw i dobra dziecka. Tylko człowiek, który uważa innych za swoje zabawki, mógłby oddać dziecko komuś takiemu jak… jak ja.
Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 185 | Нарушение авторских прав
<== предыдущая страница | | | следующая страница ==> |
ROZDZIAŁ 14 | | | ROZDZIAŁ 16 |