Читайте также: |
|
Stojący Baba przysięgli nigdy nie siadać ani się nie kłaść do końca życia. Stali dniem i nocą, wiecznie. Jedli na stojąco, myli się na stojąco, modlili się, pracowali i śpiewali na stojąco, nawet spali na stojąco, zawieszeni w uprzężach, które odciążały ich nogi i chroniły przed upadkiem.
Przez pierwsze pięć do dziesięciu lat tego nieustannego stania ich nogi puchły. Krew krążyła leniwie w zmęczonych żyłach, a mięśnie pęczniały. Ich nogi robiły się olbrzymie, zniekształcone i pokryte fioletowymi wrzodami. Palce sterczały u grubych, mięsistych jak u słonia stóp. Z czasem ich nogi zaczynały stawać się coraz cieńsze. W końcu wysychały do kości, powleczonych papierową skórą, pod którą zniszczone żyły rysowały się jak korytarze korników.
Ich ból był wieczny i straszny. Kolce i ciernie przeszywały ich stopy przy każdym nacisku. Udręczeni, obolali Stojący Baba nigdy nie pozostawali w bezruchu. Przestępowali z nogi na nogę w delikatnym, rozkołysanym pląsie, który każdego widza hipnotyzował równie skutecznie, jak dłonie zaklinacza hipnotyzują kobrę.
Niektórzy złożyli przysięgę w wieku szesnastu lub siedemnastu lat. Popchnęło ich do tego coś przypominającego powołanie, które w innych kulturach skłania ludzi do zostania księdzem, rabinem lub imamem. Znacznie więcej dużo starszych od nich mężczyzn wyrzekło się świata w ramach przygotowania do śmierci i następnego etapu inkarnacji. Całkiem sporo Stojących Baba było biznesmenami, którzy oddali się nieopanowanemu poszukiwaniu przyjemności, władzy i zysku. Byli wśród nich także święci, którzy przed złożeniem przysięgi Stojących Baba poznali wiele innych obrządków, doskonaląc sztukę umartwiania. I byli też przestępcy – złodzieje, mordercy, wielcy mafijni bossowie, a nawet byli herszci band – którzy w niekończącym się cierpieniu szukali odkupienia.
Palarnia mieściła się w zaułku między dwoma ceglanymi budynkami na tyłach ich świątyni. W obrębie dziedzińca, na zawsze zasłonięte przed ludzkimi spojrzeniami, mieściły się sekretne ogrody, klasztory i dormitoria, widywane tylko przez tych, którzy złożyli śluby. Palarnia była osłonięta metalowym dachem i wybrukowana płaskimi kamieniami. Stojący Baba wchodzili do niej przez drzwi w głębi zaułka. Inni korzystali z żelaznej bramy od strony ulicy.
Klienci, ludzie ze wszystkich części kraju i z każdej warstwy społecznej, stali pod ścianami zaułka. To oczywiste, nikt nigdy nie siadał w obecności Stojących Baba. Nad odsłoniętym rynsztokiem w pobliżu bramy znajdował się kran; tam pito wodę lub spluwano. Baba chodzili od klienta do klienta, przygotowując dla nich haszysz w glinianych lejkowatych fajkach i paląc wraz z nimi.
Z ich twarzy promieniowała udręka. Wcześniej czy później w zawierusze tego nieskończonego bólu każdy z nich zaczynał roztaczać blask świętości, blask, zrodzony z przeżywanych cierpień, wypływał z ich oczu i nigdy nie widziałem większej świetlistości w człowieku niż w ich udręczonych uśmiechach.
Baba byli również, co zrozumiałe, fantastycznie i kosmicznie nawaleni. Nie palili nic prócz kashmiri – najlepszego haszyszu na świecie, hodowanego i produkowanego w Kaszmirze u stóp Himalajów. A palili dniem i nocą, przez całe życie.
Stałem przy ścianie tego wąskiego zaułka wraz z Karlą i Prabakerem. Za naszymi plecami znajdowały się zamknięte drzwi, przez które weszli Stojący Baba. Przed nami, wzdłuż obu ścian aż od żelaznej bramy u wylotu, stały dwa szeregi oczekujących. Niektórzy mężczyźni byli w garniturach. Inni nosili designerskie dżinsy. Robotnicy w spranych l ungi stali obok mężczyzn w strojach tradycyjnych z różnych regionów kraju. Byli młodzi i starzy, bogaci i biedni. Często spoglądali na Karlę i mnie, jasnoskórych cudzoziemców. Było jasne, że niektórych szokuje obecność kobiety. Pomimo jawnego zaciekawienia nikt do nas nie podszedł, nie spojrzał na nas otwarcie. Na ogół całą ich uwagę zajmowali Stojący Baba i haszysz. Rozmowy szumiały cicho, mieszały się z muzyką i religijnymi śpiewami dobiegającymi ze wszystkich stron świątyni.
– I co sądzisz?
– Niewiarygodne – powiedziała z oczami lśniącymi w blasku osłoniętych lamp. Była zachwycona i być może trochę zdenerwowana. Haszysz rozluźnił mięśnie jej twarzy i ramion, ale w jej łagodnym uśmiechu przemykały tygrysy. – Zdumiewające. Straszne i święte jednocześnie. Nie mogę się zdecydować, co jest straszne, a co święte. Straszne to nie jest właściwe słowo, ale to coś obok niego.
– Rozumiem – powiedziałem nieprzytomny z wrażenia, że udało mi się jej zaimponować. Mieszkała w tym mieście od pięciu lat i często słyszała o Baba, ale była tu po raz pierwszy. Mój ton sugerował, że to miejsce nie ma dla mnie tajemnic, lecz nie mogłem z całym przekonaniem przypisywać sobie zasług. Gdyby nie Prabaker, który zapukał do bramy i wdarł się do środka mocą swego olśniewającego uśmiechu, nigdy by nas tu nie wpuszczono.
W naszą stronę zbliżał się powoli jeden ze Stojących Baba, z pomocnikiem niosącym na srebrnej tacy fajki, charras i akcesoria potrzebne do palenia. Pozostali mnisi kołysali się na korytarzu, paląc i zawodząc modlitwy. Baba, który przed nami stanął, był wysoki i szczupły, ale nogi miał tak obrzmiałe, że potworne sznury zniekształconych żył aż dygotały pod skórą. Twarz miał chudą, na skroniach rysowały się wyraźne kości czaszki. Jego kości policzkowe majestatycznie królowały nad głębokimi dolinami, prowadzącymi do twardej szczęki. Oczy w jamach pod brwiami miał ogromne i jarzyło się w nich takie szaleństwo, pragnienie i miłość, że budził jednocześnie strach i ogromną litość.
Przygotował nam fajkę, kołysząc się z boku na bok i uśmiechając z roztargnieniem. Nie patrzył na nas, lecz uśmiechał się jak przyjaciel: pobłażliwie, mądrze, wybaczające Kołysał się tak blisko mnie, że widziałem każdy twardy jak drut włos w gęstwinie jego brwi. Słyszałem cichy świst jego oddechu. Gwałtowne hausty powietrza brzmiały jak małe fale szemrzące o wysoki brzeg. Przygotował fajkę i spojrzał na mnie. Na chwilę zatonąłem w wizji, która roiła się i skrzeczała w jego oczach. Na jedną maleńką chwilę niemal poczułem wieczność jego bólu, poczułem, do jakich osiągnięć i poświęceń można doprowadzić swoje ciało. Niemal zrozumiałem ten jego szalony uśmiech, zmuszony do lśnienia siłą woli. Byłem pewien, że to on mi to przekazuje – że chce, bym wiedział. A ja starałem się powiedzieć mu samym spojrzeniem, że prawie to czuję. Wtedy włożył fajkę do ust, objął ją dłonią, rozpalił i mi podał. Ta straszna intymność z jego niekończącym się bólem ulotniła się, wizja zamigotała i po chwili rozproszyła się w białym cieniu dymu. Mnich odwrócił się i ruszył wolno i niezdarnie w stronę bramy, mamrocząc modlitwy.
Rozległ się krzyk. Wszyscy odwrócili się ku bramie. Mężczyzna w czerwonym turbanie, kamizelce i jedwabnych spodniach, stroju plemion z północy, stał przy żelaznej bramie, wrzeszcząc na całe gardło. Zanim zdołaliśmy rozszyfrować jego przesłanie czy jakoś zareagować, wyciągnął zza pasa długi miecz o szerokim ostrzu i uniósł go nad głową. Z wrzaskiem ruszył przez korytarz. Patrzył na mnie i szedł wielkimi, marszowymi krokami. Nie rozumiałem, co krzyczy, ale wiedziałem, co zamierza. Zamierza mnie zaatakować. Zamierza mnie zabić.
Ludzie pod ścianami odruchowo ustępowali mu z drogi. Stojący Baba usunęli się rozkołysanym ruchem. Drzwi za nami były zamknięte. Nie miałem dokąd uciekać. Nie mieliśmy broni. Tamten szedł na nas, wymachując nad głową trzymanym oburącz mieczem. Nie było dokąd uciekać, nie było rady, musiałem odeprzeć atak. Cofnąłem się o krok i podniosłem pięści. Była to pozycja karate. Siedem lat treningu sztuk walki pulsowało mi w rękach i nogach. To było dobre uczucie. Jak każdy znany mi twardy, zły człowiek unikałem walki, dopóki sama do mnie nie przyszła, a wtedy rozkoszowałem się każdą jej chwilą.
W ostatniej chwili od ściany oderwał się jakiś człowiek, podciął nogi nacierającemu i przewrócił go na ziemię. Miecz wypadł napastnikowi z ręki i ze szczękiem zatrzymał się u stóp Karli. Porwałem go i patrzyłem, jak człowiek, który podstawił nogę napastnikowi, więzi go w mocnym, lecz miłosiernym chwycie. Wykręcił mu rękę i przytrzymywał ją na plecach, a jednocześnie zacisnął w garści jego kołnierz, nieco go przyduszając. Gniew lub szaleństwo ulotniły się i napastnik znieruchomiał. Jego znajomi otoczyli go i odstawili za bramę. Parę sekund później jeden z nich podszedł do mnie. Spojrzał mi w oczy i wyciągnął obie ręce, zwrócone wnętrzem do góry, po miecz. Zawahałem się, ale go oddałem. Mężczyzna skłonił się uprzejmie i przepraszająco i wyszedł z palarni.
W hałasie ożywionych rozmów sprawdziłem, co się dzieje z Karlą. Oczy miała rozszerzone i uśmiechała się ze zdziwieniem, ale nie była zdenerwowana. Uspokojony poszedłem podziękować człowiekowi, który nam pomógł. Był wysoki, wyższy ode mnie o parę centymetrów, i miał mocną, atletyczną sylwetkę. Jego gęste czarne włosy były nietypowo długie jak na modę ówczesnego Bombaju; nosił je związane w koński ogon wysoko na głowie. Jedwabną koszulę i luźne spodnie miał czarne, podobnie jak skórzane sandały.
– Abdullah – odpowiedział, kiedy mu się przedstawiłem. – Abdullah Tahiri.
– Mam u ciebie dług – rzekłem z uśmiechem, nieufnym i zarazem pełnym wdzięczności. Abdullah poruszał się z tak morderczym wdziękiem, że rozbrojenie napastnika wydawało się najprostsze na świecie. Ale to pozory. Wiedziałem, ile trzeba do tego wprawy i odwagi, i jak dużą rolę odgrywa tu instynkt. Ten człowiek był urodzonym wojownikiem. – Było cholernie blisko.
– Nie ma problemu. – Uśmiechnął się. – Chyba był pijany albo miał nie po kolei w głowie.
– Nieważne, co mu dolegało. Mam u ciebie dług.
– Nie, skąd. – Roześmiał się.
Był to swobodny śmiech, ukazujący białe zęby. Dobiegał z głębi piersi – śmiech prosto z serca. Oczy miał koloru piasku w zagłębieniu dłoni tuż przedtem, nim słońce zatonie w morzu.
– Mimo to chcę ci podziękować.
– Dobrze – ustąpił, klepiąc mnie po ramieniu.
Wróciłem do Karli i Prabakera. Kiedy odwróciliśmy się do wyjścia, Abdullah już zniknął. Zaułek na zewnątrz był pusty; po paru chwilach złapaliśmy taksówkę. Karla milczała przez całą drogę i ja także, zdruzgotany, że moja próba zaimponowania jej zakończyła się taką przygodą, niemal katastrofą. Tylko Prabaker nie miał oporów.
– Jaki szczęśliwy finisz! – mówił z miejsca przy kierowcy, uśmiechając się kolejno do nas, siedzących z tyłu razem, ale osobno. – Myślałem, że tamten osobnik z pewnością posieka nas na drobne fragmenty. Niektórzy nie powinni palić charrasu, tak? Niektórzy robią się bardzo źli, kiedy ich umysł się odpręży.
Pod „Leopoldem” wysiadłem z taksówki i stanąłem z Karlą. Prabaker czekał nieopodal. Popołudniowy tłum opływał wyspę naszych milczących spojrzeń.
– Nie wejdziesz?
– Nie – powiedziałem, żałując, że nie jest to ta pełna mocy i pewności siebie scena, jaką wyobrażałem sobie przez cały dzień. – Muszę zabrać rzeczy z Indyjskiego Domu Gościnnego. Przeprowadzam się do slumsów. Prawdę mówiąc, przez jakiś czas nie będę się pokazywać w „Leopoldzie” ani nigdzie indziej. Muszę… no wiesz… stanąć na nogi… albo… nie wiem… znaleźć punkt oparcia… albo… muszę… na czym stanąłem?
– Na punkcie oparcia.
– Tak. – Roześmiałem się. – No, muszę od czegoś zacząć.
– To chyba pożegnanie.
– Nie całkiem – wymamrotałem. – No tak. Tak.
– A dopiero wróciłeś z wioski.
– Tak. – Roześmiałem się. – Z wioski do slumsów. Co za skok.
– Tylko uważaj, żeby ci się nie powinęła…
– Noga. Jasne. Łapię.
– Słuchaj, jeśli chodzi o pieniądze, mogłabym…
– Nie – rzuciłem szybko. – Nie, chcę to zrobić. Nie chodzi tylko o pieniądze. Wiesz…
Przez trzy sekundy balansowałem na granicy opowiedzenia jej o moich problemach z wizą. Jej przyjaciółka Lettie znała kogoś w Urzędzie Rejestracji Cudzoziemców. Pomogła Mauriziowi, wiedziałem o tym, i istniała szansa, że i mnie by pomogła. Ale cofnąłem się z tej granicy i pokryłem prawdę uśmiechem. Opowiedzenie Karb o wizie doprowadziłoby do innych pytań, na które nie mógłbym odpowiedzieć. Byłem w niej zakochany, ale nie wiedziałem, czy mogę jej ufać. To rzeczywistość życia uciekiniera: częściej się kocha ludzi, niż im ufa. Oczywiście ludzie żyjący w świecie bezpieczeństwa mają dokładnie odwrotnie.
– Wiesz… To może być niezła przygoda. Nawet jestem jej ciekawy.
– W porządku – powiedziała, z wolna kiwając głową. – W porządku. Ale wiesz, gdzie mieszkam. Wpadnij do mnie, jeśli nadarzy się okazja.
– Jasne – powiedziałem, oboje uśmiechnęliśmy się i oboje wiedzieliśmy, że jej nie odwiedzę. – Jasne. Ty też wiesz, gdzie mnie szukać. U Prabakera. Też mnie odwiedź.
Ujęła moją rękę i pocałowała mnie w policzek. Odwróciła się, ale nie puściłem jej ręki.
– Nie masz dla mnie żadnej rady? – spytałem, szukając jakiegoś powodu, żeby się razem pośmiać.
– Nie – powiedziała spokojnie. – Dałabym ci radę tylko wtedy, gdyby mnie nie obchodził twój los.
To już było coś. Niewiele, ale coś, czego mogłem się uchwycić, wokół czego mogłem zbudować miłość i marzenia. Odeszła. Patrzyłem, jak wchodzi w ulotną wesołość i gwar „Leopolda” i wiedziałem, że drzwi do jej świata zamknęły się dla mnie na jakiś czas. Na czas mieszkania w slumsach byłem wygnany z tego małego królestwa światła. Slumsy mnie pożrą i ukryją tak skutecznie, jakby ten szaleniec z mieczem mnie dopadł.
Zatrzasnąłem drzwi taksówki i spojrzałem na Prabakera, którego biały, promienny uśmiech z przedniego siedzenia stał się całym moim światem.
– Thik hain. Challo! – powiedziałem. „W porządku. Jedźmy!”.
Zatrzymaliśmy się czterdzieści minut później przed slumsami w Cuffe Parade, za World Trade Centre. Kontrast między tymi równoległymi i w miarę równymi działkami bił w oczy. Po prawej stronie znajdował się World Trade Centre – ogromny, nowoczesny, klimatyzowany budynek. Do trzeciej kondygnacji zajmowały go sklepy i wystawy pełne klejnotów, jedwabi, dywanów i misternych rękodzieł. Po lewej znajdowały się slumsy, dziesięć akrów straszliwej nędzy, siedem tysięcy chatek, mieszczących dwadzieścia pięć tysięcy najuboższych ludzi w mieście. Po prawej stronie – neony i podświetlane fontanny. Po lewej – brak elektryczności, bieżącej wody, toalet i pewności, że te same władze, które teraz przymykają oko na tę zbieraninę, jutro nie każą jej usunąć.
Odwróciłem oczy od lśniących limuzyn przed World Trade Centre i ruszyłem w długą drogę do slumsów. W pobliżu wejścia znajdowała się otwarta latryna, zasłonięta wysokimi chwastami i trzcinowymi matami. Smród był koszmarny, niemal zwalał z nóg. Był jak namacalny element powietrza i wydawało mi się, że osadza się na mojej skórze jak gruba, śluzowata wydzielina. Zakrztusiłem się, opanowałem odruch wymiotny i zerknąłem na Prabakera. Jego uśmiech przygasł i po raz pierwszy ujrzałem w nim coś w rodzaju cynizmu.
– Widzisz, Lin – powiedział z tym nietypowym dla siebie uśmieszkiem, ściągającym w dół kąciki ust. – Widzisz, jak żyją ludzie.
Ale kiedy minęliśmy latryny i ruszyliśmy pierwszą uliczką, poczułem silne podmuchy wiatru od morskiego brzegu, stanowiącego granicę slumsów. Powietrze było gorące i parne, ale morska bryza rozproszyła mdlący smród. Teraz czuć było głównie przyprawy, jedzenie i kadzidło. Z bliska chaty wyglądały żałośnie, rozchwiane rudery z kawałków plastiku, tektury, cienkich bambusowych tyczek i trzcinowych mat służących za ściany. Stały na nagiej ziemi. Łaty betonu i cegieł zdradzały, gdzie kiedyś znajdowały się stare podłogi i fundamenty budynków, zburzonych przed wieloma laty.
Kiedy szedłem wąskimi uliczkami slumsów, wieść o przybyciu obcokrajowca zaczęła się rozprzestrzeniać. Wielki tłum dzieci biegł wokół Prabakera i mnie, blisko, lecz nie dotykając nas. Oczy miały szeroko otwarte, pełne zdumienia i zachwytu. Wybuchały gwałtownym, nerwowym śmiechem, wołały do siebie i na nasz widok rozpoczynały szalony, spontaniczny taniec.
Ludzie wychodzili z chat. Dziesiątki, w końcu setki mieszkańców slumsów zebrało się przy alejkach i pomiędzy domami. Wszyscy wpatrywali się we mnie z taką powagą, z tak skupioną intensywnością, że uznałem za pewnik, iż bardzo źle mi życzą. Oczywiście nie miałem racji. Wtedy, tego pierwszego dnia, nie wiedziałem, że ci ludzie oglądają po prostu mój strach. Usiłowali zrozumieć, jakie demony nękają moją głowę, że tak bardzo boję się miejsca, które dla nich było wybawieniem od losu dużo gorszego niż życie w slumsach.
A przecież mimo całego strachu przed tym brudem i nędzą, ja także znałem los gorszy od życia w slumsach. Był to los tak zły, że wolałem przeskoczyć przez więzienny mur i porzucić całe znane mi życie, wszystko, co miałem i kochałem, by od niego uciec.
– Teraz to jest twój dom – obwieścił z dumą Prabaker, poprzez chichoty i paplaninę dzieci. – Wejdź do środka. Sam wszystko zobacz.
Chata była dokładnie taka sama, jak pozostałe. Dach był z gładkiego plastiku. Szkielet zrobiono z cienkich bambusowych tyczek, związanych razem włóknem kokosowym. Ściany zastępowały ręcznie tkane trzcinowe maty. Zamiast podłogi było klepisko, ubite i wygładzone przez stopy poprzednich lokatorów. Drzwi stanowił cienki kawałek dykty, zwisający na zawiasach ze sznurka. Plastikowy sufit znajdował się tak nisko, że musiałem się pochylić, a całe wnętrze miało wymiary cztery kroki długości na dwa. Niemal tyle samo co więzienna cela.
W jednym kącie postawiłem gitarę, potem wywlokłem z plecaka apteczkę i ulokowałem w drugim kącie. Miałem parę drucianych wieszaków i właśnie rozwieszałem pod sufitem moje nieliczne ubrania, kiedy z zewnątrz zawołał mnie Prabaker.
Wyszedłem i ujrzałem Johnny’ego Cygaro, Raju, Prabakera i paru innych. Przywitałem się z tymi, których znałem, a innym zostałem przedstawiony.
– To jest Anand, twój sąsiad z jednej strony, z lewej strony – oznajmił Prabaker, dając mi znak, bym uścisnął dłoń wysokiego, przystojnego młodego sikha, chowającego długie włosy w żółtym zawoju.
– Witam – powiedziałem, uśmiechając się w odpowiedzi na ciepło jego mocnego uścisku. – Znam jednego Ananda, kierownika Indyjskiego Domu Gościnnego.
– Czy to dobry człowiek? – spytał Anand, marszcząc brwi z zaskoczeniem.
– Miły. Lubię go.
– To dobrze – powiedział Anand i rzucił mi chłopięcy uśmiech, zadający kłam poważnemu tonowi jego głębokiego głosu. – Więc jesteśmy w połowie drogi do przyjaźni, na?
– Anand mieszka z innym kawalarzem, nazwiskiem Rafik – ciągnął Prabaker.
Rafik miał około trzydziestu lat. U spiczastego podbródka zwisała mu rozwichrzona broda. W rozciągniętych w niefortunnym uśmiechu ustach błyskały bardzo duże zęby. Zmrużył oczy, co nadało mu chytry, niemal złośliwy wyraz.
– Z drugiej strony jest nasz bardzo dobry sąsiad, Jeetendra. Jego żona ma imię Radha.
Jeetendra był niski i pulchny. Uśmiechnął się radośnie i uścisnął moją dłoń, nieustannie masując z wigorem swój pękaty brzuch. Jego żona Radha skwitowała mój uśmiech i powitalne skinienie głowy, naciągając na głowę czerwony bawełniany szal i przytrzymując go zębami.
– Wiecie – odezwał się Anand łagodnym, konwersacyjnym tonem, który mnie zaskoczył – to jednak chyba pożar.
Wspiął się na palce i ocieniając oczy, patrzył na czarne wydmy chat. Wszyscy poszli za jego spojrzeniem. Nastąpiła chwila złowróżbnej ciszy Potem kilkaset metrów dalej ku niebu bluznęła fantastyczna pomarańczowa fontanna płomieni. Po niej nastąpił wybuch, jakby ktoś strzelił z pistoletu w metalowej szopie. Wszyscy ruszyli pędem w stronę żółtych włóczni ognia.
Stałem nieruchomo, zafascynowany, zdumiony, gapiąc się na płomienie i spirale dymu. Na moich oczach strugi ognia rozszerzyły się i zmieniły w ekran, a potem mur huczących płomieni. Ta czerwona, żółta i pomarańczowa ściana zaczęła się zbliżać wraz z wiatrem od morza, z każdą sekundą pożerając nowe chaty. Sunęła dokładnie na mnie, w tempie powolnego marszu i obracała w popiół wszystko, co stanęło jej na drodze.
Pożarowi towarzyszyły eksplozje – jedna, druga, kolejna. W końcu dotarło do mnie, że to piecyki naftowe. W każdej z tych siedmiu tysięcy chat stał piecyk. Te, które były pełne i pod ciśnieniem, wybuchały w zetknięciu z ogniem. Ostatnie monsunowe deszcze spadły wiele tygodni temu. Całe slumsy stały się ogromną stertą suchej podpałki, a nabierający siły wiatr od morza roznosił płomienie po całej okolicy.
Nie wpadłem w panikę. Osłupiały i przestraszony, przyglądałem się nieuniknionemu nadejściu piekła i uznałem, że sprawa jest przegrana. Wbiegłem do chaty, chwyciłem plecak i resztę rzeczy i rzuciłem się do drzwi. W progu rzuciłem plecak i pobiegłem po ubrania i inne, rozsypane na podłodze przedmioty. Podniosłem się i ujrzałem dwadzieścioro lub więcej kobiet i dzieci, stojących w drzwiach i przyglądających mi się. W chwili idealnego porozumienia, do którego nie trzeba słów, dokładnie pojąłem, co myślą. Patrzyliśmy na siebie i słyszałem ich myśli.
Patrzcie, jaki wielki, silny cudzoziemiec, ratuje siebie i ucieka przed ogniem, a nasi mężczyźni biegną do pożaru…
Zawstydzony, wepchnąłem swoje rzeczy do plecaka i położyłem go u stóp Radhy, mojej sąsiadki. Potem rzuciłem się w stronę płomieni.
Slumsy rozrosły się bez planu, jak organizm. W tych wąskich, krętych uliczkach był sens, lecz brakowało porządku. Po trzech czy czterech zakrętach straciłem orientację. Biegłem wraz z innymi mężczyznami. Obok nas w przeciwną stronę płynął nieustanny potok biegnących, potykających się, wpadających na siebie ludzi. Podtrzymywali starszych, popędzali dzieci. Niektórzy nieśli dobytek – ubrania, garnki, piecyki i tekturowe pudełka z dokumentami. Było wielu rannych – krwawiących, z obrażeniami i poważnymi oparzeniami. Smród spalonego plastiku, nafty, ubrań, włosów i ciała był gryzący i irytujący.
Skręciłem raz, drugi i trzeci, aż znalazłem się tak blisko, że przez krzyki i jęki przebił się huk płomieni. Wreszcie między dwoma chatami błysnął oślepiający kłąb ognia. Ten kłąb krzyczał. To była kobieta, otoczona płomieniami. Wpadła na mnie.
W pierwszym odruchu chciałem uciekać, bo przy zetknięciu z nią moje włosy, brwi i rzęsy zaskwierczały. Kobieta potknęła się i upadła na plecy, nieustannie się przy tym rzucała i krzyczała. Zdarłem z pleców koszulę. Osłoniłem nią twarz i ręce i przygniotłem kobietę moim ciężarem, zdławiłem płomienie własnym ciałem i ubraniem. Inni rzucili się ku nam, zajęli się kobietą. Znowu pobiegłem w stronę ognia. Kobieta jeszcze żyła, ale jakiś głos w mojej głowie obwieszczał jej śmierć. Umarła… już po niej… nie da rady…
Paszcza ognia, kiedy przed nią stanąłem, budziła przerażenie. Płomienie przewyższały dwu- lub trzykrotnie największą z chat i obejmowały odwróconym od nas łukiem pięćdziesiąt lub więcej chat. Wiatr usłużnie popychał ku nam łuk, który zbliżał się ostrożnymi skokami, raptem rozbłyskując po jednej strome, potem bluzgając ogniem z innej. Za nim było piekło, kocioł płonących chat, wybuchów i toksycznego dymu.
Na środku wielkiego łuku otwartej przestrzeni przed ścianą ognia stał mężczyzna, który dyrygował ludźmi, jak generał posyłający do walki żołnierzy. Był wysoki i chudy, o srebrnosiwych włosach i krótkiej, spiczastej srebrnosiwej bródce. Miał na sobie białą koszulę, białe spodnie i sandały. Na szyi zawiązał zielony szalik, a w dłoni trzymał krótki, zakończony mosiężnym okuciem drewniany pręt. Był to Kasim Ali Husajn i tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z przywódcą slumsów.
Podwójna taktyka Kasima Alego polegała na rzuceniu ludzi do walki z ogniem, by opóźnić jego postęp, podczas gdy drugi oddział burzył chaty stojące pożarowi na drodze i usuwał ich szczątki, by pozbawić ogień żeru. Wymagało to nieustannego odwrotu, oddawania ziemi płomieniom, a potem przypuszczania kontrataków, kiedy ogień zdawał się słabnąć. Kasim z wolna obracał głowę i toczył spojrzeniem po froncie ognia, wskazywał kierunki okutym prętem i wykrzykiwał rozkazy.
Spojrzał w moją stronę. W lśniącym brązie jego oczu mignęła iskra zaskoczenia. Zauważył poczerniałą koszulę w moich rękach. Bez słowa uniósł pręt i wskazał płomienie. Wykonałem rozkaz z ulgą, czując się zaszczycony. Dołączyłem do grupy walczącej z ogniem. Z radością przekonałem się, że jest z nimi Johnny Cygaro.
– W porządku? – krzyknął. Było to jednocześnie pytanie i pokrzepienie.
– W porządku! – odkrzyknąłem. – Trzeba więcej wody!
– Nie ma więcej wody! – odkrzyknął i zakrztusił się dymem. – Zbiornik pusty. Beczkowozy przyjadą jutro. Ludzie używają własnej.
Później odkryłem, że każde gospodarstwo, także moje, miało wydzielone dwa lub trzy wiadra wody dziennie do gotowania, picia i toalety. Mieszkańcy slumsów usiłowali ugasić ogień wodą do picia. Każde wiadro oznaczało, że wiele osób będzie cierpieć w nocy pragnienie, czekając na przyjazd miejskich beczkowozów.
– Nienawidzę tych pieprzonych pożarów! – zaklął Johnny dla podkreślenia tych słów tłukąc mokrym workiem. – Chodź, ty skurwielu! Chcesz mnie! Chodź! Pobijemy cię! Pobijemy cię!
Nagły ruch ognia bluznął ku nam pomarańczowym płomieniem. Ktoś obok mnie upadł, krzycząc i ściskając oparzoną twarz. Kasim Ali skierował do niego ekipę ratunkową. Chwyciłem jego porzucony worek i stanąłem obok Johnny’ego, jedną ręką tłukąc płomienie, drugą osłaniając twarz.
Często oglądaliśmy się na Kasima Alego, czekając na jego wskazówki. Nie mogliśmy liczyć, że zdławimy ten pożar mokrymi workami. Mieliśmy za zadanie wytargować trochę czasu dla grupy burzącej i rozbierającej domy. Ta praca rozdzierała serce. Ratowali slumsy, niszcząc własne domy. Żeby ekipy rozbiórkowe miały więcej czasu, Kasim wysyłał nas na prawo i lewo jak zdesperowany szachista, by zamorzyć ogień głodem. I z wolna wygrywał.
Wiatr dmuchnął w nas czarnobrązowym dymem i straciliśmy z oczu Kasima Alego Husajna. Nie mnie jednemu przyszło do głowy, by się wycofać. Potem, poprzez dym i pył, zobaczyliśmy jego zielony szalik, wzniesiony wysoko i łopoczący na wietrze. Kasim Ali nie cofnął się; dostrzegłem przelotnie jego spokojną twarz. Na nowo szacował stan bitwy i rozmyślał nad następnym ruchem. Zielona szarfa łopotała mu nad głową jak sztandar. Wiatr znowu zmienił kierunek i jeszcze raz rzuciliśmy się do swoich zadań, pełni nowej odwagi. Odwaga tego człowieka z zieloną szarfą wszystkim dodawała otuchy.
W końcu, kiedy po raz ostatni przemierzyliśmy osmalone ścieżki i zwęglone domy, szukając żyjących ludzi i Ucząc zmarłych, stanęliśmy razem, by usłyszeć listę ofiar i rannych. Odwróciłem się do Johnny’ego; płakał. Prabaker przecisnął się do nas przez tłum w tej samej chwili, gdy Johnny powiedział, że wśród ofiar pożaru jest Raju. Raju, o smutnej, dobrej, uczciwej twarzy, ten sam, który zaprosił mnie do slumsów. Nie żyje.
– Cholernie szczęśliwie! – podsumował radośnie Prabaker, kiedy Kasim Ali odczytał listę. Okrągła twarz tak mu poczerniała od sadzy, że oczy i zęby lśniły niemal nadnaturalną bielą. – W zeszłym roku, w tym ostatnim wielkim pożarze, spaliła się cała jedna trzecia zhopadpatti. Jeden dom na trzy! Więcej niż dwa tysiące domów poszło! Kalaas! Więcej niż czterdzieści osób umarło też. Czterdzieści. To zbyt wiele, Lin, muszę powiedzieć. W tym roku to bardzo szczęśliwy pożar. I nasze domy też są bezpieczne! Bhagwan zsyła błogosławieństwo na naszego brata Raju.
Na obrzeżach zrozpaczonego tłumu rozległy się krzyki; odwróciliśmy się i ujrzeliśmy jeden z oddziałów poszukiwawczych, torujący sobie drogę do Kasima Alego. Kobieta z oddziału niosła dziecko uratowane z dymiących ruin. Prabaker przetłumaczył mi większość okrzyków i gorączkowej paplaniny Trzy połączone ze sobą chaty runęły w pożarze, przygniatając rodzinę. W wyniku niewytłumaczalnych ataków ognia rodzice udusili się i umarli, ale dziecko, dziewczynka, ocalało. Twarz i ciało miała nietknięte, ale nóżki były dotkliwie poparzone. Jedno udo było w połowie zmiażdżone, a poza tym nogi były czarne, okaleczone i połamane. Dziewczynka krzyczała z bólu i strachu.
– Powiedz, żeby szli z nami! – krzyknąłem do Prabakera. – Zaprowadź mnie do chaty i powiedz im, żeby szli z nami. Mam lekarstwa i bandaże!
Prabaker wiele razy widział ten wielki, budzący respekt zestaw pierwszej pomocy. Wiedział, że znajdują się w nim bandaże, maści, środki dezynfekujące, waciki i komplet narzędzi chirurgicznych. Natychmiast zrozumiał moje zamiary i wykrzyczał wiadomość do Kasima Alego i innych. Słyszałem wielokrotnie powtarzane słowo „lekarstwo” i „doktor”. Potem chwycił mnie za ręce i ruszył biegiem do chaty, ciągnąc mnie za sobą.
Położyłem apteczkę na ziemi przed chatą i naniosłem grubą warstwę maści znieczulającej na nóżki dziecka. Zaczęła działać niemal natychmiast. Mała ucichła, popiskiwała już tylko czasami, i wtuliła się w ramiona ratowniczki.
– Doktor… doktor… doktor… – powtarzali ludzie wokół mnie.
Kasim Ali kazał przynieść lampy, bo słońce zatonęło w Morzu Arabskim i długi bombajski wieczór wreszcie ustąpił miejsca ciepłej, rozgwieżdżonej nocy W żółtym migotaniu płomyków lamp opatrzyliśmy rannych mieszkańców slumsów, wykorzystując w naszej zaimprowizowanej klinice na świeżym powietrzu środki z mojej apteczki. Johnny Cygaro i Prabaker towarzyszyli mi jako tłumacze i pielęgniarze. Na ogół zajmowaliśmy się oparzeniami, skaleczeniami i głębokimi ranami, ale wiele osób ucierpiało także od toksycznych wyziewów.
Kasim Ali Husajn przyglądał się nam przez chwilę, po czym zajął się nadzorowaniem wznoszenia tymczasowych schronień, rozdzielaniem wody, przygotowaniem pożywienia i dziesiątkiem innych zajęć, które mogły potrwać całą noc, a nawet jeszcze dłużej. Koło mnie postawiono filiżankę herbaty. Przygotowała ją i przyniosła moja sąsiadka Radha. Jeszcze nigdy w życiu nie kosztowałem tak wyśmienitego czaju. Godzinę później Radha zmusiła męża i dwóch innych młodzieńców, by odciągnęli mnie od rannych i przyprowadzili na posiłek złożony z chleba roti, ryżu i bhajee. Pikantne jarzyny były przepysznie przyprawione. Wytarłem talerz ostatnim kawałkiem roti.
I znowu, wiele godzin później, po północy, to mąż Radhy Jeetendra wziął mnie za ramię i zaprowadził do chaty, gdzie na nagiej ziemi czekał na mnie wydziergany ręcznie koc. Bez sprzeciwu osunąłem się na niego i tak spędziłem pierwszą noc w slumsach.
Siedem godzin później – godzin, które minęły jak minuty – obudziłem się i ujrzałem nad sobą twarz Prabakera. Zamrugałem oczami, wytężyłem wzrok i uświadomiłem sobie, że kuca nade mną z łokciami na kolanach i dłońmi obejmując twarz. Johnny Cygaro siedział w kucki obok niego, po lewej stronie. Po prawej – Jeetendra.
– Dzień dobry, Linbaba! – powiedział wesoło, kiedy nasze spojrzenia się spotkały. – Bajecznie chrapiesz. Tak głośno! Jakbyś trzymał w chacie byczka. Tak mówi Johnny.
Johnny przytaknął, a Jeetendra zakołysał głową na boki.
– Stara Sarabai ma lekarstwo pierwsza klasa na chrapanie – poinformował mnie Prabaker. – Bierze bardzo ostry kawałek bambusa, taki jak mój palec, i wpycha do środka nosa. Potem nie ma chrapania. Bas! Kalaass!
Usiadłem i rozprostowałem zesztywniałe plecy i ramiona. Twarz i oczy nadal mnie szczypały od ognia i czułem, że moje włosy zesztywniały od dymu. Włócznie porannego słońca przeszywały dziury w ścianach chaty.
– Co robisz, Prabu? – spytałem z rozdrażnieniem. – Jak długo przyglądacie się, jak śpię?
– Nie bardzo długo. Tylko półgodziny lub jakoś takoś.
– To nieuprzejme, wiesz? – burknąłem. – Nie jest miło patrzeć na ludzi, kiedy śpią.
– Przepraszam, Lin – powiedział cicho. – W tych Indiach możemy czasem popatrzeć na wszystkich, jak śpią. A mówimy, że twarz, gdy śpi, jest przyjacielem świata.
– Masz taką miłą twarz, kiedy śpisz – dodał Johnny Cygaro. – Bardzo się zdziwiłem.
– Chłopaki, trudno mi wyrazić, ile to dla mnie znaczy. Czy mogę się spodziewać, że codziennie rano będę was widzieć koło siebie?
– No, jeśli bardzo, bardzo chcesz – zgodził się Prabaker, zrywając się na nogi. – Ale dziś rano przyszliśmy tylko powiedzieć, że twoi pacjenci już czekają.
– Moi… pacjenci?
– Tak. Chodź, zobacz.
Wstali i otworzyli drzwi chaty. Promienie słońca dźgnęły mnie w piekące oczy. Zamrugałem, wyszedłem w olśniewający nadmorski poranek i ujrzałem kolejkę, czekającą w kucki na ziemi przed moją chatą. Co najmniej trzydzieści osób siedziało w rządku wzdłuż alejki aż do pierwszego zakrętu.
– Doktor… doktor… – zerwał się szept.
– Chodź! – ponaglił mnie Prabaker, szarpiąc mnie za ramię.
– Gdzie mam iść?
– Najpierw do toalety! – oznajmił radośnie. – Musisz się opróżnić, tak? Pokażę ci, jak się opróżniamy do morza, na długim cementowym falochronie. Tak się opróżniają młodzi mężczyźni i chłopcy, co rano, w oceany – opróżniają w oceany, tak? Trzeba kucnąć z potylicą w stronę oceanów. Potem myjesz swoją osobistość prysznicem i jesz szczęśliwe śniadanie. Potem łatwo możesz wyleczyć wszystkich pacjentów. Nie problem.
Szliśmy wzdłuż kolejki. Czekali w niej starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety. Twarze mieli posiniaczone, poranione, opuchnięte. Ręce poczerniałe, pokryte pęcherzami i krwawiące. Mieli ręce na temblakach i nogi w łupkach. Przy pierwszym zakręcie ze zgrozą przekonałem się, że kolejka sięga do następnej przecznicy i jest dłuższa, o wiele dłuższa.
– Musimy… coś… zrobić… – wymamrotałem. – Oni wszyscy… czekają.
– Czekają nie problem – rzucił lekko Prabaker. – Ludzie czekają już więcej niż jedyną godzinę. Jeśli nie byłoby cię z nami, oni też czekaliby, ale na nic jedynie. Czekanie na nic, to zabija serce człowieka, tak? Teraz ludzie czekają na coś. Czekają na ciebie, tak. A ty jesteś wielkie coś, Lin-Shantaram, jeśli pozwolisz powiedzieć to w twoją czarną twarz i stojące włosy. Ale najpierw musisz się opróżnić, potem umyć, a potem śniadać. I musimy już iść – niektóre młode osobistości już czekają na falochronie i czekają, żeby zobaczyć, jak się opróżniasz.
– Słucham?
– O tak! Oni się w tobie fascynują. Jesteś jak bohater z kina! Oni pragną ujrzeć, jak się opróżniasz. A potem, po wszystkim, powrócisz i wyleczysz pacjentów, jak prawdziwie bohater, czyż nie?
I w ten sposób określono moją rolę w slumsach. Jeśli przeznaczenie cię nie śmieszy, powiedziała Karla podczas jednej z pierwszych naszych rozmów, to znaczy, że nie chwytasz dowcipu. Jako nastolatek brałem udział w kursie pierwszej pomocy. Zajęcia obejmowały skaleczenia, oparzenia, zwichnięcia, złamania i szeroki wybór procedur diagnostycznych. Później zyskałem przydomek „Doktor”, gdy wykorzystywałem swoje doświadczenie, wyciągając narkomanów z przedawkowania i ratując im życie. Setki osób znają mnie wyłącznie pod tą ksywką. Na wiele miesięcy przed tym porankiem w slumsach moi przyjaciele z Nowej Zelandii dali mi zestaw pierwszej pomocy jako prezent na pożegnanie. Jestem pewien, że te wątki – kurs, ksywka, zestaw, funkcja nieoficjalnego lekarza slumsów – były ze sobą połączone w sposób, który wykracza poza przypadek lub zbieg okoliczności.
I to musiałem być ja. Ktoś inny, z moim zestawem lub lepiej wykształcony, nie byłby zmuszony zamieszkać w slumsach z powodu zbrodni i ucieczki z więzienia. Inny kryminalista, gotów do zamieszkania z biedakami, nie miałby mojego doświadczenia. Tego pierwszego ranka nie potrafiłem zrozumieć sensu tego połączenia. Nie chwyciłem dowcipu, a przeznaczenie mnie nie rozbawiło. Ale wiedziałem, że jest w tym coś – jakieś znaczenie, jakiś cel, który doprowadził mnie do tego miejsca i do tego zajęcia dokładnie w tym momencie. A jego moc była na tyle silna, że zmusiła mnie do pracy, choć intuicja protestowała wniebogłosy.
I tak pracowałem przez cały dzień. Ludzie podawali mi kolejno swoje imiona i posyłali uśmiechy, i kolejno z całych sił starałem się leczyć ich rany W pewnym momencie ktoś postawił obok mojej chaty nowy piecyk naftowy. Ktoś inny dał metalową puszkę, zabezpieczającą jedzenie przed szczurami. Do mojej chaty zawędrował stołek i dzbanek, a także zestaw rondli i parę sztućców.
Popołudnie pulsowało w szkarłatnym łuku nieba, gdy usiedliśmy razem przy mojej chacie, by zjeść i porozmawiać. W gwarnych alejkach panował smutek, a wspomnienia o zabitych odchodziły i powracały jak fale wielkiego oceanu serca. A jednak na tym smutku unosiła się determinacja ocalonych. Uprzątnięto i zamieciono osmaloną ziemię, wiele chat już odbudowano. Z każdym skromnym domem odradzała się nadzieja.
Spojrzałem na Prabakera; jadł, śmiejąc się i żartując, a mnie przypomniała się nasza wizyta z Karlą u Stojących Baba. Jeden moment tego wieczoru utkwił mi w pamięci, jedna chwila trwająca tyle, co uderzenie serca, gdy rzucił się na nas szaleniec z mieczem. Dokładnie w tej samej chwili, gdy odstąpiłem i przyjąłem pozycję do walki, Prabaker przesunął się w bok i stanął przed Karlą. Nie był w niej zakochany, nie umiał walczyć. A jednak w pierwszym odruchu przesunął się w bok i osłonił Karlę własnym ciałem, podczas gdy moim pierwszym odruchem było zrobienie kroku w tył i walka.
Gdyby szaleniec z mieczem się nie przewrócił, gdyby nas dopadł, pewnie to ja bym z nim walczył. I przypuszczalnie bym nas uratował; walczyłem już na pięści, noże i pałki i wygrywałem. Ale mimo to, nawet gdyby sytuacja zaszła tak daleko, to Prabaker byłby prawdziwym bohaterem ze względu na śmiałość tego małego, instynktownego kroku w bok.
Polubiłem Prabakera. Nauczyłem się podziwiać jego niezłomny optymizm. Zaczęło mi zależeć na niosącym ukojenie cieple jego wspaniałego uśmiechu. I lubiłem jego towarzystwo, dniem i nocą, przez całe miesiące w mieście i wiosce. Jednak w tamtej chwili, w drugim wieczorze w slumsach, kiedy patrzyłem, jak śmieje się z Jeetendrą, Johnnym Cygaro i innymi przyjaciółmi, zacząłem go kochać.
Jedzenie było dobre i wystarczyło dla wszystkich. Gdzieś z radia dobiegała muzyka. Piękny, niemal nieznośnie słodki sopran i radosny, chełpliwy tenor – duet z indyjskiego filmu. Ludzie rozmawiali, karmiąc się uśmiechami i słowami. I jakoś w środku tej miłosnej, pieśni, gdzieś pomiędzy kojącymi rozmowami, w jakiś sposób poprzez fakt, że przeżyliśmy, ich świat pochłonął moje życie tak łagodnie i bez reszty, jak wezbrana fala przypływu pochłania kamień na brzegu.
Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 131 | Нарушение авторских прав
<== предыдущая страница | | | следующая страница ==> |
ROZDZIAŁ 5 | | | ROZDZIAŁ 9 |