Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 3

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

– Mówisz, że wreszcie przechodzimy do prawdziwego życia.

– Będzie pełno życia, baba – zapewnił mnie Prabaker – i bardzo prawdziwie. Teraz zobaczysz prawdziwie miasto. Normalnie nigdy nie zabieram turystów w te miejsca. One nie są podobające, a mnie się nie podoba, jak im się nie podoba. A może czasami im się za bardzo podoba w tych miejscach, a mnie się to jeszcze bardziej nie podoba, tak? Trzeba mieć dobre głowy, żeby podobać te miejsca, i trzeba mieć dobre serca, żeby za bardzo ich nie podobać. Tak jak ty, Linbaba. Ty jesteś moim dobrym przyjacielem. Wiedziałem to bardzo dobrze tego pierwszego dnia, kiedy piliśmy whisky w twoim pokoju. Teraz mój Bombaj z twoimi dobrymi głowami i dobrymi sercami – zobaczysz go całego.

Jechaliśmy taksówką po ulicy Mahatmy Gandhiego koło Flora Fountain, w stronę Victoria Station. Do południa została godzina, a nurt samochodów w tym kamiennym kanionie wezbrał od mnóstwa wózkarzy z tiffinami. Wózkarze zbierali obiady w domach i mieszkaniach i umieszczali je w blaszanych cylindrach zwanych jalpaanami lub tiffinami. Wielkie tace tiffinów stawiali na długich drewnianych wózkach. Rozwozili obiady po całym mieście, wśród niezliczonych autobusów, ciężarówek, skuterów i samochodów. Nikt z wyjątkiem tych, którzy zarządzali tą usługą, nie wiedział, jak to właściwie wygląda; jak ledwie umiejący czytać ludzie rozeznają się w oszałamiająco skomplikowanym systemie symboli, kolorów i liczb, oznaczających i indentyfikujących cylindry; jak dzień po dniu setki tysięcy identycznych pojemników przemierza miasto na oblewanych potem drewnianych wózkach i za każdym razem dociera do właściwego odbiorcy pomiędzy milionami mieszkańców – i jak się to osiąga za koszt obliczany w centach, a nie dolarach. Magia łącząca zwyczajność z niemożliwym to niewidzialna rzeka, która płynie przez każdą ulicę i każde żywe serce w Bombaju i nic, od poczty po błagania żebraków, nie może bez niej funkcjonować.

– Ten autobus, jaki numer, Linbaba? Szybko, ty odpowiedz.

– Chwileczkę. – Zawahałem się, wyjrzałem przez uchylone okno taksówki, usiłując odczytać ozdobne numery na czerwonym piętrusie, który na chwilę zatrzymał się naprzeciwko nas. – Ee… jeden – zero – cztery, tak?

– Bardzo, bardzo doskonale! Tak ładnie uczysz się cyfr hindi. Teraz nie problem dla ciebie czytać numery autobusu, pociągu, i w menu, i przy kupowaniu narkotyków i innych dobrych rzeczy. Teraz powiedz, co to jest alu palak?

Alu palak to ziemniaki ze szpinakiem.

– Dobrze. I bardzo dobre jedzenie, czego nie powiedziałeś. Uwielbiam alu pa-lak. Co to phul gobhi i bhindi?

– To… a tak, kalafior i… i okra.

– Tak jest. I także bardzo dobre jedzenie, znowu nie powiedziałeś. Co to baingan masala?

– To, hm, bakłażan z przyprawami.

– Znowu bardzo dobrze! Co, nie lubisz bainganu?

– Dobrze, dobrze! Baingan to też dobre jedzenie!

– A ja nie bardzo lubię – prychnął, marszcząc swój perkaty nos. – Powiedz, co nazywamy chehra, munh i dil!

– Dobrze… nie podpowiadaj… twarz, usta i serce. Tak?

– Bardzo tak, nie problem. Patrzyłem, jak ładnie jesz ręką, bardzo dobry indyjski styl. I jak uczysz się pytać – ile to, ile tamto, daj mi dwa kubki herbaty, chcę więcej haszyszu – jak mówisz do ludzi tylko w hindi jedynie. Wszystko widziałem. Jesteś moim najlepszym uczniem, Linbaba. A ja jestem twoim najlepszym nauczycielem, tak jest?

– Tak jest, Prabu. – Roześmiałem się. – Hej! Uważaj!

Mój krzyk obudził taksówkarza, który w ostatniej chwili wyminął zaprzężony w wołu wóz, usiłujący zakręcić przed nami. Taksówkarz – krzepki i śniady, z najeżonym wąsem – był wyraźnie oburzony, że ośmieliłem się uratować nam życie. Kiedy wsiedliśmy, ustawił lusterko tak, żeby nie widzieć w nim nic prócz mojej twarzy. Teraz spiorunował mnie wzrokiem i zaczął bulgotać przekleństwa w hindi. Prowadził jak uciekinier, gwałtownie skręcał w prawo i w lewo, omijając wolniejsze pojazdy. Do wszystkich na drodze odnosił się z rozeźloną, zastraszającą wojowniczością. Niemal najeżdżał na ociągające się pojazdy, trąbił, a potem prawie je taranował. Jeśli wolniejszy samochód skręcał w lewo, by pozwolić mu przejechać, nasz kierowca nie wyprzedzał go jeszcze przez jakiś czas, miotając obelgi. Widząc przed sobą inny powolny pojazd, rzucał się naprzód, by powtórzyć całą procedurę. Od czasu do czasu otwierał drzwi i wychylał się, by splunąć sokiem z paanu, na długie chwile odrywając oczy od jezdni przed sobą.

– To świr – mruknąłem do Prabakera.

– Jazda nie bardzo dobra – odpowiedział Prabaker, oburącz trzymając się oparcia siedzenia przed sobą. – Ale muszę powiedzieć, plucie i przeklinanie – pierwsza klasa.

– Na Boga, każ mu się zatrzymać! – krzyknąłem, gdy taksówka jechała, przyśpieszając, prosto w stronę korka. – On nas pozabija!

Band karo! – krzyknął Prabaker. „Stop!”.

Dla lepszego efektu dodał jeszcze przekleństwo, ale kierowca tylko się bardziej rozeźlił. Samochód mknął, a on odwrócił się, żeby na nas warknąć. Usta miał szeroko otwarte, zęby wyszczerzone. Oczy zrobiły mu się ogromne, czarne i wściekłe.

Arrey! – wrzasnął Prabaker, wskazując na coś za kierowcą.

Za późno. Taksówkarz odwrócił się gwałtownie. Ręce zesztywniały mu na kierownicy, mocno wdepnął hamulec. Wpadliśmy w poślizg na długą sekundę… dwie… trzy… Usłyszałem bulgot powietrza w gardle kierowcy. Brzmiał jak cmoknięcie, jakby wyciągano płaski kamień z błotnistego dna rzeki. Potem rozległ się łomot i trzask, gdy zderzyliśmy się z samochodem przed nami. Rzuciło nas na oparcie siedzenia; dwa inne samochody wpadły na nas, czemu towarzyszył ogromny łomot.

Szklane i chromowane okruchy posypały się na drogę jak metaliczne oklaski w nagłej ciszy po zderzeniu. Podczas wstrząsu uderzyłem głową w drzwi. Czułem, że z rozcięcia nad okiem cieknie mi strużka krwi, ale poza tym nie odniosłem obrażeń. Kiedy wpełzałem na siedzenie, poczułem na sobie ręce Prabakera.

– Nie rozłamałeś się, Lin? W porządku?

– W porządku, porządku.

– Na pewno? Nic rozłamanego?

– O Jezu, Prabu, nieważne, czy ten gość dobrze pluje, czy nie – powiedziałem, śmiejąc się nerwowo z ulgi. – Napiwku nie dostanie. A ty żyjesz?

– Musimy wysiąść! – Jego głos zmienił się w histeryczny pisk. – Już! Natychmiast! Teraz!

Po jego stronie drzwi się zaklinowały. Usiłował je wyważyć ramieniem – ani drgnęły. Sięgnął do drzwi po mojej stronie, ale natychmiast zauważył, że zablokował je inny samochód. Nasze spojrzenia się spotkały, a w jego oczach było tyle strachu, takie przerażenie, że poczułem lód w piersi. Natychmiast odwrócił się i rzucił na drzwi po swojej stronie.

W głowie miałem mętlik, pojawiła się jedyna myśl: POŻAR. Czy tego się boi? Jak już postawiłem to pytanie, nie mogłem o nim zapomnieć. Zobaczyłem, jak zachłystuje się ze zgrozy, i nabrałem pewności, że taksówka spłonie, a my razem z nią. Okna z tyłu we wszystkich bombajskich taksówkach otwierały się zaledwie na parę centymetrów. Drzwi były zablokowane, okna także, a taksówka za chwilę wybuchnie ogniem razem z nami. Spłoniemy żywcem… czy dlatego tak się boi?

Spojrzałem na kierowcę. Leżał bezwładnie między kierownicą i drzwiami. Nie ruszał się, ale słyszałem jego jęk. Pod cienką koszulą różaniec jego kręgosłupa unosił się i opadał z każdym wolnym, płytkim oddechem.

Do okien taksówki przylgnęły twarze, rozległy się podniesione głosy. Prabaker spoglądał na nie, odwracał się z twarzą zastygłą w grymasie straszliwego bólu. Nagle prześliznął się nad siedzeniami na przód samochodu i siłą otworzył drzwi od strony pasażera. Odwrócił się zgrabnie i starał się mnie przeciągnąć nad fotelem.

– Tędy, Lin! Wysiadaj, szybko! Szybko!

Zacząłem się przeciskać nad siedzeniem. Prabaker wysiadł, przepchnął się przez tłum gapiów. Sięgnąłem w stronę kierowcy, starałem się go wyciągnąć z przodu, ale Prabaker znowu na mnie skoczył z brutalną gwałtownością. Paznokciami zadrasnął mi plecy, drugą ręką chwycił za kołnierz koszuli.

– Nie dotykaj go! – niemal zawył. – Nie dotykaj go! Zostaw go i wysiadaj! Natychmiast!

Wyciągnął mnie z samochodu, powlókł przez gąszcz gapiów tłoczących się na miejscu wypadku. Na ścieżce nieopodal usiedliśmy pod girlandą liści głogu, zwisających nad ogrodzeniem z prętów z kutego metalu, i obejrzeliśmy się nawzajem w poszukiwaniu obrażeń. Rozcięcie na czole nad prawym okiem nie było tak głębokie, jak sądziłem. Krwawienie już ustało i zaczął się sączyć czysty płyn. W paru miejscach miałem siniaki, ale nie było powodu do niepokoju. Prabaker trzymał się za rękę – tę samą rękę, którą z taką siłą wyciągał mnie z samochodu – i było jasne, że cierpi. Koło łokcia zaczęła się pojawiać opuchlizna. Wiedziałem, że zostanie mu wielki siniak, ale nie wyglądało na to, żeby coś złamał.

– Chyba się myliłeś, Prabu – powiedziałem z kpiącym uśmiechem, zapalając mu papierosa.

– Myliłem się, baba?

– Wysiadając z samochodu w takiej panice i w ogóle. Solidnie mnie wystraszyłeś. Myślałem, że wszystko wybuchnie, ale wygląda na to, że nie.

– Och – powiedział cicho, wpatrując się przed siebie. – Myślisz, że przerażałem się ogniem? Nie ma ognia w samochodzie, Lin, ale jest ogień w ludziach. Patrz. Patrz na ludzi, jacy są.

Wstaliśmy pomimo bólu ramion i karków i spojrzeliśmy w stronę pobojowiska oddalonego od nas o dziesięć metrów. Wokół czterech roztrzaskanych pojazdów zgromadziło się około trzydziestu osób. Parę pomagało kierowcom i pasażerom. Reszta zbiła się w dziko gestykulujące i krzyczące grupy. Ze wszystkich stron napływali kolejni gapie. Kierowcy innych samochodów, które utknęły w korku, zostawili je i dołączyli do tłumu. Na naszych oczach z trzydziestu osób zrobiło się pięćdziesiąt, osiemdziesiąt, sto.

W centrum uwagi znajdował się jeden mężczyzna. To jego samochód usiłował skręcić w prawo, to w jego samochód uderzyliśmy. Mężczyzna stał koło taksówki, rycząc z furią. Był barczysty, około czterdziestki, miał szary bawełniany garnitur safari, skrojony tak, by pomieścić jego potężne brzuszysko. Rzednące włosy miał rozczochrane. Kieszeń na piersi marynarki była rozdarta, w spodniach widniała dziura, zgubił jeden sandał. Ten stan w połączeniu z teatralnymi gestami i natarczywym wrzaskiem stanowił spektakl, który fascynował widzów bardziej niż rozbite samochody. Rękę miał rozciętą od dłoni po nadgarstek. Kiedy tłum trochę przycichł, pochłonięty dramatem, mężczyzna rozsmarował krew z rany po twarzy i szarym garniturze, przez cały czas krzycząc.

W tej samej chwili kilku mężczyzn położyło jakąś kobietę na skrawku wolnej przestrzeni koło krzykacza, na rozpostartym kawałku materiału. Zawołali coś w stronę tłumu i za chwilę pojawił się drewniany wózek, ciągnięty przez mężczyzn ubranych tylko w koszulki i przepaski biodrowe. Ułożono kobietę na wózku, zebrano jej czerwone sari i owinięto wokół nóg. Może była to żona krzyczącego – nie byłem pewien – ale jego wściekłość nagle nabrała histerycznych tonów. Chwycił ją brutalnie za ramiona i potrząsnął. Szarpnął ją za włosy. Zwrócił się do tłumu, wykonywał zamaszyste, teatralne gesty, rozkładał ramiona i bił się po umazanej krwią twarzy. Były to gesty z pantomimy, przesadne naśladownictwo niemych filmów i mimo woli pomyślałem, że są absurdalne i śmieszne. Ale rany tych ludzi były prawdziwe, podobnie jak groźny pomruk wzbierający w nadal gęstniejącym tłumie.

Półprzytomną kobietę zabrano na noszach, a mężczyzna rzucił się do drzwi taksówki, otworzył je siłą. Tłum zareagował jednomyślnie. Wywlekli oszołomionego, rannego taksówkarza i rzucili go na maskę samochodu. Uniósł ramiona w słabym błagalnym geście, ale tuzin, dwadzieścia, pięćdziesiąt dłoni już go szarpało i biło. Ciosy spadały na jego twarz, piersi, brzuch i krocze. Paznokcie szarpały i drapały, z jednej strony rozdarto mu policzek od ust niemal do ucha, podarto mu koszulę na strzępy.

Wszystko to wydarzyło się w parę sekund. Patrząc na to, wmawiałem sobie, że wszystko dzieje się za szybko, że jestem ogłupiały i nie ma czasu na reakcję. To, co nazywamy tchórzostwem, często jest inną nazwą zaskoczenia, a odwaga rzadko bywa czym innym niż po prostu dobrym przygotowaniem. A ja mógłbym zrobić więcej – mógłbym zrobić cokolwiek, gdyby wszystko to działo się w Australii. To nie twój kraj, powiedziałem sobie, patrząc na samosąd. To nie twoja kultura…

Ale była też inna myśl, mroczna i sekretna, a teraz aż za bardzo dla mnie jasna: ten człowiek był idiotą, agresywnym i wojowniczym idiotą, którego głupota naraziła na niebezpieczeństwo życie Prabakera i moje. Kiedy tłum rzucił się na niego, serce przekłuła mi igiełka satysfakcji, a jakaś cząstka ich zemsty – jeden cios, jeden krzyk, jeden kuksaniec – była moją zemstą. Bezradny, tchórzliwy, zawstydzony, nie zrobiłem nic.

– Musimy coś zrobić… – powiedziałem słabo.

– Ludzie już dość robią, baba.

– Nie, chodziło mi o… nie możemy mu jakoś pomóc?

– Dla niego nie ma pomagania. – Westchnął. – Teraz to widzisz, Lin. Wypadki to w Bombaju bardzo zły interes. Lepiej wysiąść z tego samochodu albo taksówki, albo czegoś, i to bardzo szybko. Ludzie nie mają cierpliwości do takich interesów. Teraz widzisz, dla niego już za późno.

Ciosy były szybkie, lecz dotkliwe. Krew ciekła strumieniami z twarzy i nagiego torsu taksówkarza. Na sygnał, w jakiś sposób usłyszany poprzez wycie i wrzaski, uniesiono go nad głowy. Dziesiątki dłoni trzymało mocno jego nogi. Ramiona rozkrzyżowano mu i uwięziono w uścisku. Głowa kołysała się mu bezwładnie, miękki, mokry płat skóry zwisał mu z policzka po szczękę. Oczy miał otwarte, przytomne, wywrócone do góry białkami – czarne oczy pełne strachu i otępiałej nadziei. Ruch po drugiej stronie jezdni ustał, by ludzie mogli przejść, i taksówkarz z wolna zniknął, ukrzyżowany na rękach i ramionach tłumu.

– Chodź, Lin, idziemy. W porządku?

– Nic mi nie jest – wymamrotałem, zmuszając się do poczłapania za nim. Moja pewność siebie rozpłynęła się w mięśniach i kościach. Każdy krok był ciężki i wymuszony. To nie agresja tak mną wstrząsnęła, w więzieniu widziałem rzeczy gorsze i mniej zawinione. Chodziło o zbyt gwałtowne pryśniecie mojego fałszywego poczucia bezpieczeństwa. Całe tygodnie w mieście, które – jak mi się zdawało – zaczynałem poznawać – w Bombaju świątyń, bazarów, restauracji i nowych znajomych – rozwiały się jak popiół w ogniu tego publicznego samosądu.

– Co… co oni z nim zrobią?

– Zaniosą na policję. Tak sądzę. Za Crawford Market jest jeden posterunek. Może będzie miał szczęście i przeżyje tę drogę. Może nie. Ma bardzo szybką karmę, ten gość.

– Już widywałeś takie rzeczy?

– O, wiele razy, Linbaba. Czasami rozjeźdżę taksówką mojego kuzyna Shantu. Widziałem wiele gniewnego tłumu. Dlatego się bałem o ciebie, a także o moją osobistość.

– Dlaczego tak się dzieje? O co tak się wściekają?

– Nikt tego nie wie. – Prabaker wzruszył ramionami, nieco przyspieszając.

– Czekaj. – Stanąłem i położyłem mu rękę na ramieniu, żeby go zatrzymać. – Dokąd idziemy?

– Nadal zwiedzamy, tak?

– Myślałem… może… chciałbyś zakończyć na dziś.

– Zakończyć? Dlaczego? Mamy zobaczyć prawdziwe życie. Więc idziemy, na?

– Ale co z twoją ręką? Nie chcesz jej opatrzyć?

– Nie problem z tą ręką. Pod koniec zwiedzania wypijemy trochę whisky – drinków w strasznym miejscu. To będzie dobre lekarstwo. No, baba, idziemy już.

– No dobrze, skoro tak mówisz. Ale szliśmy w innym kierunku, prawda?

– Nadal idziemy w innym kierunku – oparł Prabaker nieco niecierpliwie. – Ale najpierw w tę stronę! Tam jest telefon, na stacji. Muszę zadzwonić do kuzyna, teraz pracuje w restauracji „Sunshine”, jako zmywak. Pragnie pracy w taksówce, dla brata, Suresha, więc muszę dać mu numer i nazwisko szefa tego taksówkarza, co go wzięli. Ten szef będzie teraz potrzebował nowego kierowcy, a trzeba szybko łapać okazję, tak?

Prabaker zadzwonił. Parę sekund później kontynuowaliśmy wycieczkę po mieście bez cienia wahania, w innej taksówce, jakby nic się nie wydarzyło. Ani razu nie poruszył przy mnie tego tematu. Kiedy od czasu do czasu wspominałem o wypadku, wzruszał ramionami albo rzucał beznamiętną uwagę o naszym szczęściu, dzięki któremu uniknęliśmy poważnych obrażeń. Dla niego ten incydent był niczym więcej niż bójką w nocnym klubie albo na stadionie – zwyczajny, banalny, chyba żeby się samemu było w centrum wydarzeń.

Ale dla mnie ten nagły, dziki, zdumiewający wybuch, widok kierowcy odpływającego na wezbranej fali rąk, ramion i głów był punktem zwrotnym. Z niego narodziło się nowe zrozumienie. Nagle uświadomiłem sobie, że jeśli chcę tu zostać, w Bombaju – w mieście, w którym się zakochałem – muszę się zmienić, muszę się zaangażować. To miasto nie pozwoli mi być obserwatorem, chłodnym i zdystansowanym. Jeśli chcę w nim zostać, muszę uszanować to, że metropolia wciągnie mnie w rzekę swego piękna i furii. Wcześniej czy później będę musiał zejść z chodnika w ten drapieżny tłum i wystawić ciało na ciosy.

I z tym ziarnem postanowienia, które kiełkowało w gwałtownej, znaczącej chwili, rozpoczęło się zwiedzanie mrocznego miasta. Prabaker zaprowadził mnie na rynek niewolników nieopodal Dongri, wewnętrznych przedmieść znanych z meczetów, bazarów i restauracji specjalizujących się w mogolskich potrawach. Jezdnie zmieniły się w ulice, ulice w uliczki, a kiedy uliczki stały się tak wąskie, że taksówka się na nich nie mieściła, wysiedliśmy i ruszyliśmy przez rój ludzi. Im dalej zapuszczaliśmy się w te sekretne zaułki, tym więcej upływało czasu, lat, epok. Samochody, a potem skutery znikły, powietrze stało się czystsze, ostrzejsze, nasycone zapachami przypraw i perfum, których nie tłumiły już wszechobecne spaliny. Warkot samochodów ucichł, odpłynął, a na jego miejscu pojawił się dźwięk ulicy – dzieci recytujące wersy Koranu na małym dziedzińcu, zgrzyt kamienia o kamień, gdy kobiety ucierały przyprawy na progach domów, jękliwy optymizm nawoływań ostrzycieli noży, sprzedawców materaców, naprawiaczy piecyków i innych domokrążców. To były odgłosy ludzkiego życia, wszechobecne głosy i dźwięki.

Przy kolejnym zakręcie minęliśmy długi metalowy stojak do parkowania rowerów. Dalej z ulic zniknęły nawet te proste pojazdy. Towary przenoszono w ogromnych pakunkach na głowach. Zdjęto z nas brzemię jednakowe dla wszystkich – pulsujący ciężar bombajskiego słońca; ulice były mroczne, chłodne, bez cienia. Budynki, choć liczące trzy, najwyżej cztery kondygnacje, pochylały się nad krętymi ścieżkami, a niebo zmieniło się w wąskie tasiemki bladego błękitu.

Same budynki były bardzo stare i zniszczone. Kamienne fasady, niegdyś wspaniałe i efektowne, kruszyły się, brudne i połatane byle jak. Tu i tam sterczały tak blisko siebie małe balkony że sąsiedzi mogliby podać sobie ręce. Wnętrza domów ukazywały niemalowane ściany i zapadające się schody. Wiele okien na parterze było otwartych, ukazując prymitywne sklepiki ze słodyczami, papierosami, artykułami spożywczymi, warzywami i domowymi utensyliami. Było jasne, że istnieje tu co najwyżej podstawowa kanalizacja. Minęliśmy parę miejsc, gdzie kobiety z metalowymi lub glinianymi naczyniami nabierały wody z jedynego kranu. Wszystkie budynki były oplatane jak metalowymi pajęczynami skomplikowanymi girlandami przewodów elektrycznych, jakby nawet ten symbol i źródło nowoczesności i jej mocy był niczym więcej niż cienką, tymczasową nitką, którą można zerwać jednym ruchem.

Jak te ciasne uliczki za każdym zakrętem i rogiem zdawały się prowadzić nas w inne czasy, tak w miarę zagłębiania się w ten labirynt zmieniał się wygląd ludzi. Widziałem coraz mniej zachodnich bawełnianych koszul i spodni, tak powszechnych w całym mieście, aż w końcu ubrane w nie były tylko najmłodsze dzieci. Mężczyźni nosili tradycyjne stroje w całej gamie barw. Były to długie jedwabne koszule do kolan, zapinane na perłowe guziki od szyi do pasa; kaftany w stonowanych kolorach lub w paski, płaszcze z kapturami, przypominające mnisie habity, i nieskończona różnorodność małych czapeczek, białych lub wyszywanych paciorkami, i żółtych, czerwonych i jaskrawoniebieskich turbanów. Kobiety nosiły ostentacyjnie klejnoty, choć dzielnica była uboga, a te ozdoby, którym nie dostawało szlachetności surowca, nadrabiały ekstrawagancją wzoru. Nie mniej efektowne były kastowe tatuaże na czołach, policzkach, dłoniach i nadgarstkach. Na bosych stopach wszystkich kobiet dźwięczały bransolety ze srebrnymi dzwonkami i błyszczały pierścionki ze zwiniętego mosiężnego drutu.

Wyglądało to tak, jakby te setki ludzi ubrały się dla siebie, po domowemu, niewyjściowo. Zupełnie jakby tu powrót do tradycji niczym nie groził. Ulice były czyste. Budynki kruszyły się i kurzyły, w ciasnych uliczkach tłoczyły się kozy, kury, psy i ludzie, a na każdej szczupłej twarzy odcisnęła się nędza, ale te ulice i ci ludzie byli idealnie, gruntownie czyści.

Zapuściliśmy się w jeszcze starsze zaułki, tak wąskie, że dwie osoby mijałyby się na nich z trudem. Ludzie chowali się do domów, przepuszczając nas. Nad ulicami rozpościerały się sufity i płócienne daszki; w tym mroku widziało się tylko na parę metrów. Nie spuszczałem oczu z Prabakera, przerażony, że sam nie znalazłbym drogi powrotnej. Mój mały przewodnik często się odwracał, pokazując mi to obluzowany kamień w bruku, to schodek, to jakąś przeszkodę nad głową. Skupiony na tych zagrożeniach straciłem orientację. Mapa miasta w mojej głowie odwróciła się, zamazała, spłowiała i nie potrafiłem już odgadnąć, gdzie znajduje się morze albo główne punkty orientacyjne – Flora Fountain, V.T. Station, Crawford Market – które mijaliśmy w drodze do dzielnicy. Te wąskie uliczki tak dokładnie mnie wchłonęły, tak bardzo rozpłynąłem się w intymności otwartych drzwi i uperfumowanych ciał, że czułem się, jakbym szedł wewnątrz budynków, wewnątrz domów, a nie pomiędzy nimi.

Dotarliśmy do straganu, na którym mężczyzna w przepoconej bawełnianej kamizelce obracał wysmażone kawałki jedzenia w bulgoczącym oleju. Błękitne płomienie naftowej kuchenki, upiorne i klasztorne, były jedynym źródłem światła. Jego twarz także była upiorna. Malowały się na niej ból i kamienny, stoicki gniew, który trwa w oczach ludzi źle opłacanych i przepracowanych. Prabaker przeprowadził mnie obok niego, w ciemności za jego plecami. Kiedy go mijałem, mężczyzna odwrócił się i spojrzał mi w oczy. Przez jedną chwilę pełna moc tego oświetlonego błękitnym płomieniem gniewu była skupiona wyłącznie na mnie.

Długo później afgańscy partyzanci, z którymi się zaprzyjaźniłem w górach w pobliżu Kandaharu, godzinami opowiadali o indyjskim kinie i swoich ulubionych gwiazdach filmowych z Bollywood. Indyjscy aktorzy są najlepsi na świecie, powiedział jeden z nich, bo w Indiach wiemy, jak krzyczeć oczami. Ten uliczny sprzedawca smażonego jedzenia spojrzał na mnie krzyczącymi oczami i zatrzymał mnie tak skutecznie, jakby oparł rękę na mojej piersi. Nie mogłem się ruszyć. W moich oczach były słowa – przepraszam, przepraszam, że musisz wykonywać tę pracę, przepraszam, że twój świat, twoje życie są tak gorące, mroczne i zapomniane, przepraszam, że się narzucam…

Nadal wpatrzony we mnie, chwycił rondel za rączkę. Na jedno, dwa grzmiące uderzenia serca sparaliżowała mnie idiotyczna, straszna myśl, że chce mi chlusnąć w twarz wrzącym olejem. Strach wprawił moje stopy w ruch i potknąłem się, ciągnąc za sobą tamtego. Był stary, chudy i kruchy. Przez jego szorstką tunikę czułem plecionkę kości. Upadliśmy ciężko, tuż przed otwartymi drzwiami domu, a stary uderzył się w głowę. Wstałem niezdarnie, ślizgając się i potykając na stercie osypujących się kamieni. Usiłowałem go podnieść, ale staruszka, która siedziała w kucki w otwartych drzwiach, odtrąciła moje dłonie, przepędziła mnie. Zacząłem przepraszać po angielsku, szukać słów „przepraszam” w hindi – jak to było? Prabaker mnie uczył… Mujhako afsos hain… tak, to jest to – powtórzyłem to trzy, cztery razy. W tych mrocznych, cichych korytarzach między budynkami rozbrzmiały echem jak modlitwa pijaka w pustym kościele.

Stary jęknął cicho, skulił się w drzwiach. Kobieta wytarła mu twarz rąbkiem chusty na głowie i pokazała mi, żebym zobaczył jaskrawą plamę krwi. Nie powiedziała nic, ale jej pomarszczona twarz była pełna pogardy. Tym prostym gestem, demonstracją zakrwawionego materiału, zdawała się mówić: „patrz, głupi osiłku, ty wielki niezdarny barbarzyńco, patrz, co narobiłeś…”.

Upał mnie dławił, mrok i obcość tego miejsca dusiły. Ściany napierały mi na ręce, jakby tylko moje barki powstrzymywały je od zwalenia się na mnie. Wycofałem się, potykając, rzuciłem się na oślep w mroki tego ulicznego tunelu. Jakaś ręka chwyciła mnie za ramię. Dotyk był łagodny, ale omal nie krzyknąłem.

– Tędy, baba – powiedział Prabaker, śmiejąc się cicho. – Dokąd się zabierasz? Tylko tędy. Teraz tym korytarzem i musisz trzymać twoje dwa stopy na zewnątrz, bo za bardzo brudno na środku korytarza, tak?

Stał w wejściu do wąskiego przejścia między ślepymi ścianami dwóch budynków. Słabe światło lśniło mu na zębach i w oczach, ale za jego plecami była tylko czerń. Odwrócił się plecami, rozstawił stopy tak, że dotykał nimi ścian, przytrzymał się rękami i tak ruszył drobnymi kroczkami, ze stopami przyciśniętymi do murów. Ja miałem iść za nim. Zawahałem się, ale kiedy jego rozkrzyżowana postać rozpłynęła się w ciemnościach i znikła, poszedłem w jego ślady i poczłapałem za nim.

Słyszałem go przed sobą, ale było tak ciemno, że go nie widziałem. Jedna stopa osunęła mi się po ścianie i wdepnąłem w kleiste błoto na środku ścieżki. Ze śluzowatej mazi buchnął smród; od tej pory mocno przyciskałem stopy do murów, poruszając się niewielkimi kroczkami. Coś ciężkiego i nabitego musnęło mnie, poszorowało po moim bucie. Parę sekund później obok przebiegło drugie i trzecie stworzenie, ciężkie ciała przetoczyły się po moich butach.

– Prabu! – ryknąłem, nie wiedząc, jak bardzo się oddalił. – Tu coś jest!

– Coś, baba?

– Na ziemi! Coś chodzi mi po stopach! Coś ciężkiego!

– Tu chodzą tylko szczury, Lin. Tu nie ma cosia.

– Szczury? Żartujesz? To było wielkie jak bulterier. Jezus, ale mi zafundowałeś wycieczkę, przyjacielu!

– Wielkie szczury nie problem – odezwał się cicho Prabaker z ciemności przede mną. – Wielkie szczury to przyjazne goście, nie robią ludziom psot. Jeśli ich nie atakujesz. Tylko jedno sprawia, że gryzą, drapią i w ogóle.

– Co, na miłość boską?

– Krzyki, baba – odpowiedział cicho. – Nie lubią głośnych głosów.

– A, świetnie! Teraz mi mówisz – zachrypiałem. – Daleko jeszcze? Dostałem gęsiej skórki i…

Zatrzymał się, a ja wpadłem na niego, przycisnąłem do drewnianych drzwi.

– Jesteśmy tu – szepnął i wystukał skomplikowaną kombinację uderzeń. Rozległ się zgrzyt ciężkiej zasuwy i drzwi się otworzyły, oślepiając nas nagłym światłem. Prabaker chwycił mnie za rękaw i pociągnął.

– Szybko, Lin. Wielkim szczurom wstęp tu wzbroniony!

Znaleźliśmy się w małym pomieszczeniu o nagich ścianach, oświetlonych przez surowy jedwab nieba wysoko w górze. Z głębi zaułka dobiegały głosy. Potężny mężczyzna zatrzasnął bramę. Odwrócił się do nas z grymasem, szczerząc zęby. Prabaker natychmiast zaczął mówić, oswajać go miłymi słowami i usłużnymi gestami. Mężczyzna nieustannie kręcił głową, regularnie wtrącając: nie, nie, nie.

Stał nade mną jak wieża. Byłem tak blisko, że czułem powietrze buchające z jego rozszerzonych nozdrzy, jakby wiatr gwizdał w jaskiniach na skalistej plaży. Włosy miał bardzo krótkie, uszy wielkie i węźlaste jak rozbite przez boksera. Kanciastą twarz ożywiały mięśnie potężniejsze niż u niejednego mężczyzny na plecach. Jego pierś, szeroka jak moje bary unosiła się i opadała z każdym oddechem, stykając się z potężnym brzuchem. Miał wąsik podkreślający cienką kreską jego grymas, a na mnie patrzył z tak intensywną nienawiścią, że w głowie sama zrodziła mi się modlitwa: Boże, błagam cię, nie każ mi z nim walczyć.

Podniósł ręce, by uciąć przymilne namowy Prabakera. Były to wielkie dłonie, sękate i pokryte takimi odciskami, że można by nimi zdzierać małże z kadłuba tankowca.

– Mówi, że nie wolno nam wejść – wyjaśnił Prabaker.

– No – powiedziałem i z niekłamanym entuzjazmem wyciągnąłem rękę do drzwi – przynajmniej spróbowaliśmy.

– Nie, nie! – powstrzymał mnie Prabaker. – Musimy z nim przedyskutować tę kwestię.

Olbrzym założył ręce, a szwy jego kurtki trzasnęły cicho.

– To chyba kiepski pomysł – wymamrotałem, siląc się na uśmiech.

– Bardzo dobry pomysł! – upierał się Prabaker. – Turystom wstęp wzbroniony tu i na inne ludzkie rynki, ale powiedziałem mu, że ty nie jesteś taki, jak ci turyści. Powiedziałem, że uczysz się języka marathi. On mi nie wierzy. To tylko nasz problem. On nie wierzy, że cudzoziemiec mówi w marathi. Z tej przyczyny musisz przemówić do niego w marathi. Zobaczysz. Wpuści nas.

– Znam tylko dwadzieścia słów, Prabu.

– Dwadzieścia słów nie problem, baba. Tylko zacznij. Zobaczysz. Powiedz, jak masz na imię.

– Na imię?

– Tak, jak cię uczyłem. Nie w hindi, tylko w marathi. No, tylko zacznij…

– Eee… ee… maza nao Lin ahey – wymamrotałem niepewnie. „Nazywam się Lin”.

Baapree! – westchnął wielki facet z oczami pełnymi autentycznego zdumienia. „Dobry Boże!”.

Zachęcony, wydukałem jeszcze parę zdań, których Prabaker nauczył mnie przez ostatnie tygodnie.

Maza Desh New Zealand ahey. Ata me Colabala rahella ahey. – „Pochodzę z Nowej Zelandii. Teraz mieszkam w Kolabie”.

Kai garam mad’chud! – ryknął, po raz pierwszy się uśmiechając. Dosłownie znaczy to „Co za skurwysyn!”, ale tak często pojawia się w rozmowach, że można to swobodnie przetłumaczyć jako „sukinkot”.

Olbrzym chwycił mnie za ramię i uścisnął w wyrazie sympatii, z miażdżącą siłą.

Wyrecytowałem resztę znanych słów w marathi, zaczynając od pierwszych, o które poprosiłem Prabakera – „bardzo kocham twój kraj” i kończąc prośbą, którą często musiałem powtarzać w restauracjach, ale w tej klitce zabrzmiała wybitnie niestosownie: „proszę wyłączyć wentylator, dopóki jem zupę…”.

– Wystarczy, baba – wygulgotał Prabaker przez szeroki uśmiech. Wreszcie zamilkłem, a wielki facet zaczął mówić, szybko i dużo. Prabaker tłumaczył, kiwając głową i gestykulując wyraziście.

– Mówi, że jest bombajskim policjantem i na imię mu Vinod.

– To glina?

– O tak, Lin. Policyjna glina, tak.

– To policja tu rządzi?

– O, nie. On tu tylko dorabia. Mówi, że bardzo, bardzo się cieszy ze spotkania z tobą…

Mówi, że jesteś pierwszym gora w jego życiu, który mówi w marathi…

Mówi, że czasami cudzoziemcy mówią w hindi, ale żaden cudzoziemiec nie mówi w marathi…

Mówi, że marathi to jego język. Pochodzi z Pune…

Mówi, że w Pune mówi się bardzo czystym marathi i musisz tam pojechać, żeby posłuchać…

Mówi, że jest za szczęśliwy! Jesteś dla niego jak syn…

Mówi, że musisz przychodzić do jego domu i pożywiać się, i poznawać jego rodzinę…

Mówi, że to będzie sto rupii.

– Co?

– Bakszysz, Lin. Żeby wejść. Sto rupii. Zapłać teraz.

– Jasne. – Wyłuskałem z kieszeni parę banknotów, znalazłem setkę i podałem. Jest taki specjalny gest, właściwy policjantom, magiczna sztuczka; dzięki niej banknoty znikają w dłoni z wprawą, której doświadczeni szulerzy mogliby tylko pozazdrościć. Olbrzym odebrał pieniądze, uścisnąwszy mi dłoń oburącz, po czym przeciągnął dłonią po piersi, jakby strzepywał okruszki zjedzonej kanapki, i podrapał się po nosie z wypraktykowaną niewinnością. Pieniądze znikły. Wskazał nam wąski korytarz. Mogliśmy wejść.

Dwa ostre zakręty i dziesięć kroków za bramą z jej słupem jasnego światła i znaleźliśmy się na czymś w rodzaju dziedzińca. Kilku mężczyzn siedziało na ławach z nieheblowanego drewna i stało w dwu– lub trzyosobowych grupkach. Niektórzy byli Arabami w luźnych bawełnianych szatach i karlach. Pomiędzy nimi uwijał się mały Hindus, roznoszący czarną herbatę w wysokich szklankach. Paru mężczyzn spojrzało na Prabakera i na mnie z niepokojem i ciekawością. Prabaker uśmiechnął się szeroko i pomachał do nich; wówczas odwrócili się, znowu skupiając się na rozmowie. Od czasu do czasu któryś podnosił głowę, przyglądając się grupce dzieci, siedzących na drewnianej ławie pod obszarpanym płóciennym daszkiem.

Było ciemniej niż przy bardzo oświetlonym wejściu. Patchwork płóciennych strzępów stanowił nieregularny ekran, zasłaniający większą część nieba. Ślepe brązowe i śliwkowe ściany wznosiły się wysoko nad nami. Te nieliczne okna, które widziałem przez rozdarcia w płótnie, zabito deskami. Nie był to prawdziwy dziedziniec, ten krzywy kwadrat wydawał się niezaplanowany, przypadkowy, niczym jakiś zapomniany architektoniczny wypadek przy pracy, utworzony przez budynki i przebudowane ruiny innych budowli w ciasnej dzielnicy. Pod naszymi stopami znajdowała się przypadkowa kolekcja płytek, niegdyś leżących w kuchniach i łazienkach. Nagie żarówki, dziwne owoce na pnączach suchych przewodów, dawały słabe światło.

Stanęliśmy w cichym kącie, przyjęliśmy herbatę, którą nas poczęstowano, i przez jakiś czas popijaliśmy ją w milczeniu. Potem Prabaker opowiedział mi po cichu i powoli o miejscu, które nazywał ludzkim rynkiem. Dzieci pod podartym płótnem były niewolnikami. Przygnał je tu cyklon w Bengalu Zachodnim, susza w Orisie, epidemia cholery w Harijanie, walki w Pendżabie. Odnalezione, pozbierane i kupione, przybyły do Bombaju pociągiem, często same, wiele setek kilometrów.

Mężczyźni na dziedzińcu byli kupcami lub agentami. Choć zdawali się nie okazywać większego zainteresowania, rozmawiali ze sobą i przeważnie ignorowali dzieci. Prabaker zapewnił mnie, że właśnie w tej chwili na naszych oczach odbywają się targi i ubijane są interesy.

Dzieci były chude, kruche i małe. Dwoje siedziało, mocno trzymając się za ręce. Jedno z nich opiekuńczo otaczało drugie ramieniem. Wszystkie wpatrywały się w dobrze odżywionych, dobrze ubranych klientów i agentów, śledząc każdą zmianę wyrazu twarzy, każdy przesadny gest ich upierścienionych dłoni. A oczy tych dzieci były jak czarne lśnienie na dnie głębokiej studni.

Czego trzeba, żeby zmienić ludzkie serce w kamień? Jak mogłem patrzeć na to miejsce, na te dzieci, i czegoś nie zrobić? Dlaczego nie skontaktowałem się z władzami? Dlaczego nie kupiłem broni i sam nie wkroczyłem do akcji? Odpowiedź na to pytanie, jak odpowiedzi na wszystkie ważne pytania, zjawiła się w wielu odcinkach. Byłem poszukiwanym zbiegłym kryminalistą. Kontakt z policją czy agencjami rządowymi nie wchodził w grę. Byłem obcy w obcym kraju; to nie była moja ziemia, nie moja kultura. Musiałem się dowiedzieć więcej. Musiałem chociaż poznać język, którym tu mówiono, by w ogóle móc się wtrącać. A nauczyłem się – w brutalny sposób – że mimo najczystszych intencji możemy pogorszyć sytuację, starając się ją poprawić. Gdybym wpadł tu z bronią w ręku i rozgromił ten targ niewolników, w tym zawiłym betonowym labiryncie, powstałby pewnie gdzie indziej. Byłem obcy, ale tyle wiedziałem. I może ten nowy targ w innym miejscu byłby gorszy. Nie mogłem nic zrobić i rozumiałem to.

Natomiast nie rozumiałem – i to gnębiło mnie jeszcze długo po tym dniu niewolników – jak mogłem patrzeć na te dzieci i nie czuć wstrząsu. Dużo później uświadomiłem sobie, że odpowiedź częściowo wiąże się z australijskim więzieniem i ludźmi, których tam spotkałem. Niektórzy, zbyt liczni, odsiadywali czwarty lub piąty wyrok. Wielu zaczęło karierę więzienną od poprawczaka, mieli wówczas nie więcej lat niż ci mali hinduscy niewolnicy. Niektórzy byli bici, głodzeni i zamykani. Niektórzy, zbyt liczni, doświadczyli wykorzystywania seksualnego. Zapytaj jakiegokolwiek recydywistę, a powie ci, że to machina sprawiedliwości zmienia ludzkie serca w kamień.

I choć dziwnie i haniebnie do tego się przyznać, cieszyłem się, że coś, ktoś, jakieś doświadczenie uczyniło z mojego serca głaz. Ze twardy kamień w mojej piersi chroni mnie przed tymi pierwszymi dźwiękami i obrazami mrocznej strony miasta.

Ręce zaczęły wyklaskiwać rytm, jak ciche trzepotanie, a mała dziewczynka wstała z ławki, by zaśpiewać i zatańczyć. Była to piosenka miłosna z popularnego hinduskiego filmu. W następnych latach słyszałem ją wiele razy, setki, i zawsze przypominała mi to dziecko, dziesięcioletnie, o zadziwiająco mocnym, wysokim, łamiącym się głosiku. Dziewczynka kołysała biodrami, wypinała nieistniejące piersi w dziecinnej imitacji burleskowej kusicielki, a klienci i agenci obracali głowy z zaciekawieniem.

Prabaker odgrywał rolę Wergiliusza. Jego łagodny głos szemrał nieustannie, wyjaśniał wszystko, co widzieliśmy i co sam wiedział. Powiedział, że te dzieci by umarły, gdyby nie zdołały dobrzeć do ludzkiego rynku. Zawodowi poszukiwacze, znani jako łowcy talentów, podróżowali od jednej katastrofy do drugiej, od suszy do trzęsienia ziemi i powodzi. Głodujący rodzice, którzy już widzieli chorobę i śmierć innych swoich dzieci, błogosławili poszukiwaczy, klękali przed nimi. Błagali, by zechcieli kupić syna lub córkę, by przynajmniej to jedno dziecko przeżyło.

Chłopcy byli sprzedawani na dżokejów wielbłądów w Arabii Saudyjskiej, Kuwejcie i innych państwach Zatoki. Niektórzy zostaną okaleczeni podczas wyścigów, które dostarczają popołudniowej rozrywki bogatym szejkom, powiedział Prabaker. Niektórzy umrą. Ci, którzy przeżyją, w końcu staną się za wysocy, by dalej jeździć; wówczas często wylądują na bruku i będą musieli radzić sobie sami. Dziewczynki kupowane są do pracy w gospodarstwach na całym Środkowym Wschodzie. Niektóre będą wykorzystywane.

Ale przeżyją, powiedział Prabaker; ci chłopcy i dziewczynki mają szczęście. Bo na każde dziecko, które przechodzi przez rynek ludzi, przypada sto innych – lub więcej – które umierają z głodu w niewyobrażalnym cierpieniu.

Głód, śmierć, niewolnictwo. A w tle pomruk i szmer głosu Prabakera. Istnieje prawda sięgająca głębiej niż doświadczenie. Jest poza tym, co widzimy albo nawet czujemy. To porządek prawdy, oddzielający doniosłe od zaledwie zmyślnego, a rzeczywistość od ułudy. Na ogół bywamy bezradni w jej obliczu, a koszt zrozumienia, tak jak koszt zrozumienia miłości, czasami przewyższa to, co moglibyśmy zapłacić z własnej woli. Nie zawsze pozwala nam kochać świat, ale naprawdę nie pozwala nam go znienawidzić. A jedynym sposobem poznania tej prawdy jest przekazanie jej z serca do serca, tak jak Prabaker przekazał ją mnie, a teraz ja przekazuję wam.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 164 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: I Международный многожанровый фестиваль на острове Тасос (Греция) | ROZDZIAŁ 1 | ROZDZIAŁ 5 | ROZDZIAŁ 8 | ROZDZIAŁ 9 | ROZDZIAŁ 10 | ROZDZIAŁ 13 | ROZDZIAŁ 14 | ROZDZIAŁ 15 | ROZDZIAŁ 16 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 2| ROZDZIAŁ 4

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.039 сек.)