Читайте также: |
|
– Światem rządzi milion nikczemników, dziesięć milionów głupców i sto milionów tchórzy – oznajmił Abd al-Ghani z doskonałym oksfordzkim akcentem, oblizując ociekające miodem ciastko trzymane w krótkich, grubych paluchach. – Nikczemnicy to władza: bogacze, politycy i fanatycy religijni. To ich decyzje kierują światem i prowadzą go drogą chciwości i zniszczenia.
Zamilkł i spojrzał w stronę szemrzącej fontanny na zalanym deszczem dziedzińcu Abd al-Kadir Chana, jakby z mokrego, lśniącego kamienia czerpał natchnienie. Prawą ręką sięgnął po kolejne miodowe ciastko i włożył je do ust w całości. Rzucił mi przepraszający uśmieszek, jakby mówił: wiem, że nie powinienem, ale naprawdę nie potrafię się opanować.
– Tych prawdziwych nikczemników jest tylko milion na cały świat. Bardzo bogatych, bardzo potężnych, których decyzje naprawdę mają znaczenie – jest tylko jeden milion. Głupcy, których jest dziesięć milionów, to żołnierze i policjanci, i ci wprowadzają w życie rozkazy nikczemników. To zawodowe armie dwunastu najważniejszych krajów i policja tych i dwudziestu innych. W sumie jest tylko dziesięć milionów ludzi o prawdziwej władzy i znaczeniu. Są często odważni, nie wątpię, ale i głupi, ponieważ oddają życie za rząd i sprawy, dla których ich krew i ciało są jedynie pionkami na szachownicy. W ogólnym rozrachunku rząd zawsze ich zdradzi, opuści i zawiedzie. Naród nikogo nie zaniedbuje bardziej haniebnie niż bohaterów wojennych.
Okrągły ogród na dziedzińcu w sercu domu Kadirbaja miał na środku sklepienia otwór. Monsunowy deszcz padał na fontannę i otaczające ją płytki; deszcz tak gęsty i jednostajny, że niebo zmieniło się w rzekę, a nasza część świata w wodospad. Pomimo deszczu fontanna nadal wysyłała nikłe strużki wody na spotkanie spadających kaskad. Staliśmy pod dachem werandy, w suchości i cieple wilgotnego powietrza, przyglądając się ulewie i popijając słodką herbatę.
– I sto milionów tchórzy – ciągnął Abd al-Ghani, z uszkiem filiżanki w czubkach grubych palców – to urzędnicy, biurokraci i gryzipiórki, którzy dają się rządzić nikczemnikom i przymykają na wszystko oko. To kierownik tego departamentu, sekretarz tamtego komitetu i prezes jeszcze innego stowarzyszenia. To dyrektorzy, urzędnicy, burmistrzowie i sędziowie. Zawsze bronią się, twierdząc, że tylko wykonują rozkazy albo robią to, co do nich należy, i że to nic osobistego, i że jeśli oni tego nie zrobią, to ktoś ich chętnie zastąpi. Jest sto milionów tchórzy, którzy wiedzą, co się dzieje, ale nic nie mówią, tylko podpisują dokument wysyłający kogoś przed pluton egzekucyjny albo skazujący milion ludzi na powolniejszą śmierć głodową.
Zamilkł, przyglądając się mandali żył na wierzchu swojej ręki. Parę chwil później otrząsnął się z zadumy i spojrzał na mnie z łagodnym, czułym uśmiechem.
– I tak to jest – zakończył. – Światem rządzi milion nikczemników, dziesięć milionów głupców i sto milionów tchórzy. Reszta nas, całe sześć miliardów, robi to, co nam każą!
Roześmiał się i klepnął po udzie. To był dobry śmiech, jeden z tych, który nie ustanie, dopóki nie podzieli się radością. Poczułem, że także się śmieję.
– Wiesz, co to oznacza, mój chłopcze? – spytał, kiedy usta uspokoiły mu się na tyle, by uformować to pytanie.
– Powiedz.
– Ta formuła – jeden milion, dziesięć, sto – to realna prawda o całej polityce. Marks się mylił. To nie jest kwestia klas, bo wszystkie klasy znajdują się w rękach tej maleńkiej grupki. Ten ciąg liczb to przyczyna narodzin imperium i buntu. To formuła, która tworzy nasze cywilizacje od dziesięciu tysięcy lat. To ona zbudowała piramidy. To ona zorganizowała twoje krucjaty. To ona rzuca świat do walki i to ona ma moc, by narzucać mu pokój.
– To nie były moje krucjaty – poprawiłem – ale rozumiem, o co chodzi.
– Kochasz go? – spytał, zmieniając temat tak szybko, że mnie zaskoczył. Robił to tak często – zmieniał temat dyskusji – że stało się to jego znakiem rozpoznawczym. Był tak biegły w tym triku, że nawet kiedy go już dobrze poznałem, kiedy zacząłem się spodziewać tych nagłych zwodów i zmyłek, i tak udawało mu się zbić mnie z tropu. – Kochasz Kadirbaja?
– Ej… co to za pytanie? – odparłem, nadal ze śmiechem.
– On ma do ciebie wielką słabość. Często cię wspomina.
Zmarszczyłem brwi i uciekłem przed jego przenikliwym spojrzeniem. Wiadomość, że Kadirbaj mnie lubi i o mnie mówi, sprawiła mi dużą przyjemność. Ta gra sprzecznych emocji – miłości i podejrzliwości, podziwu i niechęci – zbijała mnie z tropu, jak zwykle każda myśl o Kadir Chanie lub czas z nim spędzony. A tę niepewność odreagowałem irytacją, która nie była obecna w spojrzeniu i głosie.
– Ile jeszcze będziemy czekać? – spytałem, oglądając się na zamknięte drzwi domu Kadirbaja. – Dziś po południu mam spotkanie z niemieckimi turystami.
Al-Ghani zignorował to pytanie i przechylił się nad stolikiem, dzielącym nasze dwa krzesła.
– Musisz go kochać – powiedział niemal uwodzicielskim szeptem. – Chcesz wiedzieć, dlaczego kocham Abd al-Kadira z całego serca?
Siedzieliśmy na tyle blisko siebie, że widziałem cienkie czerwone żyłki na białkach jego oczu. Haft tych czerwonych włókien zachodził na brązowe tęczówki jak niezliczone paluszki, podtrzymujące te złociste, czerwonobrązowe tarcze. Pod oczami miał grube, ciężkie wory, które nadawały jego twarzy wyraz wiecznego smutnego zamyślenia. Pomimo licznych żartów i skłonności do śmiechu te wory były zawsze nabrzmiałe, jak zbiornik niewylanych łez.
Czekaliśmy już pół godziny na powrót Kadirbaja. Kiedy przybyłem z Tarikiem, Kadir powitał mnie ciepło i odszedł z chłopcem na modlitwę, zostawiając mnie w towarzystwie Abd al-Ghaniego. W domu panowała kompletna cisza, tylko deszcz szemrał na dziedzińcu, a fontanna pluskała. Dwa gołębie tuliły się do siebie po drugiej stronie dziedzińca.
Al-Ghani i ja patrzyliśmy na siebie w milczeniu, ale nie odezwałem się, nie odpowiedziałem na jego pytanie. Czy chcesz wiedzieć, dlaczego kocham tego mężczyznę? Naturalnie, że chciałem. Byłem pisarzem. Chciałem wiedzieć wszystko. Ale niechętnie brałem udział w tej jego grze w pytania i odpowiedzi. Nie potrafiłem go rozszyfrować i nie umiałem odgadnąć, dokąd mnie ta gra doprowadzi.
– Kocham go, mój chłopcze, bo to fundament tego miasta. Tysiące ludzi odnalazło bezpieczeństwo, oparłszy na nim swoje życie. Kocham go, bo ma zadanie – podczas gdy inni nie mają nawet marzenia – zmienienia całego świata. Martwię się, że wkłada w tę sprawę zbyt wiele czasu, wysiłku i pieniędzy i wiele razy sprzeczałem się z nim o to, lecz kocham go za poświęcenie tej sprawie. I przede wszystkim kocham go, bo to jedyny znany mi mężczyzna – a będzie też jedynym mężczyzną znanym tobie – który potrafi odpowiedzieć na trzy wielkie pytania.
– Są tylko trzy wielkie pytania? – spytałem, niezdolny usunąć sarkazm z głosu.
– Tak – powiedział spokojnie. – Skąd pochodzimy? Po co tu jesteśmy? Dokąd zmierzamy? To te trzy wielkie pytania. A jeśli go kochasz, Lin, mój młody przyjacielu, jeśli go kochasz, on wyjawi ci te tajemnice. Wyjawi ci sens życia. I gdy usłyszysz, jak mówi, kiedy go posłuchasz, będziesz wiedział, że mówi prawdę. I nigdy nie poznasz nikogo innego, kto potrafi odpowiedzieć ci na te trzy pytania. Wiem to. Wielekroć przemierzyłem cały świat. Zadawałem te pytania wielkim nauczycielom. Zanim poznałem Abd al-Kadir Chana i połączyłem z nim swoje życie, wydałem fortunę – kilka – na poszukiwane słynnych mędrców, mistyków i znanych uczonych. Żaden nie odpowiedział na te trzy wielkie pytania. Potem poznałem Kadirbaja. Odpowiedział. I tamtego dnia pokochałem go jak brata, brata mojej duszy. Od tamtego dnia służę mu w każdej najdrobniejszej minucie, które spędzamy razem. On ci powie. Sens życia! On ci rozwiąże tę tajemnicę.
Głos Al-Ghaniego był nowym prądem w szerokiej, rwącej rzece, która mnie niosła: rzece tego miasta i jego piętnastu milionów dusz. Jego gęste, brązowe włosy były przetykane siwizną, a na skroniach kompletnie pobielały. Wąsy, bardziej siwe niż brązowe, opierały się na subtelnie rzeźbionych, niemal kobiecych wargach. Ciężki złoty łańcuch lśnił na jego szyi w popołudniowym świetle, współgrając ze złotymi błyskami w oczach. I kiedy spojrzeliśmy na siebie w tej przepojoną tęsknotą ciszy, w jego zaczerwienionych oczach zaczęły się zbierać łzy.
Nie mogłem wątpić w prawdziwą głębię jego uczucia, ale nie potrafiłem go także całkowicie zrozumieć. Potem za naszymi plecami otworzyły się drzwi i okrągła twarz Al-Ghaniego przybrała zwykłą maskę żartobliwej życzliwości. Obaj odwróciliśmy się w stronę Kadirbaja, który prowadził Tarika.
– Lin! – powiedział, trzymając dłonie na ramionach chłopca. – Tarik opowiadał nam, ile nauczył się od ciebie przez te trzy miesiące.
Trzy miesiące. Początkowo myślałem, że nie zniosę jego towarzystwa przez trzy dni. A jednak trzy miesiące minęły zbyt szybko; a kiedy nadszedł czas powrotu do domu, przyprowadziłem go do wuja wbrew samemu sobie. Wiedziałem, że będę za nim tęsknić. To był dobry chłopiec. Miał z niego wyrosnąć dobry człowiek, którym niegdyś chciałem zostać i nie zostałem.
– Gdybyś po niego nie posłał, nadal mieszkałby z nami – odpowiedziałem. W moim głosie brzmiała karcąca nutka. Powierzenie mi chłopca bez ostrzeżenia na całe miesiące i równie niespodziewane odebranie go wydawało mi się okrutną arbitralnością.
– Tarik zakończył dwuletnią naukę w naszej szkole koranicznej, a teraz dzięki tobie poprawił angielszczyznę. Pora, by znalazł się w liceum, do czego, jak sądzę, jest bardzo dobrze przygotowany.
Kadirbaj mówił łagodnie i cierpliwie. Czuły i nieco rozbawiony uśmiech w jego oczach objął mnie równie mocno, jak jego silne ręce obejmowały ramiona poważnego chłopca.
– Wiesz, Lin – powiedział cicho – w paszto istnieje takie porzekadło: nie zostaniesz mężczyzną, dopóki nie dasz swej miłości – prawdziwej i dobrowolnej – dziecku. I nie staniesz się dobrym człowiekiem, dopóki nie zasłużysz w zamian na miłość dziecka, prawdziwą i dobrowolną.
– Tarik jest w porządku – powiedziałem, wstając, by uścisnąć mu dłoń i odejść. – To dobre dziecko i będę za nim tęsknić.
Nie tylko mnie miało go brakować. Stał się ulubieńcem Kasima Alego Husajna. Nasz przywódca często odwiedzał chłopca i oprowadzał go po slumsach. Jeetendra i Radha go rozpieszczali. Johnny Cygaro i Prabaker żartowali z nim dobrotliwie i pozwolili mu się przyłączyć do cotygodniowych meczów krykieta. Nawet Abdullah wyrobił w sobie coś w rodzaju emocjonalnej akceptacji tego dziecka. Po Nocy Zdziczałych Psów odwiedzał Tarika dwa razy w tygodniu i uczył go sztuk walki z użyciem kijów, szarf i gołych rąk. Często widywałem ich sylwetki na tle nieba, niczym postaci z teatrzyku cieni, kiedy ćwiczyli na małej piaszczystej plażce koło slumsów.
Po raz ostatni uścisnąłem rękę Tarikowi i spojrzałem w jego szczere, nieznające kłamstwa czarne oczy. Taflę tej chwili zmąciły wspomnienia trzech ostatnich miesięcy. Przypomniałem sobie jego pierwszą bójkę z chłopcem ze slumsów. Był o wiele większy, przewrócił go, ale Tarik odstraszył go samą mocą spojrzenia, wymuszając na nim wstyd. Napastnik załamał się i rozpłakał. Tarik objął go życzliwie i tak została przypieczętowana serdeczna przyjaźń. Przypomniał mi się entuzjazm Tarika podczas lekcji angielskiego, które dla niego zorganizowałem, i jak szybko stał się moim pomocnikiem, kiedy dołączyły do nas inne dzieci. Widziałem, jak walczy u naszego boku z pierwszą monsunową powodzią, jak kijem i rękami ryje kanał w kamienistej ziemi. Pamiętałem jego buzię, którą pewnego wieczora ujrzałem przez szparę w ścianie, gdy usiłowałem coś napisać. Tak, Tarik? O co chodzi? – spytałem z irytacją. O, przepraszam, odpowiedział. Czy chcesz być samotny?
Wyszedłem z domu Abd al-Kadira Chana i ruszyłem w długą drogę powrotną do slumsów, samotny, pomniejszony przez nieobecność chłopca. Czułem się jakoś pozbawiony znaczenia albo nagle mniej cenny w innym świecie, który otoczył mnie po jego odejściu. Dotarłem na czas na spotkanie z niemieckimi turystami w hotelu obok meczetu Kadirbaja. Była to młoda para w pierwszej podróży na subkontynent. Chcieli zaoszczędzić, wymieniając niemieckie marki na czarnym rynku, a potem kupić trochę haszyszu na podróż po Indiach. Była to przyzwoita, szczęśliwa para – niewinna, serdeczna – na której Indie zrobiły duże wrażenie. Wymieniłem im pieniądze, pobrawszy prowizję, i zaaranżowałem kupno charrasu. Byli bardzo wdzięczni i usiłowali zapłacić mi więcej, niż uzgodniliśmy. Nie zgodziłem się – w końcu umowa to umowa – a potem przyjąłem propozycję zapalenia z nimi. Chillum przeze mnie przygotowane miało przeciętną moc dla tych, którzy pracują i żyją na ulicach Bombaju, lecz znacznie większą od tej, do której przywykli turyści. Oboje odlecieli w sen, kiedy zamknąłem za sobą drzwi ich pokoju i wyszedłem na senne popołudniowe ulice.
Ruszyłem ulicą Muhammada Alego w stronę ulicy Mahatmy Gandhiego i autostrady Kolaba. Powinienem pojechać autobusem lub jedną z licznych taksówek, ale uwielbiałem chodzić pieszo. Uwielbiałem ten spacer od bazaru Chor koło Crawford Market, stacji V.T., fontanny Flory, okolic Fortu, Regal Circle, a potem przez Kolabę do Sasoon Dock, World Trade Centre i Back Bay. Przez te lata przemierzyłem tę trasę tysiące razy i zawsze była dla mnie jak nowa, zawsze ekscytująca i inspirująca. Okrążyłem Regal Circle i na chwilę zatrzymałem się przed kinem Regal, żeby odczytać zapowiedzi nowych filmów, kiedy jakiś głos zawołał moje imię.
– Linbaba! Hej! Lin!
Odwróciłem się i ujrzałem Prabakera, wychylonego z okna czarno-żółtej taksówki. Podszedłem, żeby uścisnąć mu dłoń i przywitać się z kierowcą, jego kuzynem Shantu.
– Wracamy do domu. Wskakuj, podrzucimy cię.
– Dzięki, Prabu. – Uśmiechnąłem się. – Pójdę piechotą. Po drodze muszę wstąpić w parę miejsc.
– Dobrze! – Rozpromienił się. – Ale nie używaj za dużo czasu, tak jak czasami za bardzo używasz za dużego czasu, jeśli wolno ci to powiedzieć prosto w oblicze. Dziś jest specjalny dzień, tak?
Machałem, aż jego uśmiech zniknął w gąszczu ulicy – i nagle podskoczyłem ze strachu, bo tuż obok mnie jakiś samochód wyhamował z piskiem opon i trzaskiem. Kierowca ambasadora usiłował wyminąć wolniej jadący samochód i zderzył się z drewnianym wózkiem, który wbił się w bok taksówki dwa metry ode mnie.
Wypadek wyglądał niedobrze. Człowiek pchający wózek został poważnie ranny. Sznury na jego karku i ramionach – uprząż wózka – uwięziły go przy jarzmie. Jego skrępowane linami ciało zrobiło salto, głowa uderzyła o asfalt. Jedna ręka wykręciła się do tyłu pod nienaturalnym kątem. Przez skórę poniżej kolana przebiła się kość. A uprząż, ta sama, w której codziennie ciągnął swój wózek przez miasto, oplatała mu kark i pierś i wlokła go ku śmierci przez uduszenie.
Pobiegłem razem z innymi, po drodze wyciągając nóż z pochwy przy pasie na plecach. Spiesząc się, ale jak najostrożniej, przeciąłem liny i uwolniłem rannego. Mógł mieć jakieś sześćdziesiąt lat, ale był zdrowy, chudy i silny. Jego serce biło regularnie i mocno, potężny prąd życia, który miał go ponieść do wyzdrowienia. Drogi oddechowe miał drożne. Kiedy delikatnie rozchyliłem jego powieki, źrenice zareagowały na światło. Był oszołomiony i raczej w szoku niż nieprzytomny.
Wraz z trzema innymi mężczyznami przeniosłem go z jezdni na chodnik. Jego lewa ręka zwisała bezwładnie; ułożyłem ją ostrożnie, zgiętą w łokciu. Na moje wezwanie gapie użyczyli chusteczek. Z czterech zrobiłem prowizoryczny temblak. Właśnie badałem jego nogę, kiedy w pobliżu rozbitych samochodów rozległy się straszne wrzaski, które mnie poderwały.
Około dziesięciu mężczyzn usiłowało schwytać kierowcę ambasadora. Był wielki – mógł mieć dobrze ponad dwa metry – ze dwa razy cięższy ode mnie i potężny. Mocno zaparł się nogami o podłogę samochodu, jedną rękę wbił w dach, a drugą ściskał kierownicę. Wściekły tłum poddał się po minucie bezowocnej, desperackiej walki i zajął się pasażerem na tylnym siedzeniu. Był to masywny mężczyzna o mocnych barach, ale o wiele szczuplejszy i lżejszy. Tłum wywlókł go na zewnątrz i rzucił o samochód. Mężczyzna zasłaniał twarz rękami, ale ludzie już okładali go pięściami i szarpali.
Obaj mężczyźni byli czarnoskórzy. Przypuszczałem, że to Nigeryjczycy. Patrząc na tę scenę, przypomniałem sobie szok i wstyd, jakie mnie ogarnęły, kiedy po raz pierwszy, niemal półtora roku temu, zobaczyłem wściekłość tłumu podczas pierwszej podróży z Prabakerem po mieście. Przypomniałem sobie, jaki się czułem bezsilny i przestraszony, kiedy tłum porwał zmasakrowane ciało tamtego mężczyzny. Tłumaczyłem sobie, że to nie mój kraj, nie moje miasto, nie moja walka. Półtora roku temu Indie stały się moim krajem, podobnie jak ta część miasta. To był mój teren. Mój czarnorynkowy teren. Pracowałem tutaj codziennie. Znałem nawet niektóre twarze z tego tłumu morderców. Nie mogłem odpuścić po raz drugi, nie próbując chociaż pomóc.
Krzycząc głośniej od innych, rzuciłem się w wyjący tłum i zacząłem odciągać zebranych.
– Bracia! Bracia! Nie bijcie! Nie zabijajcie! Nie bijcie! – krzyczałem w hindi.
To była mordęga. Na ogół ludzie pozwalali mi się odciągać. Byłem silny. Czuli tę siłę. Ale wkrótce żądza mordu znowu rzucała ich w tłum i zewsząd naraz młóciły mnie pięści. W końcu udało mi się utorować drogę do pasażera i oddzielić go od przywódców tłumu. Mężczyzna, wtulony w karoserię samochodu, uniósł pięści, jakby był gotów odeprzeć atak. Twarz miał zakrwawioną, koszulę podartą i usmarowaną jaskrawym szkarłatem krwi. Oczy szeroko otworzył ze strachu, błyskając białkami, i dyszał przez zaciśnięte zęby. A jednak w jego zaciśniętych szczękach i grymasie, który odsłonił mu zęby, była determinacja i odwaga. To był wojownik i zamierzał walczyć do końca.
Wszystko to zarejestrowałem jednym spojrzeniem, a potem stanąłem u jego boku, twarzą do tłumu. Wyciągnąłem przed siebie otwarte dłonie i namawiając oraz przekonując, nawoływałem do zaprzestania przemocy.
Kiedy rzuciłem się na pomoc, wyobraziłem sobie, że tłum się rozstąpi i usłucha mojego głosu. Kamienie wypadną z bezsilnych dłoni przerażonych ludzi. Tłum, oszołomiony moją wymowną odwagą, wycofa się ze wstydem i spuszczonymi oczami. Nawet teraz, kiedy wspominam tę chwilę, czasem ulegam pragnieniu, by mój głos i spojrzenie zmieniły ich serca i by ten krąg nienawiści, upokorzony i zhańbiony, rozstąpił się i rozproszył. Tymczasem tłum wahał się tylko przez chwilę, a potem rzucił się na nas z wyjącą, syczącą, wrzeszczącą, wrzącą wściekłością, a my musieliśmy walczyć o życie.
Jak na ironię, sama liczebność tłumu działała na naszą korzyść. Byliśmy uwięzieni w nieporęcznej przestrzeni w kształcie litery L, utworzonej przez wbite w siebie pojazdy. Tłum nas otaczał, nie było ucieczki. Ale parcie tej ciżby utrudniało ruchy napastnikom. Spadało na nas mniej ciosów, niż gdyby zaatakowało nas mniej osób; prawdę mówiąc, ciosy rozwścieczonych napastników często trafiały w sąsiadów.
I być może ta furia naprawdę zaczęła słabnąć, pojawił się opór przed zabiciem nas, pomimo dojmującego pragnienia, żeby zrobić nam krzywdę. Znałem ten opór. Widywałem go wiele razy w wielu krajach pełnych ludzi agresywnych. Nie potrafię go do końca wyjaśnić. Jest to coś w rodzaju kolektywnego sumienia w grupowym umyśle tłumu; właściwy apel, wygłoszony w odpowiednim momencie, może odwrócić morderczą nienawiść od niedoszłej ofiary. To tak, jakby tłum w pewnym krytycznym momencie pragnął natrafić na opór, pragnął, żeby ktoś zapobiegł najgorszemu. I w tym jednym momencie zwątpienia jeden głos lub jedna pięść uniesiona przeciwko skoncentrowanemu złu wystarczy, żeby rozładować sytuację. Widywałem to w więzieniu, gdzie więźniowie zamierzający zgwałcić innego więźnia dawali się powstrzymać jednemu głosowi, który budził ich wstyd. Widywałem to na wojnie, gdzie jeden silny głos potrafi osłabić i nadwątlić okrucieństwo w stosunku do jeńca. I być może widziałem to także tamtego dnia, gdy wraz z Nigeryjczykiem walczyłem przeciwko tłumowi. Być może osobliwość tej sytuacji – biały mężczyzna, gora, błagający w hindi o życie dwóch czarnych – zapobiegła linczowi.
Samochód za naszymi plecami nagle warknął. Masywny kierowca zdołał włączyć silnik. Zaczął ostrożnie wycofywać się z miejsca wypadku. Pasażer i ja cofaliśmy się wraz z samochodem, z dala od tłumu. Odpychaliśmy ciała, uwalnialiśmy nasze ubrania z zaciśniętych dłoni. Kierowca przechylił się i otworzył drzwi od strony pasażera; wtedy obaj skoczyliśmy do środka. Napór tłumu zatrzasnął drzwi. Dwadzieścia, pięćdziesiąt rąk łomotało, biło, dobijało się do okien. Kierowca wycofywał się w ślimaczym tempie. O karoserię zabębnił grad pocisków – szklanek, opakowań po jedzeniu, tuziny butów. I nagle byliśmy wolni, pędziliśmy zatłoczoną szosą, oglądając się z trwogą, czy nikt nas nie ściga.
– Hasan Obikwa – powiedział pasażer, podając mi rękę.
– Lin Ford – odpowiedziałem, ściskając ją i po raz pierwszy dostrzegając, ile złota miał na sobie. Każdy jego palec zdobił pierścień. Niektóre były otoczone rzędem niebieskobiałych, migotliwych brylantów. Na nadgarstku miał także luźno zapięty, wysadzany brylantami złoty rolex.
– To Rahim – powiedział pasażer, wskazując głową kierowcę. Olbrzym za kierownicą obejrzał się przez ramię z szerokim uśmiechem. Przewrócił oczami z wdzięcznością ocalonego i znowu odwrócił się w stronę drogi.– Zawdzięczam panu życie – powiedział Hasan Obikwa z niewesołym uśmiechem. – Rahim też. Chcieli nas zabić, to pewne.
– Mieliśmy szczęście – odparłem. Spojrzałem w tę okrągłą, zdrową, przystojną twarz i poczułem, że go lubię.
Jego oczy i wargi jakoś nie pasowały do tej twarzy. Oczy były niezwykle szeroko rozstawione i wielkie, co nadawało mu trochę gadzi wygląd, a wspaniałe wargi były tak pełne i bujne, jakby przeznaczono je dla o wiele większej głowy. Zęby miał białe i równe z przodu, ale te po bokach miały złote koronki. Rokokowe wydęcie jego nozdrzy sprawiło, że wyglądał, jakby nieustannie upajał się jakimś zapachem. W lewym uchu miał gruby złoty kolczyk, wyróżniający się na tle krótkich czarnych włosów i granatowoczarnej skóry jego masywnej szyi.
Zerknąłem na jego podartą, zakrwawioną koszulę, na rany i siniaki, nabrzmiewające na jego twarzy i każdym centymetrze odsłoniętego ciała. Kiedy znowu spojrzałem mu w oczy, lśniły ożywieniem i humorem. Atak tłumu nie wstrząsnął nim zanadto, tak jak i mną. Obaj widzieliśmy już gorsze rzeczy, bywaliśmy w gorszych sytuacjach i natychmiast to u siebie rozpoznaliśmy. Prawdę mówiąc, po tamtym pierwszym dniu żaden z nas nie wspomniał więcej o tym incydencie. Spojrzałem w jego migoczące oczy i poczułem, że zaczynam się uśmiechać.
– Mieliśmy cholerne szczęście!
– Jak skurwysyn! Pewnie, że tak – zgodził się, wybuchnął śmiechem i zdjął z nadgarstka roleksa. Przysunął go do ucha, sprawdzając, czy jeszcze tyka. Zadowolony, zatrzasnął bransoletę na przegubie i poświęcił mi całą uwagę. – Ale dług pozostaje długiem, a to ważny dług, nawet jeśli mieliśmy wielkie szczęście. Takie długi… to najważniejsze ze zobowiązań. Musi się pan zgodzić na rewanż.
– To będzie kosztować – oznajmiłem. Kierowca zerknął w lusterko wsteczne i wymienił z Hasanem spojrzenie.
– Ale… tego długu nie sposób spłacić pieniędzmi – powiedział Hasan.
– Mówię o tym człowieku z wózkiem, tym, którego potrąciliście. I o zniszczonej taksówce. Jeśli da mi pan pieniądze, dopilnuję, żeby dotarły we właściwe ręce. Trzeba będzie dużo zachodu, żeby uspokoić sytuację na Regal Circle. To mój teren – muszę tam codziennie pracować, a ludzie jeszcze przez jakiś czas będą wkurzeni. Zróbcie to, a będziemy kwita.
Hasan roześmiał się i klepnął mnie w kolano. To był dobry śmiech – szczery, choć wredny, spontaniczny, lecz przebiegły.
– Proszę się nie martwić – oznajmił z szerokim uśmiechem. – To nie jest mój teren, rzeczywiście, ale nawet tam mam pewne wpływy. Dopilnuję, żeby ranny otrzymał dostateczną zapłatę.
– I ten drugi – dodałem.
– Drugi?
– Tak, drugi.
– Drugi… kto? – spytał, zbity z tropu.
– Taksówkarz!
– Tak, tak, również taksówkarz.
Zapadło długie milczenie, dzwoniące pytaniami i niepewnością. Wyglądałem przez okno samochodu, ale czułem na sobie jego pytające spojrzenie. Znowu się do niego odwróciłem.
– Bo… lubię taksówkarzy – powiedziałem.
– Tak…
– I… znam wielu.
– Tak…
– A tamta rozbita taksówka… to wielka strata dla kierowcy i jego rodziny.
– Oczywiście.
– Więc kiedy?
– Co kiedy?
– Kiedy zbierze pan pieniądze dla wózkarza i taksówkarza?
– Oh. – Hasan Obikwa uśmiechnął się i znowu spojrzał w lusterko wsteczne, wymieniając spojrzenie z Rahimem. Olbrzym wzruszył ramionami i uśmiechnął się do lusterka. – Jutro. Czy to wystarczy?
– Tak. – Zmarszczyłem brwi. Nie rozumiałem, o co chodzi z tymi uśmiechami. – Pytam, bo chcę z nimi o tym porozmawiać. To nie jest kwestia pieniędzy Sam mógłbym je zebrać. I tak zamierzam to zrobić. Muszę tam naprawić mnóstwo kontaktów. Niektórzy to byli moi… znajomi. Dlatego to takie… ważne. Jeśli nie zamierza pan tego zrobić, muszę o tym wiedzieć, żebym sam mógł się tym zająć. To tyle.
Wszystko to zrobiło się bardzo skomplikowane. Żałowałem, że w ogóle wspomniałem o sprawie. I zaczął mnie złościć, choć tak naprawdę nie rozumiałem dlaczego. Potem Hasan podał mi dłoń.
– Daję panu moje słowo – powiedział poważnie i wymieniliśmy uścisk ręki. Znowu zapadło milczenie, a po paru chwilach dotknąłem ramienia kierowcy.
– Tutaj wystarczy – oznajmiłem, może trochę zbyt opryskliwie. – Wysiadam.
Samochód zatrzymał się przy krawężniku, parę przecznic od slumsów. Otworzyłem drzwi, ale Hasan chwycił mnie za przegub. Miał bardzo silny uścisk. Przez chwilę się zastanawiałem, jakim chwytem musi dysponować ten olbrzym, Rahim.
– Proszę zapamiętać, jak się nazywam – Hasan Obikwa. Znajdzie mnie pan w afrykańskim getcie, w Andheri. Wszyscy mnie tam znają. Jeśli będę mógł coś dla pana zrobić, proszę mi powiedzieć. Chcę spłacić mój dług, Linie Ford. Oto mój telefon. Może pan do mnie dzwonić o każdej porze dnia i nocy.
Przyjąłem wizytówkę – było na niej tylko jego nazwisko i telefon – i uścisnąłem mu dłoń. Skinąłem głową Rahimowi i wysiadłem.
– Dziękuję, Lin – zawołał Hasan przez otwarte okno. – Inszallah, wkrótce znowu się spotkamy.
Samochód odjechał, a ja skręciłem w stronę slumsów i długo wpatrywałem się w złote literki wizytówki, zanim schowałem ją do kieszeni. Parę minut później minąłem World Trade Centre i znalazłem się na terenie slumsów i przypominałem sobie, jak zawsze, moje pierwsze wejście na te błogosławione i udręczone tereny.
Kiedy mijałem herbaciarnię Kumara, wyszedł z niej Prabaker. Był ubrany w koszulę z żółtego jedwabiu, czarne spodnie i lakierki z czerwono-czarnej skóry, na wysokich platformach. Szyję obwiązał szkarłatnym jedwabnym szalikiem.
– O, Lin! – zawołał, kuśtykając przez wyboje w tych swoich butach. Chwycił mnie w objęcia, zarówno po to, by złapać równowagę, jak i w ramach przyjacielskiego powitania. – Jest ktoś, osobistość znana ci, on jest czekającym na ciebie w domu. Ale jedną minutę proszę, co spotkało twoją twarz? I koszulę? Czy byłeś bijącym się z jakąś złą osobistością? Arrey! Jakaś osobistość dała ci dobrze po ryjku, jeśli mnie zapytasz. Pójdę z tobą i powiem tej osobistości, że jest bahindchudh.
– Nic się nie stało, Prabu, wszystko w porządku – wymamrotałem, sadząc wielkimi krokami w stronę chaty. – Wiesz, kto to jest?
– Kto to jest? To znaczy kto to jest ten uderzający osobnik?
– Nie, nie, oczywiście, że nie. Ten, co czeka w mojej chacie. Znasz go?
– Tak, Lin – zapewnił, potykając się u mojego boku, wczepiony w mój rękaw.
Szliśmy przez parę sekund w milczeniu. Z obu stron ścieżki witali nas ludzie, zapraszali na czaj, posiłek lub papierosa.
– No więc? – spytałem po chwili.
– Więc? Co więc?
– No więc kto to jest? Kto jest w mojej chacie?
– O! – Roześmiał się. – Przepraszam. Myślałem, że lubisz niespodziewanki, więc nie mówię.
– To żadna niespodzianka, Prabu, przecież już mi powiedziałeś, że ktoś na mnie czeka.
– Nie, nie! – uparł się. – Nie spodziewasz się jego imienia, więc będzie niespodziewanka. I to dobra rzecz. Gdybym ci nie powiedział, że tam jest ktoś, wtedy wszedłbyś do chaty i dostał wstrząsów. A to zła rzecz. Wstrząsy to niespodziewanka, kiedy nie jesteś gotowy.
– Dziękuję, Prabu – powiedziałem, a mój sarkazm ulotnił się w chwili, kiedy wypowiedziałem te słowa.
Nie musiał się martwić o mój wstrząs, bo im bliżej byliśmy chaty, tym częściej informowano mnie, że czeka na mnie cudzoziemiec. Witaj, Linbaba! W twoim domu jest gora, czeka na ciebie!
Dotarliśmy na miejsce, gdzie ujrzałem Didiera, siedzącego w cieniu wejścia na stołeczku i wachlującego się gazetą.
– To Didier – powiadomił mnie Prabaker z radosnym uśmiechem.
– Tak. Dziękuję, Prabu. – Odwróciłem się do Didiera, który wstał na moje powitanie. – Co za niespodzianka. Cieszę się, że cię widzę.
– I ja się cieszę, mój drogi przyjacielu – powiedział Didier, uśmiechnięty pomimo niemiłosiernego żaru. – Ale muszę powiedzieć uczciwie, że niewyjściowo wyglądasz, jak by powiedziała Lettie.
– To nic takiego. Nieporozumienie i tyle. Daj mi chwilę, to się obmyję.
Zdjąłem podartą, zakrwawioną koszulę i wykorzystałem jedną trzecią czystej wody z glinianej miski. Stojąc na płaskiej stercie kamieni koło mojej chaty, obmyłem twarz, ręce i pierś. Sąsiedzi mijali mnie i uśmiechali się, napotykając moje spojrzenie. Takie mycie wymagało kunsztu, by nie zmarnować ani kropli wody i nie narobić nadmiernego bałaganu. Opanowałem już tę sztukę i był to jeden z setek małych sposobów, w jakie usiłowałem naśladować ich życie, powielać ten lotos miłosnej, pełnej nadziei walki z losem.
– Masz ochotę na czaj? – spytałem Didiera, przebrawszy się na progu chaty w czystą białą koszulę. – Możemy iść do Kumara.
– Właśnie wypiłem jeden cały kubek – wtrącił Prabaker, zanim Didier zdążył otworzyć usta. – Ale drugi czaj będzie okay, na cześć przyjaźni, tak powiadam.
W rozchwianej herbaciarni usiadł razem z nami. Aby zrobić miejsce dla tego jednego, dużego pomieszczenia, zburzono pięć chat. Stał tu bar przerobiony ze starej komody, dach był z plastikowych łat, a ławki dla klientów sporządzono z desek, ułożonych na cegłach na słowo honoru. Wszystkie materiały zwędzono z budowy przy slumsach. Kumar, właściciel herbaciarni, prowadził wojnę podjazdową z klientami, którzy nieustannie usiłowali podkradać mu cegły i deski.
Kumar osobiście przyjął nasze zamówienie. Zgodnie z ogólną zasadą życia w slumsach – im lepiej się zarabia, tym nędzniej trzeba wyglądać – Kumar był bardziej zaniedbany i obdarty niż najbiedniejszy z jego gości. Przydźwigał nam poplamioną drewnianą skrzynkę, która miała nam posłużyć za stół. Przyjrzał się jej podejrzliwie i trzepnął w nią brudną ścierą, którą zatknął za przepaskę na biodrach.
– Didier, wyglądasz strasznie – zauważyłem, kiedy Kumar poszedł przygotować naszą herbatę. – To musi być miłość.
Didier wyszczerzył zęby, potrząsnął kędzierzawą czupryną i podniósł obie ręce.
– Jestem bardzo zmęczony, to prawda – powiedział, wzruszając ramionami z wyrafinowaną żałością. – Ludzie nie rozumieją tego niesamowitego wysiłku, jakiego wymaga zepsucie prostaczka. A im prostszy jest prostaczek, tym większy wysiłek. Nie zdają sobie sprawy, ile trzeba, żeby skłonić do dekadencji kogoś, kto nie ma do niej talentu.
– Możesz kręcić bicz na własną skórę – zaszydziłem.
– Wszystko we właściwym czasie – odparł z zamyślonym uśmiechem. – Ale ty, mój przyjacielu, wyglądasz doskonale. Jesteś jedynie nieco… jak to ująć… oddalony od informacji. I żeby położyć temu kres, przybywa Didier. Mam wszystkie ploteczki i wiadomości z ostatniej chwili. Znasz różnicę między wiadomością z ostatniej chwili i plotką? Wiadomości powiadamiają o tym, co ktoś zrobił. Plotka – ile miał z tego radochy.
Obaj parsknęliśmy śmiechem, a Prabaker zaczął się zaśmiewać tak głośno, że wszyscy w kawiarni na niego spojrzeli.
– Doskonale – ciągnął Didier. – Od czego zacząć? A tak, Vikram nęka Letitię z pewnym dziwacznym uporem. Zaczęła od nienawiści do niego…
– Nienawiść to chyba zbyt mocne słowo – wtrąciłem.
– No tak, być może masz rację. Jeśli mnie nienawidzi, a jest absolutnie pewne, że tak, ta kochana, słodka angielska róża, to jej uczucia do Vikrama są z pewnością mniej intensywne. Zgodzisz się na „odrazę”?
– Odraza chyba pasuje.
– Et bien, zaczęła od odrazy, lecz dzięki uporowi swoich wiernych romantycznych uczuć zdołał obudzić w niej coś, co mogę opisać jedynie jako przyjazną niechęć.
Znowu się roześmieliśmy, a Prabaker klepnął się po udzie, rycząc tak wesoło, że wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę. Didier i ja zmierzyliśmy go pytającymi spojrzeniami. Odpowiedział łobuzerskim uśmiechem, ale zauważyłem, że jego oczy szybko uciekły w lewo. Poszedłem za jego spojrzeniem i dostrzegłem jego nową ukochaną, Parwati, przygotowującą jedzenie w kuchni Komara. Jej gruby czarny warkocz był liną, po której mężczyzna mógłby wspiąć się do raju. Jej drobna figura – była maleńka, niższa nawet od Prabakera – stanowiła idealny kształt pożądania. Jej oczy, kiedy odwróciła się profilem, by na nas zerknąć, były jak czarny ogień.
Ale zza ramienia Parwati przyglądała się nam jej matka, Nandita. Była to kobieta potężna, trzy razy szersza i cięższa od swoich kruchych córek, Parwati i Sity. Patrzyła na nas groźnie z miną, w której udało się jej połączyć chciwość naszych pieniędzy z pogardą do męskiej płci. Uśmiechnąłem się do niej i zakołysałem głową. Jej uśmiech był wyjątkowo podobny do straszliwego grymasu, którym maoryscy wojownicy przerażają swoich wrogów.
– W ostatnim odcinku – ciągnął Didier – kochany Vikram wynajął konia ze stajni na plaży Chowpatty i pojechał do mieszkania Letitii na Marina Drive, by tam zaśpiewać jej pod oknem serenadę.
– Podziałało?
– Niestety non. Koń zostawił spore merde na frontowej ścieżce – bez wątpienia podczas najbardziej poruszającej części pieśni – i wielu innych mieszkańców domu wyraziło swoje oburzenie, obrzucając biednego Vikrama gnijącym jedzeniem. Zauważono, że Letitia posłała więcej obelżywych pocisków i znacznie celniej niż większość sąsiadów.
– C’est l’amour – westchnąłem.
– Dokładnie – merde i zepsute jedzenie, c’est l’amour – zgodził się szybko Didier. – Naprawdę sądzę, że jeśli ten romans ma dojść do skutku, muszę się wmieszać. Ten biedny Vikram zgłupiał z miłości, a Lettie nade wszystko nienawidzi idiotów. Ale ostatnio Maurizio ma lepszą passę. Wdał się w jakieś interesy z kochasiem Ulli, Modena, i obrósł w piórka, jak by powiedziała nasza kochana Lettie. Teraz zrobił się z niego ważny diler w Kolabie.
Z wysiłkiem zachowałem niewzruszoną minę, choć zazdrość kąsała mnie na myśl o przystojnym, a w dodatku odnoszącym sukcesy Mauriziu. Znowu zaczęło padać; wyjrzałem na ulicę, gdzie ludzie biegli, zakasując spodnie i sari, by nie zamoczyć ich w licznych kałużach.
– Zaledwie wczoraj – ciągnął Didier, starannie przelewając herbatę z filiżanki na spodeczek i, wzorem mieszkańców slumsów, popijając wprost z niego – Modena przyjechał do „Leopolda” w samochodzie z szoferem, a Maurizio nosi roleksa za dziesięć tysięcy dolarów. Ale…
– Tak? – zachęciłem, bo zajął się herbatą.
– Cóż, ten fach jest straszliwie ryzykowny. Maurizio nie zawsze bywa… honorowy… w swoich interesach. Jeśli wyprowadzi z równowagi niewłaściwe osoby, skończy się to wielkimi kłopotami.
– A co u ciebie? – spytałem, zmieniając temat, bo nie chciałem, żeby Didier zobaczył, jak wąż brzydkiej radości podnosi we mnie łeb na wieść o kłopotach mogących spotkać Maurizia. – Sam nie flirtujesz z niebezpieczeństwem? Twój nowy… obiekt… nie jest do końca marionetką, a przynajmniej tak słyszałem. Ma wybuchowy charakter, jak twierdzi Lettie, i bardzo krótki lont.
– A, on? – Didier prychnął lekceważąco, krzywiąc wyraziste usta. – Wcale nie. Nie jest niebezpieczny. Choć jest drażniący, a to gorsze od niebezpieczeństwa, n’est ce pas? Łatwiej żyć z człowiekiem niebezpiecznym niż drażniącym.
Prabaker poszedł do baru, żeby kupić trzy papierosy. Zapalił je tą samą zapałką, trzymając w jednej ręce i przypalając czubki drugą. Podał Didierowi i mnie i znowu usiadł, paląc z satysfakcją.
– A tak, oto następna wiadomość – Kawita dostała nową pracę w gazecie „Noonday”. Jest felietonistką. Rozumiem, że to wielce prestiżowa funkcja i szybka droga do posady zastępcy wydawcy. Zwyciężyła wielu utalentowanych kandydatów i jest bardzo szczęśliwa.
– Lubię ją – poczułem się zobowiązany powiedzieć.
– Wiesz – zauważył Didier, spoglądając na żar na końcu bidi, a potem na mnie, ze szczerym zaskoczeniem – ja też.
Znowu parsknęliśmy śmiechem, a ja wyjaśniłem Prabakerowi, o co chodzi. Parwati przyglądała się nam kącikiem żarzącego się oka.
– Słuchaj – powiedziałem, wykorzystując krótką pauzę w rozmowie – czy nazwisko Hasan Obikwa coś ci mówi?
Didier wspomniał o nowym roleksie Maurizia, a to mi przywiodło na myśl Nigeryjczyka. Wyłowiłem z kieszeni koszuli złoto-białą wizytówkę i podałem mu ją.
– Ależ oczywiście! – odparł Didier. – To sławny borsalino. W afrykańskim getcie nazywają go Porywaczem Ciał.
– Dobry początek – wymamrotałem z krzywym uśmiechem. Prabaker klepnął się po udzie i zgiął się wpół w ataku niemal histerycznego śmiechu. Położyłem mu rękę na ramieniu, żeby go uspokoić.
– Powiadają, że kiedy Hasan Obikwa porywa ciało, to nawet diabeł nie potrafi go odnaleźć. Żadna żywa dusza nigdy więcej go nie zobaczy. Jamais! Jak go poznałeś? Skąd masz tę wizytówkę?
– Dzisiaj tak jakby na niego wpadłem – powiedziałem, odbierając mu kartonik i chowając do kieszeni.
– Lepiej uważaj, mój drogi przyjacielu – prychnął Didier, najwyraźniej zraniony, że nie zdradziłem mu szczegółów mojego spotkania z Hasanem. – Ten Obikwa to taki król, czarny król z własnym królestwem. A znasz to stare powiedzonko – król jest złym wrogiem, jeszcze gorszym przyjacielem i fatalnym krewnym.
W tej samej chwili zbliżyła się do nas grupa młodzieńców. Pracowali na budowie i prawie wszyscy mieszkali po legalnej stronie slumsów. Wszyscy w zeszłym roku przewinęli się przez moją małą klinikę; na ogół chodziło o opatrzenie ran, które odnieśli podczas pracy. Na budowie był to dzień wypłaty, a ich roznosił optymizm, który płynie z pełnej kieszeni prosto do młodego, spracowanego serca. Uścisnęli mi kolejno dłoń i zostali z nami na tyle długo, żeby dopilnować, by na naszym stoliku pojawiła się następna ufundowana przez nich porcja czaju i ciastek. Kiedy odeszli, uśmiechałem się równie szeroko jak oni.
– Praca społeczna ci służy – zauważył Didier z krzywym uśmiechem. – Jesteś zdrowy i silny – pod tymi siniakami i ranami, ma się rozumieć. Przypuszczam, że w głębi serca jesteś bardzo złym człowiekiem. Tylko nikczemnik potrafi czerpać taki zysk z dobrych uczynków. Z kolei dobry człowiek byłby po prostu wykończony i wściekły.
– Na pewno masz rację – oznajmiłem, nadal się uśmiechając. – Karla powiedziała, że jeśli chodzi o cudze pomyłki, przeważnie jesteś nieomylny.
– Proszę cię, przyjacielu – zaprotestował. – Bo zawrócisz mi w głowie!
Nagle tuż przed sklepem zagrzmiały bębny. Do nich dołączyły flety i trąbki i zaczęło się dzikie, wrzaskliwe granie. Dobrze znałem tę muzykę i muzyków. Był to jeden z przebojów, którzy muzycy ze slumsów grali przy okazji wszystkich festiwali i świąt.
– A to co? Parada? – spytał Didier, przyglądając się dużej grupie, z wolna przechodzącej koło sklepu.
– To Joseph! – zawołał Prabaker, wskazując w głąb ulicy. – Joseph i Maria! Nadchodzą!
W oddali ujrzeliśmy Josepha i jego. żonę w otoczeniu krewnych i przyjaciół. Zbliżali się uroczyście i powoli. Przed nimi biegły rozbrykane dzieci, w tańcu spalające pozbawiony kompleksów, niemal histeryczny entuzjazm. Niektóre przybierały pozy z ulubionych filmowych scen tanecznych i naśladowały kroki gwiazd. Inne skakały jak akrobaci albo wymyślały własne tańce.
Słuchając muzyki, przyglądając się dzieciom i myśląc o Tariku – już za nim tęskniłem – przypomniałem sobie pewien wypadek z więzienia. W tym innym świecie – zostałem przeniesiony do nowej celi i znalazłem w niej malutką myszkę. Zwierzątko wchodziło przez pęknięcie w kanale wentylacyjnym i co wieczór zakradało się do mnie. Cierpliwość i obsesyjne skupienie to klejnoty, które wykopujemy w tunelach więziennej samotności. Z ich pomocą – i kawałeczków jedzenia – przez parę tygodni wkupywałem się w łaski myszy i w końcu nauczyłem ją jeść mi z ręki. Kiedy podczas rutynowej rotacji znowu mnie przeniesiono, powiedziałem nowemu lokatorowi, którego dobrze znałem, o mojej tresowanej myszy Następnego ranka zaprosił mnie na pokaz. Schwytał ufne stworzonko i ukrzyżował je, łebkiem w dół, na krzyżu zrobionym ze złamanej linijki. Śmiejąc się, opowiadał, jak mysz walczyła, kiedy przywiązywał ją bawełnianą nitką za szyję do krzyża. Dziwił się, że tak długo musiał wbijać pinezki w jej szamoczące się łapki.
Czy nasze postępki mają jakiekolwiek usprawiedliwienie? To pytanie odbierało mi sen przez długie noce po ujrzeniu umęczonej myszki. Kiedy działamy, choćby z najlepszych pobudek, kiedy zakłócamy bieg świata, zawsze może się zdarzyć, że spowodujemy nową katastrofę, która by się nie wydarzyła, gdybyśmy się nie wtrącili. Czasami najgorsze zło, powiedziała kiedyś Karla, dzieje się z powodu ludzi, którzy chcą coś zmienić.
Patrzyłem na te dzieci ze slumsów, tańczące jak filmowy balet i dokazujące niczym świątynne małpy. Niektóre uczyłem mówić, czytać i pisać po angielsku. Już teraz, dzięki tym strzępom wiedzy; które podchwyciły przez parę miesięcy, zaczęły zarabiać u zagranicznych turystów. Czy te dzieci były jak myszy, które jedzą mi z ręki? Czy ich ufną niewinność wykorzysta los, który by ich nie spotkał – nie mógłby spotkać – gdybym nie wtrącił się w ich życie? Jakie rany i cierpienia czekały na Tarika tylko dlatego, że zaprzyjaźniłem się z nim i go uczyłem?
– Joseph bije żonę – wyjaśnił Prabaker, kiedy para się zbliżyła. – Teraz lud wielce świętuje.
– Jeśli robią taką paradę, kiedy facet bije żonę, to jak muszą imprezować, kiedy ją zabije – mruknął Didier, unosząc brwi.
– Był pijany i strasznie ją bił – wyjaśniłem, przekrzykując hałas. – Ukarała go jej rodzina i cała społeczność.
– Sama moja osobistość dała mu kilka dobrych łomotów kijem! – dodał Prabaker z twarzą rozświetloną radosnym podnieceniem.
– Przez parę miesięcy ciężko pracował, nie upijał się i wykonywał wiele prac społecznych – ciągnąłem. – To była część jego kary i metoda odzyskania poważania u sąsiadów. Żona przebaczyła mu parę miesięcy temu. Razem pracowali i oszczędzali. Teraz mają już dość pieniędzy i wyjeżdżają na wakacje.
– Hm, istnieją gorsze okazje do świętowania – uznał Didier i pozwolił sobie na parę podrygów w rytm łomoczących bębnów i fletów zaklinaczy węży. – A, prawie zapomniałem. Istnieje przesąd, sławny przesąd związany z tym Hasanem Obikwą. Powinieneś o tym wiedzieć.
– Nie jestem przesądny – przekrzyczałem łomoty i zawodzenie.
– Nie bądź śmieszny! – zganił mnie. – Każdy na świecie jest przesądny.
– To tekst Karli – warknąłem.
Zmarszczył brwi i wydął usta, usiłując sobie przypomnieć.
– Naprawdę?
– Zdecydowanie. To tekst Karli.
– Niewiarygodne – mruknął. – A myślałem, że mój. Jesteś pewien?
– Jestem pewien.
– Nieważne. Ten związany z nim przesąd głosi, że każdy, kto spotka Hasana Obikwę i poda mu swoje nazwisko, pewnego dnia będzie jego klientem – jako żywy lub zmarły. Aby uniknąć tego losu, nie zdradzaj mu swojego nazwiska, kiedy spotkasz go po raz pierwszy. Nikt tego nie robi. Chyba nie popełniłeś tego błędu?
W otaczającym nas tłumie zerwał się ryk. Joseph i Maria byli blisko. Kiedy się zbliżyli, ujrzałem jej promienny, pełen nadziei i odwagi uśmiech i jego minę pełną wstydu i determinacji. Maria była piękna, z gęstymi włosami obciętymi na krótko i ufryzowanymi, by pasowały do sukienki o nowoczesnym kroju. Joseph schudł, wyglądał zdrowo, krzepko i przystojnie. Miał na sobie niebieską koszulę i nowe spodnie. Małżonkowie szli mocno przytuleni do siebie, trzymając się za obie ręce. Rodzina podążała za nimi z rozpostartym niebieskim szalem, w który rzucano banknoty i monety.
Prabaker nie potrafił się oprzeć pokusie. Zeskoczył z ławy i dołączył do gęstego tłumu podskakujących, wijących się ciał, który poprzedzał Josepha i Marię. Potykając się i chwiejąc na swoich butach o wysokich platformach, przebił się w sam środek tłumu tancerzy. Ręce rozłożył dla zachowania równowagi – tak jakby przechodził w bród przez rzekę po kamieniach. Jego żółta koszula lśniła jak słońce, kiedy wirował, skakał i śmiał się w tańcu. Także Didier dał się zagarnąć tej lawinie radości, która sunęła długą alejką w stronę ulicy. Przyglądałem się, jak sunie i kołysze się z wdziękiem, coraz dalej i dalej, aż w końcu widziałem już tylko jego ręce nad ciemnymi, kędzierzawymi włosami.
Dziewczęta sypały płatki chryzantem. W powietrzu wybuchały olśniewające białe chmury i osiadały na naszych głowach. Zanim Joseph i Maria mnie minęli, Joseph odwrócił się i spojrzał mi prosto w oczy. Minę miał pośrednią między uśmiechem i grymasem. Oczy mu płonęły, lśniły pod zmarszczonymi brwiami, usta rozciągał uśmiech szczęścia. Dwa razy kiwnął głową i odwrócił wzrok.
Oczywiście nie mógł tego wiedzieć, ale tym zwyczajnym kiwnięciem głowy odpowiedział na pytanie, które we mnie utknęło jak tępy ból zwątpienia od czasu więzienia. Joseph był ocalony. To spojrzenie odczytałem w jego oczach. To była gorączka ocalonego. To spojrzenie, ten pochmurny uśmiech łączyły w sobie, hańbę i radość, ponieważ oba te uczucia są bardzo ważne – hańba nadaje radości cel, a radość daje hańbie nagrodę. Ocaliliśmy go, w równym stopniu biorąc udział w radości, jak dając świadectwo hańbie. A wszystko zależało od naszego działania, naszej ingerencji w jego życie, ponieważ nikogo nie można ocalić bez miłości.
Co lepiej charakteryzuje gatunek ludzki, spytała mnie kiedyś Karla, okrucieństwo czy zdolność odczuwania za nie wstydu? Wtedy to pytanie wydało mi się dojmująco inteligentne, ale teraz jestem samotniejszy i mądrzejszy i wiem, że ludzkiego gatunku nie charakteryzuje ani okrucieństwo, ani wstyd. To przebaczenie czyni nas tym, czym jesteśmy. Bez przebaczenia nasz gatunek doprowadziłby się do zagłady podczas niekończących się aktów zemsty. Bez przebaczenia nie byłoby historii. Bez przebaczenia nie byłoby sztuki, bo każde jej dzieło jest w jakiś sposób dziełem wybaczenia. Bez tego marzenia nie byłoby miłości, bo każdy akt miłości jest w pewien sposób obietnicą wybaczenia. Żyjemy, bo możemy kochać, a kochamy, bo potrafimy wybaczać.
Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 182 | Нарушение авторских прав
<== предыдущая страница | | | следующая страница ==> |
ROZDZIAŁ 16 | | | ROZDZIAŁ 18 |