Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 16

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 17

– Kiedy wróci?

– Skąd mam wiedzieć? Może niedługo. Kazała poczekać.

– No nie wiem. Robi się późno. To dziecko musi się położyć.

– Jak wolisz. Mnie tam, stary, wszystko jedno. Kazała poczekać i tyle. Zerknąłem na Tarika. Nie wyglądał na zmęczonego, ale musiało mu się chcieć spać. Postanowiłem, że najlepiej będzie odpocząć przed powrotem do domu. Zdjęliśmy buty i weszliśmy do domu Karli, zamykając za sobą drzwi. W dużej, staroświeckiej lodówce znalazłem zimną wodę. Tarik przyjął szklankę i usiadł na stercie poduszek, gdzie zajął się kartkowaniem gazety „India Today”.

Lisa siedziała w sypialni Karli, na łóżku, z podciągniętymi kolanami. Miała na sobie górę od czerwonej jedwabnej piżamy i nic więcej. Widać jej było kępkę jasnych włosów łonowych; odruchowo obejrzałem się przez ramię, by się upewnić, że chłopiec nie widzi wnętrza pokoju. Lisa piastowała w ramionach butelkę jacka danielsa. Długie, kędzierzawe włosy zwinęła w przekrzywiony kok. Gapiła się na mnie szacująco, przymykając jedno oko. Skojarzyła mi się ze strzelcem, mierzącym do celu.

– Skąd wytrzasnąłeś małego?

Usiadłem na krześle okrakiem, kładąc ręce na oparciu.

– Powiedzmy, że go odziedziczyłem. Wyświadczam komuś przysługę.

– Przysługę? – powtórzyła to słowo jak ładniejszą nazwę jakiejś infekcji.

– Aha. Mój przyjaciel poprosił, żebym poduczył małego angielskiego.

– Więc co tu robi? Dlaczego nie siedzi w domu?

– Mam go zatrzymać u siebie. Tak ma się uczyć.

– Przez cały czas? Wszędzie, gdzie pójdziesz?

– Właśnie. Ale mam nadzieję, że po dwóch dniach go oddam. W ogóle nie wiem, jak się dałem w to wrobić.

Roześmiała się głośno. Nie był to przyjemny śmiech. Brzmiał sztucznie i niemal złośliwie. Ale jednak był to głośny, płynący prosto z serca śmiech i pewnie kiedyś mógł brzmieć miło. Pociągnęła łyk z butelki, ukazując przy okazji jedną krągłą pierś.

– Nie lubię dzieci – oznajmiła z dumą, jakby mnie powiadamiała o otrzymaniu prestiżowej nagrody Znowu wypiła. W butelce została połowa płynu. Zdałem sobie sprawę, że to pierwszy etap pijaństwa, wkrótce pojawi się bełkot i niezdatność.

– Słuchaj, chcę tylko odzyskać moje ubrania – wymamrotałem, rozglądając się po sypialni w ich poszukiwaniu. – Zabiorę je, a z Karlą spotkam się kiedy indziej.

– Zawrzyjmy umowę, Gilbert.

– Lin – skorygowałem, choć to także nie było moje prawdziwe imię.

– Zawrzyjmy umowę, Lin. Powiem ci, gdzie są twoje ubrania, jeśli włożysz je tutaj, na moich oczach.

Nie lubiliśmy się. Patrzyliśmy na siebie z pewnym rodzajem wrogości, która czasem jest równie dobra jak wzajemny pociąg… albo lepsza.

– Powiedzmy, że to wytrzymasz – warknąłem, uśmiechnięty wbrew samemu sobie – co ja z tego będę miał?

Znowu się roześmiała i był to silniejszy, lepszy śmiech.

– Jesteś w porządku. Daj mi wody, co? Im więcej piję tego draństwa, tym bardziej, cholera, chce mi się pić.

W drodze do małej kuchni zajrzałem do Tarika. Zasnął. Głowa opadła mu na poduszki, usta się otworzyły. Jedna dłoń zwinęła się w piąstkę pod brodą, z drugiej wysuwała się gazeta. Zabrałem ją i przykryłem go lekkim wełnianym szalem, który znalazłem na szeregu wieszaków. Mały nie poruszył się; wydawało mi się, że śpi mocno. W kuchni wyjąłem z lodówki butelkę schłodzonej wody, po drodze chwyciłem dwie szklanki i wróciłem do sypialni.

– Mały zasnął – powiedziałem, podając jej szklankę. – Niech trochę odsapnie. Jeśli sam się nie ocknie, obudzę go potem.

– Siadaj – rozkazała, klepiąc łóżko koło siebie. Usiadłem. Przyglądała mi się znad krawędzi swojej szklanki. Upiłem jeden, potem drugi łyk zimnej wody.

– Dobra woda – odezwała się po chwili. – Zauważyłeś, że oni tu mają dobrą wodę? Wiesz, smaczną. Człowiek się spodziewa jakiegoś szlamu, no bo Bombaj, Indie i tak dalej. Ludzie się boją wody, ale jest lepsza od tych chemicznych końskich szczyn z kranu w domu.

– A gdzie ten dom?

– A jaka to, kurwa, różnica? – Zmarszczyłem niecierpliwie brwi, a ona szybko dodała: – Nie wściekaj się, bo ci coś pęknie. Nie wymądrzam się, tylko mówię, jak jest – co za różnica? Nigdy tam nie wrócę, a ty tam nigdy nie pojedziesz.

– Może.

– Boże, ale upał! Nie znoszę tej pory roku. Zawsze tuż przed monsunem jest najgorzej. Szału dostaję. Ty nie dostajesz szału od tej pogody? To moja czwarta pora monsunowa. Człowiek zaczyna mierzyć czas monsunami, jak tu trochę pobędzie. Didier ma dziewięć monsunów. Uwierzyłbyś? Dziewięć cholernych monsunów w Bombaju. A ty?

– To mój drugi. Już się nie mogę doczekać. Kocham deszcz, nawet jeśli zamieni slumsy w bagno.

– Karla powiedziała, że mieszkasz w slumsach. Nie wiem, jak to potrafisz znieść, ten smród i że wszyscy siedzą sobie na głowie. Mnie byś tam nigdy nie zaciągnął.

– Jak to zwykle bywa, nie jest tak źle, jak wygląda z zewnątrz.

Głowa jej opadła na ramię. Patrzyła na mnie. Nie potrafiłem odczytać wyrazu jej twarzy. Oczy lśniły jej promiennym, niemal zachęcającym uśmiechem, ale wargi wykrzywiały się niemal z pogardą.

– Śmieszny jesteś, Lin. Skąd wytrzasnąłeś tego małego?

– Mówiłem ci.

– I jaki jest?

– Myślałem, że nie lubisz dzieci.

– Bo nie lubię. Są takie… niewinne. Tylko że to nieprawda. Dokładnie wiedzą, czego chcą, i nie ustaną, dopóki nie dopną swego. Ohyda. Wszyscy najgorsi ludzie, jakich znam, są jak wielkie, stare dzieci. To takie obrzydliwe, że rzygać się chce.

Może jej żołądek buntował się na myśl o dzieciach, ale whisky mu nie szkodziła. Podniosła butelkę i długimi, powolnymi łykami wypiła tak z jedną czwartą płynu. I gotowe, pomyślałem. Jeśli do tej pory nie była pijana, to teraz już jest. Wytarła usta wierzchem ręki i uśmiechnęła się, ale krzywo, a oczy jak z niebieskiej porcelany zaczęły tracić ostrość spojrzenia. A kiedy puściły ostatnie hamulce, maska szorstkości także zaczęła się rozpływać, a spod niej wyłoniła się bardzo młoda, delikatna twarz. Zaciśnięte szczęki – które sprawiały, że wyglądała na złą, przestraszoną, niesympatyczną – rozluźniły się, dzięki czemu wydawała się teraz zaskakująco łagodna i wrażliwa. Policzki były okrągłe i różowe. Czubek nosa miała lekko zadarty. Była dwudziestoczteroletnią kobietą o buzi dziewczynki, pozbawionej piętna kompromisu i głębokich bruzd trudnych decyzji. Z tych nielicznych szczegółów, jakie dowiedziałem się o niej od Karli i u madame Zhou, wiedziałem, że miała życie trudniejsze niż inni, ale nie odcisnęło to piętna na jej twarzy.

Podała mi butelkę; wziąłem ją i pociągnąłem łyk. Zatrzymałem butelkę, a kiedy Lisa odwróciła głowę, postawiłem ją na podłodze przy łóżku, poza zasięgiem jej ręki. Lisa zapaliła papierosa i zmierzwiła włosy, rozpuściła luźny kok. Długie loki rozsypały się jej na jednym ramieniu. Kiedy uniosła rękę do głowy, szeroki rękaw jej jedwabnej piżamy osunął się za łokieć i odsłonił jasną szczecinkę pod ogoloną pachą.

W pokoju nie zauważyłem narkotyków, ale Lisa miała źrenice jak łebki szpilek, co oznaczało, że wzięła heroinę lub inny opiat. Nieważne co, ważne, że już zaczęła odlatywać. Osunęła się w niewygodnej pozycji na wezgłowie, oddychała głośno przez usta. Z kącika obwisłej dolnej wargi sączyła się jej strużka whisky ze śliną.

A jednak była piękna. Przyszło mi do głowy, że zawsze wyglądałaby pięknie, nawet gdyby była brzydka. Miała dużą, śliczną, pustą twarz, twarz cheerladerki na meczu futbolowym, twarz, która w reklamach często sprzedaje niedorzeczne, mało ważne produkty.

– No, mów. Jaki on jest, ten mały?

– Według mnie to jakiś fanatyk – wyznałem z uśmiechem, obejrzawszy się na śpiącego chłopca. – Dziś zmusił mnie, żebym zatrzymał się trzy razy, żeby mógł odmówić modlitwę. Nie wiem, jak to działa na jego duszę, ale żołądek ma w porządku. Zajada, jakby miał dostać za to nagrodę. Siedzieliśmy w restauracji ponad dwie godziny, a on zjadł wszystko, od klusek i ryby z rusztu po lody i galaretkę. Dlatego się spóźniliśmy. Już dawno powinienem być w domu, ale nie mogłem go wyciągnąć z restauracji. Te parę dni mnie zrujnuje. On je więcej ode mnie.

– Wiesz, jak umarł Hannibal?

– Słucham?

– Hannibal, ten od słoni. Nie znasz historii? Przeszedł ze słoniami przez Alpy, żeby zaatakować Rzymian.

– Aha, kojarzę – powiedziałem wrogo, zirytowany tym nielogicznym wtrętem.

– To jak umarł? – spytała. Wyraz jej twarzy stawał się groteskowy, ohydna burleska pijaństwa.

– Nie wiem.

– Ha! – parsknęła. – Nie wszystko wiesz.

– Nie. Nie wszystko wiem.

Nastąpiła dłużąca się cisza. Lisa gapiła się na mnie tępo. W tych jej błękitnych oczach prawie widziałem myśli spływające w dół, jak płatki śniegu opadające w szklanej kuli.

– Powiesz? – odezwałem się po chwili. – Jak umarł?

– Kto umarł? – zdziwiła się.

– Hannibal. Miałaś mi powiedzieć, jak umarł.

– O, hm. No więc przerzucił te trzydzieści tysięcy żołnierzy przez Alpy do Włoch i walczył z Rzymianami jakieś, jak wiem, szesnaście lat. Szes-naś-cie lat, cholera! I ani razu nie przegrał, ani raziczka! Potem wydarzyło się masę różnych głupot, a on wrócił do swojej ojczyzny, gdzie od razu się zrobił ważny, że taki wielki bohater i tak dalej. Ale Rzymianie nigdy nie zapomnieli, jakiego im obciachu narobił, więc zabrali się do politykowania i zrobili tak, że własny lud się zbuntował przeciwko niemu i wykopał go z kraju. Chwytasz coś z tego?

– Jasne.

– Ale naprawdę, nie marnuję czasu? Bo wiesz, nie muszę tego robić. Mogę spędzać czas z o wiele lepszymi od ciebie. Mogę być z każdym. Z każdym!

Zapomniany papieros wypalał się jej w palcach. Postawiłem pod niego popielniczkę i wydłubałem go z jej uścisku. Nawet tego nie zauważyła.

– No dobrze, więc Rzymianie skłonili naród Hannibala, żeby go wykopał – popędziłem ją, autentycznie zainteresowany losem kartagińskiego wojownika.

– Wygnał – poprawiła zrzędliwie.

– Wygnał. A co potem? Jak umarł?

Nagle z trudem podniosła głowę z poduszek i wbiła we mnie spojrzenie pełne, jak mi się wydało, złośliwości.

– Co jest takiego wyjątkowego w Karli, co? – rzuciła z furią. – Jestem od niej piękniejsza. Przyjrzyj się dobrze – mam lepsze cycki.

Zaczęła rozpinać bluzę, odsłoniła ciało i niezdarnie ujęła piersi.

– No? Zgadza się?

– Są… bardzo ładne – wymamrotałem.

– Ładne? Do diabła, są piękne! Idealne! Chcesz ich dotknąć, nie? Masz!

Z zaskakującą szybkością chwyciła mnie za nadgarstek i przyciągnęła moją rękę na udo, koło biodra. Ciało miała ciepłe, gładkie i pełne. Nie ma na świecie nic bardziej miękkiego i przyjemnego w dotyku od kobiecego uda. Żaden kwiat, puch ani materiał nie może się równać z tym aksamitnym szeptem ciała. Wszystkie kobiety, choćby pod innymi względami los potraktował je niesprawiedliwie, grube i chude, piękne i brzydkie, mają tę jedną doskonałość. W dużej mierze to dlatego mężczyźni tak pragną kobiety i tak często wmawiają sobie, że je naprawdę posiedli: dla tych ud, dla tego dotyku.

– Czy Karla powiedziała ci, co robiłam w Pałacu, hm? Kim tam byłam? – spytała z zaskakującą wrogością, przesuwając moją rękę na twardy mały wzgórek jasnych włosów między nogami. – Madame Zhou każe się nam bawić w różne gry. W Pałacu strasznie lubią takie gry. Karla powiedziała ci o tych grach, co? Hm? A o Tyłku Ślepego ci powiedziała? Klienci mają zawiązane oczy i dostają nagrodę za odgadnięcie, w którą włożyli fiuta, bez rąk, czaisz? W tym rzecz. Coś o tym powiedziała? A o Krześle? Bardzo popularny numerek. Dziewczyna klęka na czworakach, druga kładzie się na niej na wznak i są razem wiązane. Klienci przerzucają się z jednej na drugą, wiele możliwości. To cię kręci? Podjarałeś się? Klientów, których Karla przyprowadzała do Pałacu, to podpalało. Karla ma łeb do interesów. Wiedziałeś? Pracowałam w Pałacu, ale to była tylko robota, a ja miałam z tego tylko pieniądze. To przez nią to wszystko zrobiło się obleśne. To przez nią stało się… chore. To Karla zrobi wszystko, żeby dostać to, czego chce. Cholernie dobry łeb do interesów, i takie samo serce.

Poruszała moją ręką, którą trzymała w obu dłoniach, ocierała się o nią, falując biodrami. Uniosła kolana, rozchyliła nogi. Moja ręka znalazła się przy jej nabrzmiałych i wilgotnych wargach sromowych. Wcisnęła dwa moje palce w ten mroczny żar.

– Czujesz? – wymamrotała z zaciśniętymi zębami i ponurym uśmiechem. – Mięśnie pracują, co? I to wszystko. Trening i ćwiczenia, godziny, miesiące. Madame Zhou każe nam kucnąć i mocno ściskać ołówek, żeby sobie wyrobić chwyt. Tak się, cholera, wyrobiłam, że listy mogę pisać. Czujesz, jaka sprawność? Nigdy nie znajdziesz nic tak ciasnego, nigdzie. Karla nie jest tak dobra. Wiem to. Co z tobą? Nie chcesz mnie przelecieć? Co, pedał jesteś? A może…

Nadal ściskała moje palce, nie wypuszczając nadgarstka, ale jej uśmiech zbladł, powoli odwróciła głowę.

– Chy… chyba będę rzygać.

Wyjąłem palce z jej ciała, a ręce z miażdżącego chwytu i wycofałem się do łazienki. Pospiesznie zmoczyłem ręcznik zimną wodą, chwyciłem dużą miednicę. Wróciłem; leżała w nieporęcznej pozycji, trzymając się za brzuch. Ułożyłem ją tak, żeby było jej trochę wygodniej, nakryłem lekkim bawełnianym kocem. Położyłem jej na czole chłodny ręcznik. Drgnęła, ale nie walczyła ze mną. Jej grymas stopniowo zmieniał się w poważną minę chorej osoby.

– Popełnił samobójstwo – powiedział cicho, z zamkniętymi oczami. – Ten Hannibal. Zamierzali go przewieźć do Rzymu, postawić przed sądem, więc się zabił. I co ty na to? Po tylu walkach, tylu słoniach, tylu wielkich bitwach popełnił samobójstwo. To prawda. Karla mi to powiedziała. Karla zawsze mówi prawdę… nawet kiedy kłamie… raz mi to powiedziała… zawsze mówię prawdę, nawet kiedy kłamię… Kurwa, ja ją kocham. Kocham ją. Wiesz, uratowała mnie stamtąd… ty też… i teraz mi pomaga się odtruć… wyschnąć… muszę wyschnąć, Lin… Gilbert… muszę się wydobyć z tego gówna… ja ją kocham…

Zasnęła. Przez jakiś czas przyglądałem się jej, sprawdzając, czy zacznie wymiotować, czy się obudzi, ale zapadła w beztroski sen. Wróciłem do Tarika – on także twardo spał. Postanowiłem, że jeszcze go nie obudzę. Samotność w tej ciszy sprawiła mi ogromną rozkosz. W mieście, gdzie wiele milionów mieszkańców nie ma dachu nad głową, bogactwo i władzę mierzy się prywatnością, którą można kupić tylko za pieniądze, i odosobnieniem, którego mogą się domagać i które mogą dostać tylko wielcy. Biedni w Bombaju prawie nigdy nie bywają samotni, a ja byłem biedny.

Tu, w tym oddychającym pokoju z cichnącej ulicy nie dochodził żaden dźwięk. Chodziłem po mieszkaniu wolny, nieobserwowany. I cisza wydawała się słodsza, a spokój większy ze względu na obecność tych dwojga śpiących, kobiety i dziecka. Balsam fantazji sprawił mi ulgę. Niegdyś znałem takie życie: kiedy kobieta i śpiące dziecko należały do mnie, a ja do nich.

Zatrzymałem się przy zawalonym szpargałami biurku Karli; zobaczyłem swoje odbicie w szerokim lustrze na ścianie nad nim. Ta ulotna myśl o posiadaniu kogoś, ten krótki sen o domu i rodzinie rozpłynął się na moich oczach. Prawda wyglądała tak, że moje małżeństwo się rozpadło i straciłem moje dziecko, moją córeczkę. Prawda wyglądała tak, że Lisa i Tarik nic dla mnie nie znaczyli, a ja nie znaczyłem nic dla nich. Prawda wyglądała tak, że nie miałem niczego i nikogo. Otoczony ludźmi, spragniony samotności, zawsze i wszędzie byłem samotny. Co gorsza, byłem pusty w środku, wydrążony, wyżarły do czysta przez ucieczkę i ukrywanie się. Straciłem rodzinę, przyjaciół z młodości, kraj i kulturę – wszystko to, co mnie określało i nadawało mi tożsamość. Jak u wszystkich uciekinierów, im większy był mój sukces, im dłużej i dalej uciekałem, tym mniej ze mnie zostawało.

Ale istnieli ludzie – nieliczni – którzy mogli się do mnie zbliżyć, paru nowych przyjaciół nowego człowieka, którym uczyłem się być. Był Prabaker, ten malutki, zakochany w życiu człowieczek. Był Johnny Cygaro i Kasim Ali, i Jeetendra z żoną Radhą: bohaterzy chaosu, którzy podpierali rozchwiane miasto bambusowymi tyczkami i uparcie kochali swoich sąsiadów, choćby upadli nie wiadomo jak nisko, choćby byli nie wiadomo jak połamani czy niepiękni. Był Kadirbaj, Abdullah, Didier i była Karla. I kiedy tak spoglądałem we własne twarde oczy w lustrze o zielonych ramach, myślałem o tych ludziach i zadawałem sobie pytanie, czym się oni różnią. Dlaczego akurat oni? Co w nich jest takiego? Tak zróżnicowana grupa: najbogatsi i najbardziej biedni, wykształceni i analfabeci, cnotliwi i przestępcy, starzy i młodzi; wydawało się, że łączy ich tylko jedno: budzili we mnie… uczucie.

Na biurku leżała gruba, oprawiona w skórę książka. Otworzyłem ją; to był dziennik Karli, zapełniony jej eleganckim pismem. Wiedziałem, że źle robię, przeglądałem stronice i odczytywałem jej prywatne myśli. To nie był pamiętnik. Na stronach nie było dat, nie było codziennej relacji z działań i spotkań. Natomiast były urywki. Niektóre z powieści i innych tekstów, każdy podpisany nazwiskiem autora i zaopatrzony w jej komentarze i krytyczne uwagi. Było dużo wierszy. Niektóre przepisane ze zbiorów, antologii i nawet gazet, zawsze z podanym pod spodem źródłem i nazwiskiem poety. Inne były jej autorstwa, powtarzały się przepisane po parę razy z jednym zmienionym słowem czy zdaniem, bądź z dodanym wersem. Pewne słowa i ich słownikowe znaczenie były wyróżnione gwiazdką, wskutek czego dziennik stał się zbiorem niezwykłych i rzadko używanych wyrazów. Były też przypadkowe notatki jak strumień świadomości, w których opisywała swoje myśli i uczucia w danym dniu. Często wspominała o innych, ale zawsze nazywając ich „ona” lub „on”.

Na jednej stronie znajdowało się tajemnicze, niepokojące odniesienie do Sapny. Przeczytałem:

PYTANIE: Co zrobi Sapna?
ODPOWIEDŹ: Sapna zabije nas wszystkich.

Przeczytałem te słowa parę razy i serce zaczęło mi mocniej bić. Nie miałem wątpliwości, że ma na myśli tę samą osobę – tego Sapnę, którego zwolennicy popełnili makabryczne morderstwa, o jakich mówił Abd al-Ghani i Madżid, tego samego Sapnę, którego ścigała zarówno policja, jak i świat przestępczy. A z tego dziwacznego dwuwiersza wynikało, że Karla coś o nim wie, może nawet zna jego tożsamość. Zacząłem się zastanawiać, co to znaczy i czy Karli grozi niebezpieczeństwo.

Staranniej sprawdziłem poprzednie strony i każdą notatkę, ale nie znalazłem nic, co mogłoby dotyczyć jego lub związków Karli z nim. Za to na przedostatniej stronie znalazłem ustęp dotyczący najwyraźniej mnie:

Chciał mi powiedzieć, że mnie kocha. Dlaczego go powstrzymałam? Czy tak się wstydzę, że to może być prawda? Widok stamtąd był niewiarygodny, zdumiewający. Byliśmy tak wysoko, że oglądaliśmy z góry latawce, tak wysoko nad dziecięcymi głowami. Powiedział, że się nie uśmiecham. Sprawił mi tym przyjemność i zastanawiam się dlaczego.

Poniżej zapisała:

Nie wiem, co przeraża mnie bardziej,

Siła, która nas miażdży,

Czy nasza wieczna wytrzymałość.

Bardzo dobrze pamiętałem tę uwagę. Przypomniałem sobie, że powiedziała to, kiedy burzono chaty w slumsach. Jak wiele innych jej uwag, ta też była inteligentna, dzięki czemu wryła się w moją pamięć. Byłem zaskoczony, może nawet trochę wstrząśnięty, że ona także zapamiętała to zdanie i nawet je zapisała – poprawiając je, dodając mu aforystycznej gładkości, której nie miała zaimprowizowana uwaga. Czy planuje znowu użyć tych słów, w rozmowie z kimś innym? – pomyślałem.

Na ostatniej stronie widniał jej wiersz – najnowsza notatka w niemal zupełnie zapisanym dzienniku. Ponieważ wiersz pojawił się na stronie, na której pisała o mnie, i ponieważ byłem go tak ciekaw, przeczytałem go i powiedziałem sobie, że jest mój. Pozwoliłem sobie uwierzyć, że był napisany dla mnie albo że przynajmniej częściowo zrodził się z uczuć do mnie. Wiedziałem, że to nieprawda, ale miłość rzadko bierze pod uwagę wiedzę albo prawdę.

Żeby nikt nie szedł tam, gdzie prowadzisz
Włosami zasłoniłam ślady
Słońce zaszło na wyspie naszego łóżka
Noc wzeszła
Zjadła echo
A my na plaży, w migotaniu,
W szepcie świec na naszych wyrzuconych z morza plecach
Twoje oczy nade mną
Przestraszone obietnicami, których mogłabym dotrzymać
Żałujące wypowiedzianej głośno prawdy
Mniej niż niewypowiedzianych kłamstw.
Schodzę głęboko, głęboko,
By walczyć o ciebie z przeszłością.
Teraz już wiemy
Że smutki to nasiona kochania.
Teraz wiemy, że będę żyć
I umrę dla tej miłości.

Chwyciłem długopis i przepisałem wiersz na luźną kartkę. Schowawszy bezpiecznie do portfela te skradzione słowa, zamknąłem dziennik i odłożyłem go dokładnie tam, gdzie leżał.

Podszedłem do biblioteczki. Chciałem przejrzeć tytuły, żeby zrozumieć kobietę, która je wybrała i czytała. Mały zbiór mieszczący się na czterech półkach był zaskakująco eklektyczny. Historia Grecji, filozofia, kosmologia, poezja i dramat. Pustelnia parmeńska Stendhala we włoskim tłumaczeniu. Pani Bovary w oryginale. Thomas Mann i Schiller po niemiecku. Djuna Barnes i Virginia Woolf po angielsku. Wziąłem Pieśni Maldorora Isidore’a Ducasse’a. Strony były pozaginane i gęsto zapisane ręką Karli. Wyjąłem inną książkę, niemieckie tłumaczenie Martwych dusz Gogola, i tu także na wielu stronach znalazłem odręczne notatki Karli. Ona pochłaniała swoje książki. Pożerała je, nie bała się ich znaczyć, nawet kaleczyć własnymi komentarzami i systemem odnośników.

Pół innej półki zajmował rząd dzienników, podobnych do tego, który znalazłem na biurku. Wziąłem jeden i przejrzałem. Po raz pierwszy uderzyło mnie, że tak jak pozostałe był zapisany po angielsku. Karla urodziła się w Szwajcarii, płynnie mówiła po niemiecku i francusku, ale kiedy przelewała na papier swoje najintymniejsze myśli i uczucia, posługiwała się angielskim. Uczepiłem się tej myśli, wmówiłem sobie, że to dobry, budzący nadzieję znak. Angielski był moim językiem. Karla mówiła do siebie z głębi serca w moim języku.

Chodziłem po mieszkaniu, analizując przedmioty, którymi postanowiła się otoczyć w swoim mieszkaniu. Olejny obraz kobiet noszących wodę z rzeki, z dzbanami na głowach, i dzieci z mniejszymi garnkami. Na osobnej półce, efektownie wyeksponowana, rzeźba z drewna różanego, przedstawiająca boginię Durgę. Wokół podstawki na kadzidła. Zauważyłem bukiet nieśmiertelników i innych suszonych kwiatów. Takie lubiłem najbardziej, a w mieście, gdzie świeże kwiaty były dostępne i niedrogie, stanowiły osobliwość. Był też zbiór znalezisk – wielki liść palmy daktylowej na ścianie, muszelki i kamienie z rzeki, wypełniające duże akwarium bez wody, porzucony kołowrotek, na którym powiesiła mosiężne świątynne dzwoneczki.

Najbardziej kolorowe w tym mieszkaniu były jej ubrania; zamiast w garderobie wisiały na wolno stojącym wieszaku w kącie pokoju. Były podzielone na dwie odrębne grupy, po lewej i prawej stronie wieszaka. Po lewej wisiały ubrania biznesowe – eleganckie kostiumy z długimi, wąskimi spódnicami, srebrny pokrowiec z suknią wieczorową bez pleców, a także inne piękne suknie. Po prawej były jej prywatne ubrania, luźne jedwabne spodnie, lejące się szale, bawełniane bluzki z długimi rękawami, które lubiła najbardziej.

Pod wieszakiem stał rządek butów, ze dwa tuziny par. Na samym końcu czekały moje, świeżo wypastowane i zasznurowane. Ukląkłem, żeby je zabrać. W porównaniu z nimi jej buciki wydawały się takie maleńkie, że aż wziąłem jeden i przez chwilę trzymałem w dłoniach. Włoski, z Mediolanu, ciemnozielona skóra, ozdobna klamerka z boku, obejmująca niski obcasik. Elegancki, drogi but, ale obcas był z jednej strony trochę ścięty, a skóra w paru miejscach otarta. Ona lub ktoś inny usiłował zamaskować jasne draśnięcia, zamalowując je flamastrem w prawie takim samym, choć nie idealnym odcieniu zieleni.

Moje ubranie znalazłem w plastikowym worku za butami. Było uprane i ładnie złożone. Wyjąłem je i przebrałem się w łazience. Przez minutę trzymałem głowę pod strumieniem zimnej wody z kranu. Przebrany w moje dżinsy i wygodne buty, z włosami odgarniętymi w znany, nieporządny sposób poczułem się odświeżony i podniesiony na duchu.

Wróciłem do sypialni, żeby sprawdzić, jak się czuje Lisa. Smacznie spała. Po ustach błąkał się jej niepewny uśmiech. Wepchnąłem rogi kołdry pod materac, żeby nie spadła, i nastawiłem wentylator pod sufitem na minimalną prędkość. W oknach były kraty, a drzwi frontowe zatrzaskiwały się samoczynnie. Mogłem ją bezpiecznie zostawić. Kiedy tak stałem nad nią, patrząc, jak jej pierś podnosi się i opada w rytmie snu, zastanawiałem się nad napisaniem wiadomości dla Karli. Zrezygnowałem, bo chciałem, żeby była niepewna – żeby nie wiedziała, co myślałem i co robiłem tu, w jej domu. Żeby mieć pretekst do spotkania z nią, złożyłem ubranie, które mi dała – trumienne ubranie zmarłego kochanka – i wsunąłem do plastikowego worka. Zamierzałem je wyprać i oddać za parę dni.

Odwróciłem się, żeby obudzić Tarika, ale chłopiec już stał w drzwiach, ściskając swoją małą torbę. Na zaspanej buzi miał wyraz bólu i oskarżenia.

– Chcesz mnie zostawić? – spytał.

– Nie – roześmiałem się – ale byłoby ci lepiej, gdybym cię zostawił. Na pewno wygodniej. U mnie nie jest tak ładnie.

Zmarszczył brwi, zbity z tropu angielskimi słowami i wcale nieuspokojony.

– Jesteś gotowy?

– Tak, gotowy – wymamrotał, kołysząc głową na boki.

Pomyślałem o latrynie i braku wody w slumsach. Kazałem mu przed wyjściem skorzystać z łazienki i dobrze umyć twarz i ręce. Kiedy wrócił, dałem mu szklankę mleka i słodkie ciasto, które znalazłem w kuchni Karli. Wyszliśmy na opustoszałą ulicę i zatrzasnęliśmy drzwi. Chłopiec obejrzał się na dom i wszystkie budynki wokół niego, szukając znaków rozpoznawczych, by umieścić to miejsce na mentalnej mapie. Potem ruszył obok mnie, choć w pewnym oddaleniu.

Szliśmy jezdnią, bo chodniki były zajęte przez śpiących bezdomnych. Jedynymi przejeżdżającymi samochodami były policyjne jeepy lub taksówki. Wszystkie sklepy i biura były zamknięte, tylko w nielicznych domach i mieszkaniach paliło się światło w oknach. Księżyc zbliżał się do pełni, ale od czasu do czasu zasłaniały go grube, ciężkie ławice chmur. Były to zwiastuny pory monsunowej: chmury gromadzące się i gęstniejące co noc. Za parę dni napęcznieją, zasłonią całe niebo i zacznie padać, wszędzie i wiecznie.

Mieliśmy dobre tempo. Od wyjścia od Karli minęło pół godziny, a już skręciliśmy w szeroką ścieżkę, obiegającą slumsy od wschodniej strony. Po drodze Tarik milczał, a ja, zmartwiony, bo nie wiedziałem, jak się z nim obchodzić, i obarczony odpowiedzialnością za jego dobro – wtedy wydawało mi się, że to brzemię stanowi sam chłopiec – niegrzecznie go ignorowałem. Po lewej stronie znajdował się teren wielkości boiska piłkarskiego, wyznaczony na strefę latryn. Tam kobiety, dzieci i starsi chodzili za potrzebą. Nic tam nie rosło, a po ośmiu miesiącach ciągłego skwaru ziemia wyschła na pył. Po prawej stronie widać było skraj budowy, gdzieniegdzie oznaczony niskimi stertami drewna, krat i innych materiałów. Nad zmagazynowanymi materiałami wisiały żarówki na długich kablach. Tylko one oświetlały drogę, a w slumsach, do których zostało jeszcze pięćset metrów, widać było jedynie nikłe ogniki kilku naftowych lamp.

Kazałem Tarikowi iść dokładnie moim śladem, wiedząc, że wiele osób załatwia potrzeby już na ścieżce, ponieważ boją się grasujących na terenie latryn szczurów i węży. Za cichym, tajemniczym porozumieniem obok drogi zawsze zostawała czysta ścieżynka, tak że późno wracający nie musieli się obawiać, że wdepną w odchody. Tak często wracałem do domu późną nocą, że nauczyłem się na pamięć tych dziwnych meandrów czystej ścieżki i bez trudu omijałem liczne i wielkie wyrwy w ziemi, których nikt nie miał zamiaru zasypywać.

Tarik szedł tuż za mną, posłusznie starając się stawiać stopy dokładnie na moich śladach. Ten smród na skraju slumsów kogoś obcego mógł doprowadzić do wymiotów. Ja się do niego przyzwyczaiłem i nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby uważać go za wadę – podobnie jak mieszkańcom slumsów. Zapach ten oznaczał, że jesteśmy w domu, bezpieczni, chronieni zbiorową nędzą przed niebezpieczeństwami, które zagrażają biedakom na czystszych, okazalszych miejskich ulicach. A jednak nigdy nie zapomnę spazmów mdłości, które mnie ogarnęły, kiedy po raz pierwszy zjawiłem się w slumsach. I pamiętałem swój strach w oparach smrodu tak gęstych, że zdawały się zatruwać moje płuca przy każdym oddechu i oblepiać skórę jak maź.

Pamiętałem to i wiedziałem, że Tarik na pewno cierpi, boi się i jest mu niedobrze. Ale nie powiedziałem nic, żeby go pocieszyć, stawiałem opór impulsowi, który kazał mi wziąć go za rękę. Nie chciałem obecności tego dziecka i byłem na siebie wściekły, że tak uległem Kadirbajowi. Chciałem, żeby chłopcu było niedobrze. Chciałem, żeby się bał. Chciałem, żeby był chory, przestraszony i nieszczęśliwy do tego stopnia, błagał wujka o zabranie ode mnie.

Trzaskające napięcie tego okrutnego milczenia prysło przy wybuchu strasznego szczekania. Wycie psa sprowokowało inne do ujadania; do tamtych dołączyły następne. Zatrzymałem się nagle; Tarik wpadł na mnie. Psy były na wolności, niedaleko. Wytężyłem wzrok w ciemnościach, ale ich nie widziałem. Wyczułem, że zgraja jest duża i rozpierzchła na dużym terenie. Spojrzałem na gąszcz chat, obliczając odległość do bezpiecznych budynków. W tej samej chwili wycie stało się głośniejsze i psy wypadły na nas z ciemności.

Dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści oszalałych psów utworzyło zgraję, która zbliżała się do nas szerokim półkolem, odcinając nam drogę do slumsów. Znaleźliśmy się w wyjątkowym niebezpieczeństwie. Te psy, tak przymilne i uniżone za dnia, w nocy grasowały w śmiertelnie groźnych bandach. O ich agresji i zaciekłości krążyły legendy we wszystkich slumsach miasta. Budziły powszechny strach. Napaści na ludzi zdarzały się powszechnie. Niemal codziennie opatrywałem ukąszenia psów i szczurów. Pijak, na którego zgraja psów napadła na skraju slumsów, do tej pory leżał w szpitalu. Zaledwie przed miesiącem dokładnie w tym samym miejscu zginęło dziecko. Psy rozszarpały je na strzępy, które rozniosły tak daleko, że zbierano je przez cały dzień.

Byliśmy otoczeni. Psy zbliżyły się na parę metrów, cisnąc się jeden przez drugiego i ujadając z furią. Jazgot był ogłuszający i straszny. Najodważniejsze już do nas podchodziły. Wiedziałem, że pierwszy atak nastąpi za parę sekund. Slumsy były zbyt daleko, żebyśmy mogli do nich dobiec. Sam może bym dotarł za cenę paru ukąszeń, ale Tarika psy rozszarpałyby na pierwszych stu metrach. Znacznie bliżej znajdowała się sterta desek i innych materiałów budowlanych. Mogliśmy się posłużyć nimi jak bronią, a na dobrze oświetlonym terenie lepiej jest walczyć. Kazałem Tarikowi uciekać na mój znak. Upewniłem się, że zrozumiał, i rzuciłem w środek zgrai plastikowy worek z ubraniami Karli. Psy opadły go w mgnieniu oka, szarpały worek i kłapały zębami w żarliwym pragnieniu, by rozerwać go na strzępy.

– Teraz, Tarik! Teraz! – krzyknąłem, stawiając chłopca przed sobą i zasłaniając go własnym ciałem. Psy były tak pochłonięte zawiniątkiem, że przez chwilę nic nam nie groziło. Rzuciłem się pędem do sterty drewnianych odpadków i chwyciłem kawałek mocnego bambusa w chwili, kiedy zgraja zostawiła rozszarpany tłumok i pobiegła za nami.

Oszalałe psy rozpoznały kij i na chwilę straciły animusz. Było ich dużo. Za dużo, pomyślałem. Ich jest za duża. Jeszcze nigdy nie widziałem tak wielkiej sfory. To dzikie wycie sprowokowało najbardziej rozgorączkowane do licznych kłapnięć zębami. Uniosłem gruby kij i kazałem Tarikowi wejść mi na barana. Natychmiast usłuchał, wskoczył mi na plecy i mocno otoczył moją szyję chudymi rączkami. Zgraja się zbliżała. Jeden czarny pies, większy od pozostałych, rzucił się z rozdziawionym pyskiem na moje nogi. Z całej siły uderzyłem; nie trafiłem w nos, ale smagnąłem przez grzbiet. Pies zaskomlał i uciekł. Bitwa się zaczęła.

Atakowały kolejno, z lewej, prawej i z przodu. Za każdym razem odstraszałem je prętem. Wydawało mi się, że jeśli zdołam okaleczyć albo nawet zabić chociaż jednego, pozostałe uciekną, ale żaden cios nie zniechęcił ich na długo. Prawdę mówiąc, jakby wyczuły, że kij może sprawić im ból, ale nie zabić, i stopniowo stawały się coraz śmielsze.

Były już niebezpiecznie blisko. Pojedyncze ataki zdarzały się coraz częściej. Po dziesięciu minutach spływałem potem i zacząłem tracić siły. Niedługo stanę się powolniejszy, a któryś pies ukąsi mnie w rękę lub nogę. A kiedy poczują zapach krwi, oszaleją, stracą zmysły, zapomną o strachu. Liczyłem, że mieszkańcy slumsów usłyszą ten rozdzierający jazgot i przybiegną nam na pomoc. Ale takie samo ujadanie budziło mnie setki razy. I setki razy odwracałem się na drugi bok i zasypiałem, nie zastanawiając się ani chwili.

Wielki czarny pies, chyba przywódca sfory, zaatakował przebiegle podwójnym zwodem. Odwróciłem się zbyt szybko, zaczepiłem o coś nogą i upadłem. Często słyszałem ludzi mówiących, że w chwili wypadku lub nagłego niebezpieczeństwa mieli wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Po raz pierwszy doświadczyłem tego, padając wtedy na wznak. Pomiędzy moim potknięciem się i upadkiem znajdował się tunel rozciągliwego czasu i zwężonego pola widzenia. Czarny pies zawahał się instynktownie, czyby nie uciec, i znowu się do nas odwrócił. Widziałem, jak jego przednie łapy ślizgają się od impetu, a potem napinają do nowego skoku. Widziałem jego oczy, prawie ludzkie w swoim okrucieństwie, kiedy wyczuł moją słabość i bliskość śmierci. Widziałem, jak inne psy nieruchomieją, niemal wszystkie, a potem zaczynają się do mnie podkradać małymi kroczkami. Zdążyłem pomyśleć, jak dziwna i niestosowna jest ta ukradkowość – akurat teraz, w chwili mojej bezbronności. Zdążyłem poczuć drapnięcie kamieni pod łokciem, kiedy upadłem, i zdążyłem się zdziwić idiotycznemu przelotnemu niepokojowi o infekcję, który przebił się przez strach przed psami, psami, psami. Były wszędzie.

I zdążyłem pomyśleć o Tariku, przerażony, chory ze strachu o niego, biednego dzieciaka, który tak niechętnie oddał się pod moją opiekę. Czułem, że jego ręce odrywają się od mojej szyi, wymykają się moim macającym na oślep rękom. Patrzyłem, jak upada i podrywa się z kocią zwinnością, stojąc okrakiem nad moimi rozrzuconymi nogami. A potem, z ciałem zesztywniałym od zaciekłej wściekłości i odwagi, wrzasnął, chwycił kawał drewna i zdzielił nim czarnego psa w pysk. Poważnie go zranił. Skowyt bestii przebił się przez zgiełkliwe ujadanie, wycie i krzyk małego.

Allah akbar! Allah akbar! – krzyczał Tarik. Przykucnął i zadał cios w powietrze, z wyrazem twarzy zwierzęco dzikim i równie zwierzęco niebezpieczną postawą. Przez ostatnie z tych nieprawdopodobnie długich sekund miałem jeszcze czas, by poczuć gorące palenie łez, kiedy patrzyłem, jak macha rękami, przykuca i walczy w naszej obronie. Widziałem różaniec jego kręgosłupa pod koszulą i wypukłości kościstych kolanek pod spodniami. Ile brawury w tym drobiazgu! Tym uczuciem, które paliło mi oczy, była miłość, czysta, dumna ojcowska miłość. W tamtej chwili kochałem go z całego serca. I kiedy zacząłem się dźwigać z ziemi, a czas wyrwał się z grzęzawiska strachu i upadku, w mojej głowie zaczęły rozbrzmiewać powtarzające się słowa z wiersza Karli. Umrę dla tej miłości, umrę dla tej miłości.

Tarik zranił przywódcę zgrai, który ukrył się za towarzyszami, co na parę chwil pozbawiło psy animuszu. Jednak wyły coraz głośniej i jakoś inaczej, z bezsilną wściekłością. Tak jakby niepowodzenie sprawiło im ból. Miałem nadzieję, że w tym rozczarowaniu rzucą się na siebie nawzajem. A potem, bez ostrzeżenia, znowu na nas skoczyły.

Atakowały grupami, po dwa, trzy jednocześnie. Napadały na nas z dwóch stron. Chłopiec i ja stanęliśmy plecami do siebie, walcząc z psami rozpaczliwymi ciosami i cięciami. Psy oszalały z żądzy krwi. Biliśmy mocno, ale one ustępowały tylko na parę sekund i znowu wracały. Wszędzie wokół były tylko kły i warczenie, kłapanie zębami i wycie. Odwróciłem się, żeby pomóc Tankowi odpędzić desperacki atak czterech bestii; wówczas jednej udało się przypaść do mnie od tyłu i mocno ugryźć w kostkę. Wysoki skórzany but mnie osłonił i odpędziłem psa, ale czułem, że przegrywamy. Psy przyparły nas do sterty drewna i nie mieliśmy gdzie uciekać. Zgraja szczerzyła zęby dwa metry od nas. Potem nagle za naszymi plecami rozległo się warczenie i gruchot drewna, usuwającego się pod ciężarem jakiegoś ciała. Myślałem, że jakoś zdołały obejść stertę, i odwróciłem się, gotowy do obrony. I zobaczyłem odzianą w czerń postać Abdullaha, który skoczył nad naszymi głowami w rozdziawione paszcze zgrai.

Zawirował, rozdając ciosy na prawo i lewo. Skoczył, wysoko unosząc kolana, i wylądował sprężyście jak wyszkolony wojownik. Ruchy miał płynne, błyskawiczne i oszczędne. To była ta straszna i piękna zwięzłość węży i skorpionów. Śmiercionośna. Precyzyjna. Doskonała. Był uzbrojony w metalowy pręt, mający mniej więcej trzy centymetry w obwodzie i ponad metr długości. Zadawał nim ciosy oburącz, jak mieczem. Ale to nie jego broń ani nawet jego niezwykła zwinność przestraszyły i odstraszyły psy. Tym, co sprawiło, że rzuciły się do panicznej ucieczki, zostawiając dwóch swoich towarzyszy z roztrzaskanymi czaszkami, był fakt, że to on zaatakował, podczas gdy my się broniliśmy, że był pewien wygranej, podczas gdy my walczyliśmy o przetrwanie.

Wkrótce było po wszystkim. Cisza po walce. Abdullah spojrzał na nas, trzymając metalowy pręt nad ramieniem, jak samurajski miecz. Uśmiech, lśniący na jego młodej twarzy, był jak światło księżyca na minarecie białego meczetu Hadżdżi Ali.

Później, kiedy napiliśmy się w mojej chacie gorącej i bardzo słodkiej sulejmańskiej herbaty, Abdullah wyjaśnił, że czekał w moim domostwie i usłyszał szczekanie. Przyszedł sprawdzić sytuację, bo wyczuł, że dzieje się coś strasznego. Kiedy kilka razy opowiedzieliśmy sobie nawzajem swoją przygodę, posłałem nam na gołej ziemi i położyliśmy się na spoczynek.

Abdullah i Tarik bez trudu zapadli w sen, który mnie ominął. Leżałem na wznak w ciemnościach wonnych od kadziła, bidi i taniej nafty i pełen zwątpienia oraz podejrzliwości dokonywałem przeglądu ostatnich wypadków. Wydawało mi się, że w tych dniach wydarzyło się więcej niż przez parę miesięcy. Madame Zhou, Karla, rada Kadirbaja, Sapną – czułem, że jestem na łasce i niełasce osobowości silniejszych, a przynajmniej bardziej tajemniczych ode mnie. Czułem nieodparty zew i pociąg nurtu, który niósł mnie do cudzego przeznaczenia. To wszystko było zaplanowane. Czułem to. Dostawałem znaki ostrzegawcze, ale nie potrafiłem ich oddzielić od jaskrawego kolażu godzin, twarzy i słów. Ta nakrapiana chmurami noc była ciężka od wieszczych znaków, jakby sam los ostrzegał mnie i prowokował.

Tarik obudził się gwałtownie, usiadł i rozejrzał. Mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Wyraźnie widziałem strach na jego bladej twarzy, strach, który zmienił się w smutek i zdecydowanie. Spojrzał na spokojną, uśpioną postać Abdullaha, a potem na mnie. Bez słowa wstał i przyciągnął swoje posłanie do mojego. Znowu skulił się pod cienkim kocem – tuż obok mnie. Wyciągnąłem rękę, a on oparł na niej głowę. Jego włosy pachniały słońcem.

Zmęczenie w końcu mnie dopadło, pogrążyło moje wątpliwości i zagubienie – i w przenikliwej przejrzystości półsnu nagle dostrzegłem, co moi nowi przyjaciele – Kadirbaj, Karla, Abdullah, Prabaker i pozostali – mają wspólnego. Wszyscy są – tak jak ja – obcy w tym mieście. Żadne się tu nie urodziło. Wszyscy byliśmy uciekinierami, ocalonymi, wyrzuconymi przez sztorm na brzeg miasta-wyspy. Jeśli coś nas łączyło, to wspólnota uchodźców, braterstwo zagubionych, samotnych i wydziedziczonych.

Zrozumienie tego, uświadomienie sobie tej prawdy sprawiło, że ujrzałem, jak surowo potraktowałem chłopca. Tarik także był obcy w mojej surowej, trudnej części miasta. Zawstydzony tym zimnym egoizmem, który odebrał mi współczucie, dotknięty do żywego odwagą i samotnością tego małego chłopca, słuchałem jego sennego oddechu i przygarnąłem go do mojego obolałego serca. Czasami kochamy samą nadzieją. Czasami płaczemy wszystkim z wyjątkiem łez. Koniec końców wszystko sprowadza się do jednego: miłości i jej powinności, smutku i jego prawdy. Koniec końców mamy tylko to. Pomaga nam się trzymać, dopóki nie wzejdzie słońce.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 174 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 1 | ROZDZIAŁ 2 | ROZDZIAŁ 3 | ROZDZIAŁ 4 | ROZDZIAŁ 5 | ROZDZIAŁ 8 | ROZDZIAŁ 9 | ROZDZIAŁ 10 | ROZDZIAŁ 13 | ROZDZIAŁ 14 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 15| ROZDZIAŁ 17

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.03 сек.)