Читайте также: |
|
– Proszę, proszę do środka. Ależ nie, proszę usiąść tutaj. Oczekiwaliśmy pana. – Abd al-Kadir wskazał mi miejsce po swojej lewicy. Zdjąłem buty za progiem, gdzie leżały inne porozrzucane sandały i półbuty, i usiadłem na pluszowej, wyszywanej brokatem poduszce, którą mi wskazał. Pomieszczenie było wielkie – cała nasza dziewiątka, skupiona w kręgu wokół niskiego marmurowego stolika, zajmowała nie więcej niż jeden kąt. Podłoga była wykładana gładkimi, kremowymi, pięciokątnymi płytkami. W naszej części pokoju wyściełał ją isfahański kobierzec. Ściany i sklepiony sufit zdobiła biało-niebieska mozaika, przedstawiająca niebo z chmurami. Dwa otwarte łuki łączyły pokój z szerokimi korytarzami. Trzy okna wychodziły na dziedziniec z palmami. Otaczały je rzeźbione kolumny, a ich zwieńczeniem były kopuły jak z minaretu, ozdabiane arabskimi napisami. Zza tych okien dobiegł chlupot, bulgot i szmer kaskadowej fontanny znajdującej się gdzieś na dziedzińcu.
Była to komnata pełna surowego splendoru. Jedynymi meblami był ten niski marmurowy stolik i dziewięć poduszek na dywanie. Jedyną ozdobą oprawiony w ramki, złocony i czarny wizerunek Al-Kaby w Mekce. Jednak wydawało mi się, że tych ośmiu mężczyzn, siedzących lub półleżących wokół mnie, czuje się całkiem swobodnie w tym prostym, pozbawionych ozdób otoczeniu, a z pewnością mogli wybrać sobie dowolny styl, bo między nimi leżało bogactwo i potęga małego imperium – imperium zbrodni.
– Odświeżył się pan? – spytał Kadirbaj.
Kiedy przybyłem do budynku koło meczetu Nabiła w Dongri, Nazir zaprowadził mnie natychmiast do wielkiej, doskonale wyposażonej łazienki, gdzie skorzystałem z toalety i umyłem twarz i ręce. W owych czasach Bombaj był najbrudniejszym miastem świata. Panował w nim nie tylko upał i dusząca parność; przez osiem suchych miesięcy w roku wszędzie unosiły się chmury brudnego kurzu, który osiadał na wszystkim i brudził każdą odsłoniętą powierzchnię. Wystarczyło, że po półgodzinnym pobycie na ulicy wytarłem twarz chusteczką, a na materiale zostawały czarne smugi.
– Tak, dziękuję. Po przybyciu byłem zmęczony, ale teraz połączenie uprzejmości i hydrauliki przywróciło mi siły. – Powiedziałem to w hindi; wtłoczenie w jedno krótkie zdanie poczucia humoru, rozsądku i dobrych intencji kosztowało mnie sporo wysiłku. Nie zdajemy sobie sprawy, jaką przyjemnością jest posługiwanie się własnym językiem, dopóki nie zostaniemy zmuszeni do jąkania się w cudzym. Ulżyło mi, kiedy Kadirbaj przemówił po angielsku.
– Proszę mówić po angielsku. Jestem bardzo szczęśliwy, że uczy się pan naszych języków, lecz dziś chcielibyśmy ćwiczyć się w pańskim. Każdy z nas potrafi do pewnego stopnia mówić, czytać i pisać po angielsku. Mój drogi przyjaciel Al-Ghani, który siedzi obok pana, nazwałby chyba angielski swoim rodzimym językiem. A reszta z nas, niezależnie od stopnia zaawansowania, z ogromnym zapałem uczy się angielskiego. To dla nas bardzo ważne. Jedną z przyczyn, dla których tu pana wezwałem, jest możliwość porozmawiania po angielsku, gdyż posługuje się pan tym językiem od urodzenia. Widzi pan, spotykamy się tak co miesiąc, a nasza mała grupa rozmawia o… ale zaraz, najpierw pana przedstawię.
Pochylił się i położył czule rękę na masywnym przedramieniu tęgiego, starszego mężczyzny po prawej stronie. Mężczyzna był ubrany w zielone pantalony i długą tunikę, afgański strój narodowy.
– To Subhan Mahmud – używajmy tylko imion, gdyż jesteśmy wśród przyjaciół, dobrze?
Subhan zakołysał szpakowatą głową w powitalnym geście i przeszył mnie spojrzeniem bacznym i lodowatym, być może, żeby mi uświadomić, jakim zaszczytem jest zwracanie się do zebranych po imieniu.
– Ten pulchny i uśmiechnięty dżentelmen obok niego to mój stary przyjaciel z Peszawaru, Abd al-Ghani. Dalej siedzi Chalid Ansari, pochodzący z Palestyny. Jego sąsiad Rajubaj pochodzi ze świętego miasta Waranasi – był pan tam? Nie? W takim razie niedługo musi pan znaleźć czas, by tam pojechać.
Rajubaj, łysy, z gruba ciosany mężczyzna ze schludnym siwym wąsem, uśmiechnął się po słowach Kadirbaj a i odwrócił do mnie z rękami złożonymi w milczącym powitaniu. Oczy nad łagodnie stulonymi palcami były twarde i czujne.
– Obok naszego drogiego Radju – ciągnął Kadirbaj – siedzi Keki Dorabdżi, który przed dwudziestu laty przybył do Bombaju z Zanzibaru, wraz z innymi pochodzącymi z Indii parsami, kiedy organizacje nacjonalistyczne wygnały ich z wyspy.
Dorabdżi, bardzo wysoki, chudy mężczyzna po pięćdziesiątce, zwrócił na mnie ciemne oczy. Minę miał tak zatroskaną i melancholijną, że po prostu musiałem uśmiechnąć się do niego pocieszająco.
– Obok naszego brata Keki znajduje się Farid. Jest najmłodszy z nas i tylko on jest urodzonym Marathem, gdyż przyszedł na świat w Bombaju, choć jego rodzina przybyła tu z Gudżaratu. Obok pana siedzi Madżid, urodzony w Teheranie, lecz mieszkający tutaj, w naszym mieście, już od ponad dwudziestu lat.
Młody służący wniósł tacę ze szklankami i srebrnym czajnikiem z czarną herbatą. Podał ją nam, zaczynając od Kadirbaja i kończąc na mnie. Wyszedł i natychmiast wrócił, by postawić na stoliku dwie czarki ze słodyczami ladoo i barfi. Potem znowu się wycofał.
Zaraz potem dołączyło do nas trzech mężczyzn; umościli się na dywanie, dość blisko, lecz w pewnym oddaleniu od nas. Przedstawiono mi ich – Andrew Ferreira z Goa, Salman Mustan i Sanjay Kumar, obaj z Bombaju – ale od tego momentu nie odezwali się ani razu. Wyglądali na młodych gangsterów z niższego szczebla rady; zaproszono ich, by się przysłuchiwali, lecz nie mieli prawa głosu. I rzeczywiście słuchali, bardzo uważnie, wnikliwie się nam przyglądając. Często odwracałem się i napotykałem ich wbite we mnie spojrzenie, ponure i oceniające, które w więzieniu poznałem aż za dobrze. Szacowali, czy można mi zaufać i czy trudno – z czysto zawodowej ciekawości – będzie mnie zabić bez użycia broni.
– Podczas naszych wieczorków dyskusyjnych zwykle obieramy sobie jakiś temat – odezwał się Abd al-Ghani angielszczyzną z akcentem z BBC – ale najpierw chcielibyśmy cię spytać, co o tym sądzisz.
Przysunął ku mnie zrolowany plakat, który przez cały czas leżał na stole. Rozwinąłem go i odczytałem słowa wydrukowane wielką, grubą czcionką.
SAPNA
Ludu Bombaju, wysłuchaj głosu swojego Króla. Twój sen przybył do ciebie i jestem nim ja, Sapna, Król Snów, Król Krwi. Nadszedł wasz czas, moje dzieci, i łańcuchy udręki będą z was zdjęte. Powiadam wam, jestem prawem. Moim pierwszym przykazaniem jest otworzyć wasze oczy. Chcę, byście ujrzeli wasz głód, gdy oni marnują pożywienie. Chcę, byście ujrzeli wasze łachmany, gdy oni chodzą w jedwabiach. Ujrzyjcie, że żyjecie w rynsztoku, gdy oni mieszkają w pałacach z marmuru i złota. Moim drugim przykazaniem jest zabić ich wszystkich. Zróbcie to w okrutny sposób.
Czyńcie to na moją, Sapny, pamiątkę. Jam jest prawem.
Było tego więcej, w tym samym duchu. Początkowo wydawało mi się to absurdalne i zacząłem się uśmiechać. Milczenie w pokoju i ich skupione spojrzenia zwarzyły mój uśmiech. Zdałem sobie sprawę, że traktują to bardzo poważnie. Grając na zwłokę, bo nie wiedziałem, czego Al-Ghani ode mnie oczekuje, odczytałem jeszcze raz tę jazgotliwą, wariacką odezwę. Czytając, przypomniałem sobie, że ktoś wypisał imię Sapny na ścianie w Wiosce w Niebie, na dwudziestym trzecim piętrze. Przypomniałem sobie, co Prabaker i Johnny Cygaro powiedzieli o brutalnych morderstwach popełnianych w imieniu Sapny. To przeciągające się milczenie i wyczekiwanie moich towarzyszy przeszyło mnie dreszczem. Włosy na rękach mi się zjeżyły, a po wertepach kręgosłupa zaczęła spełzać gąsienica potu.
– A więc?
– Słucham?
– Co pan o tym sądzi?
Zapanowała taka cisza, że usłyszałem, jak przełykam ślinę. Czegoś ode mnie oczekiwali, i to nie byle czego.
– Nie wiem, co powiedzieć. To przecież idiotyzm, jakieś majaczenie, trudno to brać poważnie.
Madżid burknął coś i głośno odchrząknął. Ściągnął ponure czarne brwi w ponurym mrocznym grymasie.
– Jeśli rozpłatanie człowieka od pachwin po gardło i rozrzucenie po całym domu jego narządów i krwi uzna pan za poważne, to sprawa jest poważna.
– Sapna to zrobił?
– Jego zwolennicy – wyręczył go Abd al-Ghani. – To i co najmniej sześć innych podobnych morderstw, tylko w zeszłym miesiącu. Niektóre były nawet bardziej ohydne.
– Słyszałem, jak ludzie rozmawiają o Sapnie, ale myślałem, że to tylko taka bajeczka, jakaś miejska legenda. W gazetach nic o tym nie było, a co dzień je czytam.
– Ta sprawa traktowana jest z największą ostrożnością – wyjaśnił Kadirbaj. – Rząd i policja poprosiły gazety o współpracę. O tych zgonach donosi się jak o zdarzeniach niepowiązanych ze sobą, do których dochodzi podczas zwykłych, pojedynczych napadów. Ale my wiemy, że popełnili je zwolennicy Sapny, bo na ścianach i podłogach wypisano jego imię krwią ofiar. I chociaż morderstwa popełniono ze strasznym okrucieństwem, ofiarom nie skradziono wielu naprawdę wartościowych przedmiotów. Na razie ten Sapna oficjalnie nie istnieje. Ale ludzie dowiedzą się o nim i o tym, co uczyniono w jego imieniu, to tylko kwestia czasu.
– A wy… nie wiecie, kim on jest?
– Bardzo nas to interesuje – odpowiedział Kadirbaj. – Co pan sądzi o plakacie? Widziano go na wielu bazarach i osiedlach, a tekst, co widać, jest po angielsku. W pańskim języku.
W tych ostatnich trzech słowach wyczułem cień oskarżenia. Choć nie miałem nic wspólnego z Sapną i nic o nim nie wiedziałem, oblałem się tym specyficznym rumieńcem osoby kompletnie niewinnej.
– Nie wiem. Chyba nie mogę wam pomóc.
– Przestań, Lin – odezwał się z naganą Abd al-Ghani. – Musisz mieć jakieś przemyślenia, jakieś uwagi. To cię do niczego nie zobowiązuje. Nie wstydź się. Powiedz, co ci przychodzi do głowy.
– Więc… – zacząłem z wahaniem – przede wszystkim myślę, że ten Sapna… czy ktoś, kto napisał odezwę… może być chrześcijaninem.
– Chrześcijaninem! – Chalid się roześmiał. Był młody, miał może trzydzieści pięć lat, krótkie ciemne włosy i łagodne zielone oczy. Od jego lewego ucha po kącik ust biegła łagodnym łukiem gruba blizna, od której zesztywniała mu cała strona twarzy. Ciemne włosy miał przetykane przedwczesną siwizną. Miał inteligentną, wrażliwą twarz, dotkliwiej oszpeconą gniewem i nienawiścią niż tą blizną na policzku. – Oni podobno kochają swoich wrogów, a nie patroszą ich!
– Daj mu skończyć. – Kadirbaj się uśmiechnął. – Proszę mówić, panie Lin. Skąd wrażenie, że Sapna to chrześcijanin?
– Nie powiedziałem, że nim jest, ale autor tego tekstu używa chrześcijańskich słów i wyrażeń. „Powiadam wam” i… „to czyńcie na moją pamiątkę”… to można znaleźć w Biblii. A tu, w trzecim akapicie… „Ja jestem prawdą w ich świecie kłamstwa, ja jestem światłem w ich mroku chciwości, moją drogą krwi jest wasza wolność…” On coś parafrazuje… „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem”… to także z Biblii. A potem w ostatnich linijkach pisze… „Błogosławieni, którzy mordują, gdyż oni kradną życie w moim imieniu” – to z Kazania na Górze. To wszystko zaczerpnięto z Biblii, a jest pewnie więcej aluzji, których nie rozpoznałem. Ale to wszystko przeinaczono, tak jakby ten ktoś zabrał z Biblii fragmenty tekstu i wywrócił go na lewą stronę.
– Na lewą stronę? Proszę o wyjaśnienie – odezwał się Madżid.
– Chodzi mi o to, że używa słów z Biblii, ale wypacza ich znaczenie. Napisał to tak, żeby znaczyło coś dokładnie odwrotnego niż w oryginale. Tak jakby postawił Biblię na głowie.
Zacząłem się rozkręcać, ale Abd al-Ghani nagle zakończył dyskusję.
– Dziękuję. Bardzo nam pomogłeś, ale zmieńmy temat. Szczerze nie znoszę rozmawiać o takich nieprzyjemnościach jak ten szaleniec Sapna. Poruszyłem ten temat tylko dlatego, że Kadir o te prosił – a życzenie Kadir Chana jest dla mnie rozkazem. Ale naprawdę powinniśmy już przejść do rzeczy. Jeśli nie zaczniemy omawiać tematu na dziś, to całkiem nam przepadnie. Więc zapalmy i porozmawiajmy o innych sprawach. Zgodnie z naszym zwyczajem pierwszeństwo ma gość, więc będziesz łaskaw…
Farid wstał i postawił między nami koło stolika wielkie, ozdobne nargile z sześcioma wijącymi się rurkami. Pozostali zatkali rurki kciukami, a kiedy Farid rozpalił płomień pod czarą w kształcie tulipana, zaciągnąłem się pierwszy. Była to mieszanka haszyszu i marihuany, zwana ganga-jamuna na cześć dwóch świętych rzek, Gangesu i Jamuny. Była tak mocna i buchnęła z rurki z taką siłą, że moje przekrwione oczy natychmiast się zamgliły, a ja doświadczyłem łagodnej halucynacji; kontury twarzy moich towarzyszy zaczęły się rozpływać, a ich ruchy wydały się odrobinę zwolnione. Karla nazywała to Lewisem Carrollem. Jestem na takim haju, że mam Lewisa Carrolla. Przez rurkę przepłynęło tyle dymu, że przełknąłem go i beknąłem nim. Zatkałem rurkę palcem i patrzyłem, jak inni palą w zwolnionym tempie, jeden po drugim. Właśnie się zabrałem do żłobienia ospałego uśmiechu w plastelinowych mięśniach mojej twarzy, kiedy znowu przyszła kolej na mnie.
Wszystko działo się z pełną powagą. Żadnych śmiechów ani uśmiechów. Żadnych rozmów ani patrzenia sobie w oczy. Mężczyźni palili z tą samą niewesołą, poważną obojętnością, która panuje podczas długiej jazdy w windzie pełnej obcych.
– A teraz – odezwał się Kadirbaj z łaskawym uśmiechem, gdy Farid zabrał nargile i zajął się usuwaniem popiołu z czary – zgodnie z obyczajem nasz gość poddaje temat do rozmowy. Zwykle jest to temat religijny, choć niekoniecznie. O czym chciałby pan porozmawiać?
– E… e… nie jestem pewien, o co chodzi – wybełkotałem. W mojej głowie bezgłośnie eksplodowały fragmenty wzoru dywanu.
– Prosimy o jakiś temat. Życie i śmierć, miłość i nienawiść, lojalność i zdrada – wyjaśnił Abd al-Ghani, przy każdej parze słów, robiąc drobny, pretensjonalny ruch pulchną dłonią. – Jesteśmy niczym kółko dyskusyjne. Spotykamy się co miesiąc, co najmniej raz, a kiedy wyczerpiemy kwestie interesów i prywatne, dyskutujemy na tematy filozoficzne i tym podobne. To nasza rozrywka. A teraz mamy ciebie, Lin, Anglika, który podda nam temat do dyskusji w swoim języku.
– Właściwie nie jestem Anglikiem.
– Nie Anglikiem? Więc kim? – chciał wiedzieć Madżid. Jego grymas wyrażał głęboką podejrzliwość.
Dobre pytanie. Fałszywy paszport w moim plecaku w slumsach podawał, że jestem obywatelem Nowej Zelandii. W kieszeni miałem wizytówkę, zgodnie z którą byłem Amerykaninem, Gilbertem Parkerem. Ludzie z wioski Sunder nadali mi imię Shantaram. W slumsach nazywano mnie Linbaba. Wiele osób w moim własnym kraju znało moją twarz z listów gończych. Ale czy to jest mój kraj? – spytałem sam siebie. Czy ja w ogóle mam kraj?
Dopiero kiedy sformułowałem to pytanie, uświadomiłem sobie, że znam odpowiedź. Jeśli w ogóle miałem jakąś ojczyznę, ojczyznę serca, to były nią Indie. Wiedziałem, że jestem w takim samym stopniu uchodźcą, bezpaństwowcem, jak tysiące Afgańczyków, Irańczyków i innych, którzy uciekali do Bombaju przez płonący most; ci uchodźcy własnymi rękami zakopywali swoją przeszłość.
– Jestem Australijczykiem – powiedziałem po raz pierwszy od przybycia do Indii i posłuszny instynktowi, który nakazywał mi nie okłamywać Kadirbaja. Dziwne, ale wydawało mi się, że to najmniej prawdziwa z używanych przeze mnie tożsamości.
– Bardzo interesujące – zauważył Abd al-Ghani, unosząc jedną brew i kiwając mądrze głową do Kadirbaja. – A jaki temat wybierzesz?
– Może być dowolny? – spytałem, grając na zwłokę.
– Tak, wybieraj. W zeszłym tygodniu dyskutowaliśmy na temat patriotyzmu – zobowiązań mężczyzny wobec Boga i państwa. Nad wyraz frapujący. A co poddasz nam pod dyskusję w tym tygodniu?
– W tej odezwie Sapny jest taki zwrot… cierpienie jest naszą religią, coś w tym stylu. To mi się z czymś skojarzyło. Parę dni temu znowu zjawili się policjanci i zburzyli wiele domów w zhopadpatti, a kiedy się przyglądaliśmy, jedna z kobiet powiedziała: „naszą powinnością jest pracować i cierpieć” – przynajmniej tak zrozumiałem. Powiedziała to bardzo spokojnie i zwyczajnie, jakby się z tym pogodziła i w pełni to rozumiała. Ale ja tego nie pojmuję i chyba nigdy nie pojmę. Więc moje pytanie może dotyczyć właśnie tego. Dlaczego ludzie cierpią? Dlaczego źli ludzie cierpią tak mało? I dlaczego dobrzy ludzie cierpią tak bardzo? Nie mówię o sobie – to cierpienie, które mnie spotkało, w przeważającej mierze sam na siebie sprowadziłem. I Bóg mi świadkiem, że ściągnąłem wiele cierpień na innych. Ale nadal nie rozumiem – zwłaszcza tego cierpienia ludzi ze slumsów. Tyle tam… cierpienia. Moglibyśmy porozmawiać o tym… jak sądzicie?
Przestałem mówić i zapadło milczenie, ale po chwili Kadirbaj nagrodził mnie ciepłym uśmiechem aprobaty.
– To dobry temat. Wiedziałem, że nas pan nie rozczaruje. Madżid Baj, tobie przyznaję pierwszeństwo w tej dyskusji.
Madżid odchrząknął i zrewanżował się swojemu gospodarzowi mrocznym uśmiechem. Kciukiem i palcem wskazującym podrapał się w krzaczaste brwi, a potem przystąpił do dyskusji z pewnością siebie człowieka przyzwyczajonego do wypowiadania własnych opinii.
– Cierpienie, niech się zastanowię. Uważam, że cierpienie to kwestia wyboru. Uważam, że nie musimy znosić żadnych cierpień, jeśli mamy dość sił, żeby je odrzucić. Człowiek silny potrafi tak doskonale panować nad swoimi uczuciami, że zadanie mu cierpienia jest niemal niemożliwe. Kiedy poddajemy się cierpieniu, na przykład w bólu i tak dalej, to znaczy, że utraciliśmy nad sobą panowanie. Więc uważam, że cierpienie to oznaka słabości.
– Achaa-chaa – mruknął Kadirbaj, co w hindi oznacza powtórzone słowo „dobrze”, odpowiednik „tak, tak”, albo „brawo”. – Twój interesujący pogląd skłania mnie do zadania pytania: skąd się bierze siła?
– Siła? – parsknął Madżid. – Wszyscy wiedzą, że… no… a ty co mówisz?
– Nic, mój przyjacielu. Tylko czy nie jest prawdą, że czasami siła bierze się z cierpienia? Że cierpienie nas wzmacnia? Że ci, którzy nigdy nie przeżyli prawdziwej biedy i prawdziwego cierpienia, nie dorównują siłą tym, którzy wiele wycierpieli? A jeśli to prawda, czy to nie znaczy, że według ciebie trzeba być słabym, by cierpieć, a trzeba cierpieć, by być silnym, więc trzeba być słabym, żeby być silnym?
– Tak – ustąpił Madżid z uśmiechem. – Może jest w tym odrobina prawdy, może odrobina twoich słów… Ale ja i tak uważam, że to kwestia siły i słabości.
– Nie zgadzam się ze wszystkim, co powiedział nasz brat Madżid – włączył się Abd al-Ghani – ale przyznaję, że istnieje element panowania nad cierpieniem. Nie sądzę, żeby można było temu przeczyć.
– Gdzie zdobywamy to panowanie i w jaki sposób? – spytał Kadirbaj.
– Powiedziałbym, że każdy w inny sposób, ale zawsze w trakcie dojrzewania, gdy dorastamy i porzucamy dziecinne łzy na rzecz dorosłości. Uważam, że to element dojrzewania – nauka panowania nad cierpieniem. Sądzę, że kiedy dorastamy i dowiadujemy się, że szczęście to rzecz rzadko spotykana i przelotna, stajemy się rozczarowani i zranieni. A nasze cierpienie świadczy o tym, jak bardzo nas zraniła ta świadomość. Widzicie, cierpienie to rodzaj gniewu. Gniewamy się na niesprawiedliwość naszego smutnego i żałosnego losu. I tę wrzącą wściekłość, ten gniew nazywamy cierpieniem. Mógłbym też dodać, że jest to także to, co prowadzi nas do klątwy bohatera.
– Klątwa bohatera! Dość tych twoich klątw bohatera! Każdy temat do nich sprowadzasz! – warknął Madżid, patrząc spode łba na pełen zadowolenia z siebie uśmieszek przysadzistego przyjaciela.
– Abd al-Ghani ma ukochaną teorię – wyjaśnił mi Chalid, ponury Palestyńczyk. – Uważa, że niektórzy mężczyźni są obarczeni pewnymi cechami, na przykład wielką odwagą, wskutek czego popełniają desperackie czyny. Nazywa to klątwą bohatera, wiodącą do rozlewu krwi i szerzenia chaosu. Może mieć rację, ale tak często o tym gada, że niedługo przez niego oszalejemy.
– Zostawmy to na razie – przemówił Kadirbaj – i pozwól, że zadam ci pytanie na temat tego, co powiedziałeś. Czy sądzisz, że istnieje różnica między cierpieniem, którego doznajemy, a tym, które sprowadzamy na innych?
– Oczywiście, że tak. Do czego zmierzasz?
– Do tego, że istnieją co najmniej dwa rodzaje cierpienia, całkiem od siebie odmienne: to, które czujemy, i to, które czują przez nas inni. Oba nie mogą stanowić tego gniewu, o którym mówisz. Prawda? Które jest którym?
– Ale… ha! – Abd al-Ghani się roześmiał. – Przyłapałeś mnie, ty stary lisie. Zawsze wiesz, kiedy dyskutuję dla samej dyskusji, na? A ja już myślałem, że jestem taki strasznie sprytny! Ale nie martw się, już ja coś wymyślę i znowu cię zaskoczę.
Chwycił z talerza kawałek słodkiego barfi, ugryzł i zaczął chrupać z zadowoleniem. Wskazał mężczyznę po swojej prawej stronie, kiwając na niego ciastkiem trzymanym w pękatych palcach.
– A ty, Chalid? Co masz do powiedzenia na temat, który nam podsunął Lin?
– Wiem, że cierpienie jest prawdziwe – powiedział cicho Chalid. Zacisnął zęby. – Wiem, że cierpienie jest jak rzemień bata, a brak cierpienia jak rękojeść, którą trzyma dłoń pana.
– Chalid, drogi przyjacielu – wtrącił z żalem Abd al-Ghani. – Jesteś ode mnie młodszy o ponad dziesięć lat i chyba nie kochałbym czulej własnego brata, ale muszę powiedzieć, że wyraziłeś nad wyraz przygnębiającą myśl i psujesz nam wielką przyjemność, której dostarczył nam ten doskonały charras.
– Gdybyś się urodził i wychował w Palestynie, wiedziałbyś, że niektórzy rodzą się, by cierpieć. I nigdy nie przestają. Ani na sekundę. Wiedziałbyś, skąd pochodzi prawdziwe cierpienie. Z tego samego miejsca, gdzie rodzi się miłość, wolność i duma. I jest to to samo miejsce, gdzie umierają uczucia i ideały. To cierpienie nigdy nie ustaje. Tylko udajemy, że tak jest. Wmawiamy to sobie, żeby dzieci przestały kwilić przez sen.
Spojrzał na swoje silne dłonie z pogardą, jak na dwóch nikczemnych i pokonanych wrogów błagających go o litość. Wokół nas zaczęło gęstnieć ponure milczenie; odruchowo spojrzeliśmy na Kadirbaja. Siedział po turecku, wyprostowany, z wolna się kołysząc. Wydawało się, że odmierza stosowną dawkę zadumy pełnej uszanowania. W końcu skinął głową Faridowi, zapraszając go do zabrania głosu.
– Myślę, że nasz brat Chalid ma do pewnego stopnia rację – zaczął Farid cicho, niemal nieśmiało. Zwrócił duże, ciemnobrązowe oczy na Kadirbaja. Zachęcony jego zainteresowanym skinieniem głowy ciągnął: – Myślę, że szczęście to rzecz rzeczywista, lecz doprowadza nas do szaleństwa. Szczęście to rzecz tak dziwna i potęgowa, że przez nią chorujemy, jak przez zarazki… A cierpienie jest tym, co nas ulecza ze zbyt wielkiej szczęśliwości. To… jak to powiedzieć, bhari vazan?
– Brzemię – przetłumaczył Kadirbaj. Farid przemówił gwałtownie w hindi, a Kadir powtórzył to w eleganckim, poetycznym języku angielskim, którym władał – jak się zorientowałem przez mgłę narkotyku – o wiele lepiej, niż pozwolił mi sądzić podczas naszego pierwszego spotkania. – Brzemię szczęścia można zmniejszyć tylko balsamem cierpienia.
– Tak, tak, to właśnie chciałem powiedzieć. Bez cierpienia szczęśliwość by nas rozpłaszczyła.
– Bardzo interesująca myśl – ocenił Kadirbaj, a młody Marath rozpromienił się z zadowolenia.
Poczułem lekką zazdrość. Wrażenie błogości, płynące z łaskawego uśmiechu Kadirbaja, uderzało do głowy tak samo jak mocna mikstura, którą wypaliliśmy. Potrzeba bycia synem Abd al-Kadir Chana, zasłużenia na błogosławieństwo jego pochwały, była przemożna. Ta pustka w moim sercu, którą mogła – powinna – wypełnić ojcowska miłość, przybrała kształt jego twarzy. Wysokie kości policzkowe i krótko przycięta srebrna broda, zmysłowe wargi i głęboko osadzone bursztynowe oczy stały się twarzą ojca idealnego.
Teraz wspominam te czasy – i moją gotowość, by mu służyć tak, jak syn służyłby ojcu, krótko mówiąc, moją gotowość pokochania go i to, jak szybko i bez żadnych pytań do tego doszło – i zastanawiam się, ile udziału miała w tym wielka władza, którą posiadał w tym mieście, w mieście należącym do niego. Nigdy nigdzie na świecie nie czułem się tak bezpiecznie jak w jego towarzystwie. I miałem nadzieję, że rzeka jego życia zmyje zapach mojego tropu i zmyli psy gończe. Tysiąc razy zadawałem sobie pytanie, czy pokochałbym go tak szybko i bez reszty, gdyby nie miał władzy i pieniędzy.
Kiedy siedziałem w tym pokoju o kopulastym suficie i dygotałem z zazdrości, kiedy Kadirbaj uśmiechał się do Farida i chwalił go, wiedziałem, że choć podczas naszego pierwszego spotkania to Kadirbaj oznajmił, że uznaje mnie za swego syna, tak naprawdę to ja go uznałem za ojca. I kiedy wokół mnie trwała dyskusja, powtarzałem głosem, który był jednocześnie modlitwą i zaklęciem: ojcze, ojcze, mój ojcze…
– Nie dzielisz naszej radości mówienia po angielsku, wuju Subhan – zwrócił się Kadirbaj do masywnego, szpakowatego starszego człowieka po swojej prawicy. – Więc proszę, pozwól, że odpowiem za ciebie. Wiem, że powiesz, iż Koran poucza nas, że grzech i czynienie zła są przyczyną naszego cierpienia, czyż nie?
Subhan Mahmud zakołysał twierdząco głową. Jego oczy lśniły spod krzaczastego nawisu siwych brwi. Chyba go rozbawiło, że Kadirbaj odgadł, jakie ma zdanie na ten temat.
– Powiesz, że życie zgodnie z właściwymi zasadami, z naukami świętego Koranu, usunie cierpienie z życia dobrego muzułmanina i doprowadzi go do wiecznej szczęśliwości raju, gdy jego życie dobiegnie końca.
– Wszyscy wiemy, co sądzi wuj Subhan – wtrącił niecierpliwie Abd al-Ghani. – Nikt się nie sprzeciwia twoim argumentom, wujudżi, ale musisz mi pozwolić powiedzieć, że masz skłonności do pewnej krańcowości, na? Dobrze pamiętam, jak pobiłeś małego Mahmuda bambusową trzcinką, bo płakał po śmierci matki. To oczywiście prawda, że nie powinniśmy podważać woli Allaha, lecz odrobina współczucia w tych sprawach to rzecz ludzka, nie sądzisz? Lecz pominąwszy wszystko, bardzo mnie interesuje twoja opinia, Kadirze. Proszę, zechciej nam wyjawić, co sądzisz o cierpieniu?
Nikt się nie odezwał ani nie poruszył. Wszyscy wyraźnie natężyli uwagę, kiedy Kadirbaj przez parę chwil zbierał myśli. Każdy z obecnych miał własne zdanie i potrafił je wyrazić na swoim poziomie, a jednak wyczułem, że zdanie Kadirbaja stanowi zwykle podsumowanie. Miałem wrażenie, że jego odpowiedź nada rozmowie ton, może nawet stanie się odpowiedzią, której ci mężczyźni będą udzielać, jeśli znowu przyjdzie się im wypowiadać na temat cierpienia. Kadirbaj miał niemal kamienną twarz, a oczy skromnie spuszczone, ale był zbyt inteligentny, by nie dostrzegać podziwu zebranych. Myślałem, że jest też zbyt ludzki, by nie czuć się mile połechtany. Kiedy poznałem go lepiej, odkryłem, że zawsze żywo interesowało go, co sądzą o nim inni, zawsze dotkliwie odczuwał własną charyzmę i jej wpływ na otoczenie, a każde słowo, które wypowiadał do kogokolwiek prócz Boga, było jak występ na scenie. Miał ambicję trwale zmienić świat. Wszystko, co robił i mówił – nawet tym najcichszym, pokornym głosem, którym wówczas przemówił do nas – było nieprzypadkowym elementem dobrze obmyślonego planu.
– Przede wszystkim chciałbym uczynić ogólną uwagę, a potem udzielić bardziej szczegółowej odpowiedzi. Czy mi na to pozwolicie? Dobrze. A zatem ogólna uwaga: uważam, że cierpienie to próba naszej miłości. Każdy akt cierpienia, mały czy przygniatająco wielki, to próba miłości. Na ogół cierpienie to także próba naszej miłości do Boga. To moje pierwsze stwierdzenie. Czy ktoś chce przedyskutować ten pogląd, zanim zacznę mówić?
Powiodłem spojrzeniem po twarzach. Mężczyźni uśmiechali się z aprobatą, niektórzy kiwali głowami, inni marszczyli brwi ze skupieniem. Wszyscy czekali na dalsze słowa Kadirbaja.
– Bardzo dobrze. Przejdę więc do szczegółowej odpowiedzi. Koran powiada, że wszystko we wszechświecie jest ze sobą wzajemnie powiązane i że nawet przeciwieństwa są pod pewnym względem jednością. Myślę, że istnieją dwa elementy cierpienia, o których powinniśmy pamiętać, a mają one związek z rozkoszą i bólem. Pierwsze, to fakt, że ból i cierpienie są ze sobą powiązane, ale to nie to samo. Ból może istnieć bez cierpienia, a można także cierpieć, nie doznając bólu. Czy się z tym zgodzicie?
Spojrzał na uważne, wyczekujące twarze i ujrzał aprobatę.
– Różnica między nimi polega według mnie na tym, że to, czego uczy nas ból – na przykład, że ogień parzy i jest niebezpieczny – zawsze dotyczy jednostki, lecz to, czego uczy nas cierpienie, jednoczy nas jako ludzkość. Jeśli nie cierpimy z bólu, to nie poznamy niczego prócz siebie. Ból bez cierpienia jest jak zwycięstwo bez walki. Nie dowiemy się, co czyni nas silniejszymi, lepszymi czy bliższymi Bogu.
Zebrani zakołysali głowami jak jeden mąż.
– A druga część? Rozkosz? – spytał Abd al-Ghani. Paru mężczyzn roześmiało się cicho i rzuciło sobie porozumiewawcze spojrzenia. Al-Ghani także się uśmiechnął. – No co? Co? Czy człowiek nie może okazywać zdrowego naukowego zainteresowania rozkoszą?
– Ach… – przemówił Kadir. – Myślę, że to trochę podobne do tego, co według pana Lina ten Sapna uczynił ze słowami z chrześcijańskiej Biblii. Cierpienie jest dokładnie tym, co szczęście, tylko na odwrót. Jedno jest lustrzanym odbiciem drugiego i jedno bez drugiego nie może naprawdę istnieć ani mieć prawdziwego znaczenia.
– Przepraszam, nie rozumiem – odezwał się pokornie Farid, zerkając na innych i oblewając się ciemnym rumieńcem. – Czy możesz to wyjaśnić?
– Jest tak – powiedział łagodnie Kadirbaj. – Weźmy na przykład moją dłoń. Jeśli ją tak rozłożę, rozprostuję palce i pokażę wam jej wnętrze, albo jeśli położę ją na twoim ramieniu, rozkładając palce w ten sposób – jest to szczęście, a przynajmniej tak możemy przyjąć na potrzeby tej chwili. A jeśli zacisnę palce i zwinę je mocno w pięść, o tak, możemy nazwać to cierpieniem. Te dwa gesty są swoim przeciwieństwem pod względem znaczenia i mocy. Każdy jest kompletnie inny z wyglądu i funkcji, lecz ręka, która wykonuje gest, jest ta sama. Cierpienie to szczęście na odwrót.
Każdy z zebranych przemówił i dyskusja trwała jeszcze przez dwie długie godziny, podczas których wywracano argumenty na lewą stronę i rozdymano je lub porzucano. Palono haszysz. Dwa razy podano herbatę. Abd al-Ghani wrzucił do swojej małą kulkę czarnego opium i wypił ją z grymasem starego praktyka.
Madżid zmodyfikował swój punktu widzenia, przyznając, że cierpienie nie musi być koniecznie oznaką słabości, lecz upierając się, że możemy się na nie uodpornić dzięki silnej woli,«zrodzonej z surowej samodyscypliny, rodzaju dobrowolnego cierpienia. Farid zgodził się z jego poglądem, że cierpienie jest odtrutką na truciznę szczęścia, przytaczając konkretne przykłady z życia swoich przyjaciół. Stary Subhan szeptem wypowiedział parę zdań w urdu, a Kadirbaj przetłumaczył te, które wnosiły coś nowego: istnieją rzeczy, których my, ludzie, nigdy nie pojmiemy, rzeczy, które pojąć może tylko Bóg, i cierpienie może być jedną z nich. Keki Dorabdżi przedstawił pogląd, że wszechświat, taki, jakim go widzą parsowie, jest polem walki dwóch przeciwieństw: światła i ciemności, żaru i zimna, cierpienia i rozkoszy – i że jedno nie istnieje bez drugiego. Rajubaj dodał, że cierpienie to stan nieoświeconej duszy, uwięzionej w kole karmy. Chalid Fattah nie odzywał się pomimo kunsztownych zachęt Abd al-Ghaniego, który parę razy nakłaniał go i zapraszał, zanim wreszcie się poddał, wyraźnie zirytowany tą upartą odmową.
Ze swej strony Abd al-Ghani okazał się najbardziej elokwentny i sympatyczny z zebranych. Chalid był intrygujący, ale krył w sobie złość, może zbyt wiele. Madżid był w Iranie zawodowym żołnierzem. Wydawał się odważny i bezpośredni, ale miał skłonność do uproszczonej wizji świata i ludzi. Subhan Mahmud był bez wątpienia pobożny, ale roztaczał lekki antyseptyczny zapaszek niezłomności. Młody Farid miał serce na dłoni i był skromny, ale, jak podejrzewałem, zbyt podatny na wpływy. Keki był ponury i niekomunikatywny, a Rajubaj okazywał mi podejrzliwość niemal graniczącą z opryskliwością. Z nich wszystkich tylko Abd al-Ghani wykazywał się poczuciem humoru i tylko on potrafił się głośno śmiać. Był tak samo zaprzyjaźniony z młodszymi mężczyznami jak ze starszymi od siebie. On niedbale leżał, inni siedzieli. Przerywał i wpadał w słowo, kiedy mu się podobało, jadł, pił i palił więcej niż ktokolwiek. Do Kadirbaja odnosił się ze szczególną, pozbawioną rewerencji czułością i było jasne, że łączy ich przyjaźń.
Kadirbaj zadawał pytania, sondował, komentował, ale nie dodał ani jednego słowa do własnego twierdzenia. Ja milczałem, przysypiałem ze zmęczenia i dziękowałem Bogu, że nikt mnie nie zmusza do przemów.
Kiedy Kadirbaj wreszcie zakończył spotkanie, odprowadził mnie do drzwi prowadzących na ulicę przy meczecie Nabiła i tam zatrzymał, delikatnie kładąc mi rękę na ramieniu. Potem poprosił, żebym wrócił nazajutrz, ponieważ mogę mu wyświadczyć pewną przysługę, jeśli rzecz jasna mam ochotę. Zaskoczony i pochlebiony natychmiast się zgodziłem i obiecałem, że spotkam się z nim w tym samym miejscu jutro rano. Wyszedłem na ciemną ulicę i niemal o tym zapomniałem.
W długiej drodze do domu moje myśli błądziły wśród poglądów, które przedstawiła mi ta grupa uczonych przestępców. Przypomniałem sobie inne, podobne dyskusje, w jakich brałem udział w więzieniu. Pomimo ogólnego braku wykształcenia, a może właśnie dlatego, wielu więźniów żywo interesowało się światem idei. Nie nazywali tego filozofią, nawet nie wiedzieli, że jest coś takiego, ale ich rozmowy często dotyczyły właśnie tego – abstrakcyjnych pytań o moralność i etykę, znaczenie i cel.
To był długi dzień i jeszcze dłuższy wieczór. Ze zdjęciem madame Zhou w kieszeni, ze stopami ściśniętymi w trumiennych butach zmarłego kochanka Karli, z głową nabitą definicjami cierpienia, wracałem wyludniającymi się ulicami i wspominałem celę w australijskim więzieniu, gdzie mordercy i złodzieje, których nazywałem przyjaciółmi, często zbierali się, żeby dyskutować z zapałem o prawdzie, miłości i cnocie. Ciekawe, czy czasem mnie wspominali. Czy jestem ich marzeniem o wolności i ucieczce? Jak by odpowiedzieli na pytanie, czym jest cierpienie?
Wiedziałem. Kadirbaj oszołomił nas mądrością swojego nieprzeciętnego rozumu i talentem do wyrażania swoich opinii. Jego definicja była ostra i tnąca do żywego – cierpienie to szczęście na odwrót. Pozostawała w pamięci. Ale prawdziwe znaczenie ludzkiego cierpienia nie znalazło się w błyskotliwej wypowiedzi Kadirbaja. Należała do Chalida Ansariego, Palestyńczyka. To jego definicja została ze mną. Jego zwyczajne, niepiękne słowa były najczystszym wyrazem tego, co dobrze znają wszyscy więźniowie i każdy, kto żyje wystarczająco długo – że cierpienie, każde cierpienie, zawsze dotyczy tego, co utraciliśmy. Kiedy jesteśmy młodzi, sądzimy, że cierpienie to coś, co ktoś nam może zadać. Kiedy przybywa nam lat – kiedy zatrzaskują się jakieś stalowe drzwi – wiemy już, że prawdziwe cierpienie mierzy się tym, co nam odebrano.
Wracałem przez ciemne, nieoświetlone uliczki slumsów na pamięć, po omacku, czując się mały i samotny. Skręciwszy w ostatni wąwóz, w którym czekała moja pusta chata, ujrzałem światło lampy. Nieopodal moich drzwi stał mężczyzna z latarnią w ręce. Obok niego czekało dziecko, dziewczynka z rozczochranymi włosami. Podszedłem bliżej i przekonałem się, że mężczyzną z latarnią jest Joseph, pijak, który pobił swoją żonę, a w cieniu stoi Prabaker.
– Co się stało? – szepnąłem. – Jest późno.
– Witaj, Linbaba. Ładną odzież nosisz na odmianę. – Prabaker się uśmiechnął. Jego okrągła twarz zdawała się unosić w powietrzu. – Kocham twoje buty – takie czyste i błyskotliwe. W samą porę przybywasz. Joseph czyni dobroczynność. Zapłacił pieniądze, żeby kupić dla wszystkich znak na szczęście. Ponieważ nie jest już nieszczęsną pijaczyną, pracuje na cały etat i za część pieniędzy kupił to, by nam sprzyjało szczęście.
– Znak na szczęście?
– Tak, spójrz na to oto dziecko, na jej rękę. – Chwycił dziewczynkę za przeguby i pokazał dłonie. W mdłym świetle nie widziałem dokładnie, co mam zobaczyć. – Spójrz, ma tylko cztery palce. Widzisz? Cztery palce tylko. Bardzo dobry znak.
Zrozumiałem. Dziewczynka miała dwa zrośnięte palce, środkowy i wskazujący. Dłonie miała niebieskie. Joseph trzymał płaski talerz z niebieską farbą. Dziewczynka zanurzała w nim ręce i odciskała znak dłoni na wszystkich drzwiach na naszej uliczce, by chronić nas przed licznymi nieszczęściami sprowadzanymi przez złe oko. Przesądni mieszkańcy slumsów najwyraźniej uznali ją za szczególnie błogosławioną, ponieważ wyróżniała się posiadaniem tylko czterech palców u każdej dłoni. Na moich oczach dziecko przycisnęło rączki do moich rozpadających się drzwi. Joseph kiwnął głową krótko i poważnie i zaprowadził dziewczynkę do następnej chaty.
– Pomagam tej niegdyś bijącej żonę i bardzo pijącej pijaczynie, owemu Josephowi – oznajmił Prabaker scenicznym szeptem, słyszalnym w promieniu dwudziestu metrów. – Pragniesz czegokolwiek, zanim odbędę?
– Nie. Dzięki. Dobrej nocy, Prabu.
– Shuba ratri, Lin. – Uśmiechnął się. „Dobrej nocy”. – Śnij o mnie słodko, tak?
Odwrócił się, ale go zatrzymałem.
– Hej, Prabu…
– Tak?
– Powiedz mi, czym jest cierpienie? Co o tym sądzisz? Co to znaczy, że ludzie cierpią?
Prabaker rozejrzał się po ciemnej uliczce pełnej prowizorycznych chałupin, spojrzał na kołyszący się świetlik latarni Josepha. Potem zerknął na mnie. Widziałem tylko jego oczy i zęby, choć stał całkiem blisko.
– Ty masz dobre samopoczucie?
– Bardzo dobre. – Roześmiałem się.
– Nie piłeś dziś daru, jak ta pijaczyna Joseph?
– Nie, naprawdę. Nic mi nie jest. No powiedz, przecież zawsze mi wszystko tłumaczysz. Dziś rozmawialiśmy o cierpieniu i ciekawi mnie twoje zdanie.
– To proste – cierpienie to głodność, tak? Głodność wszystkiego znaczy cierpienie. Nie ma głodności, znaczy – nie ma cierpienia. Ale to wie każdy.
– Tak, chyba faktycznie każdy. Dobrej nocy, Prabu.
– Dobrej nocy, Lin.
Odszedł, śpiewając. Wiedział, że to nie przeszkadza nikomu w tych pogrążonych we śnie, biednych chałupinach. Wiedział, że jeśli ktoś się obudzi, będzie przez chwilę nasłuchiwał, a potem zaśnie z uśmiechem, bo Prabaker śpiewał o miłości.
Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 178 | Нарушение авторских прав
<== предыдущая страница | | | следующая страница ==> |
ROZDZIAŁ 13 | | | ROZDZIAŁ 15 |