Читайте также: |
|
Długie, płaskie międzynarodowe perony na Victoria Terminus ciągnęły się aż po horyzont pod metalową osłoną sklepionych sufitów. Cherubinami tego architektonicznego nieba były gołębie, tak wysoko przelatujące z trzepotem z grzędy na grzędę, że ledwie je widziałem; dalekie, niebiańskie byty złożone z lotu i białego światła. Wielki dworzec – ci, którzy korzystają z niego codziennie, nazywają go V.T. – słusznie słynął z misternych ornamentów na fasadach, wieżach i zabudowaniach zewnętrznych. Ale najbardziej wysublimowane piękno według mnie znajdowało się w katedralnym wnętrzu. Tu ograniczenia funkcjonalności spotykały się z ambicjami sztuki, a miejsce dla wizji miało takie samo znaczenie jak miejsce dla podróżnych.
Przez długą godzinę siedziałem wśród naszych bagaży na międzynarodowym peronie od strony ulicy. Była szósta wieczorem, a dworzec pękał w szwach od ludzi, waliz, tłumoków i bogatej kolekcji zwierząt – żywych i takich, które niedawno pożegnały się z tym światem.
Prabaker wbiegł w tłum kłębiący się między dwoma stojącymi pociągami. Już po raz piąty. Potem, po kilku minutach, po raz piąty wrócił galopem.
– Na Boga, Prabu! Siadaj!
– Nie mogę siadać, Lin.
– Więc wsiądźmy do tego pociągu.
– Nie mogę wsiadać też. Nie pora wsiadać do pociągu.
– A… kiedy będzie pora?
– Chyba… za malutką troszeczkę bardzo wkrótce, a niedługo. Słuchaj! Słuchaj!
Głośnik coś powiedział. Możliwe, że po angielsku. Brzmiało to jak bełkot rozgniewanego pijaka, zwielokrotniony przez jedyne w swoim rodzaju zniekształcenia starych głośników w kształcie lejka. Prabaker nasłuchiwał, a na jego twarzy malowała się cała gama uczuć od lęku po ból.
– Teraz! Lin, teraz! Szybko! Spieszmy się! Spiesz się!
– Czekaj, czekaj. Najpierw przez,ciebie sterczę tu godzinami jak posąg Buddy, a teraz nagle mam się spieszyć?
– Tak, baba. Nie ma czasu robić Buddę – za wyproszeniem świętości. Teraz czas robić wielki bieg. On nadchodzi!
– Kto nadchodzi?
Prabaker spojrzał na peron. Komunikat, cokolwiek oznaczał, miał piorunujący wpływ na tłum, który rzucił się na dwa stojące pociągi, ludzie wciskali siebie i pakunki w drzwi i okna. Z kipieli ciał wyłonił się człowiek, który ruszył w naszą stronę. Był ogromny, jeden z największych znanych mi ludzi. Miał ze dwa metry wzrostu, potężną muskulaturę i długą, gęstą brodę spływającą na szeroką pierś. Nosił uniform bombajskiego tragarza – czapka, koszula i szorty z surowego czerwono-oliwkowego płótna.
– On! – oznajmił Prabaker, wpatrując się w olbrzyma z uwielbieniem i zgrozą. – Ty z nim teraz idziesz, Lin.
Tragarz, mający duże doświadczenie z cudzoziemcami, zapanował nad sytuacją. Wyciągnął do mnie ręce. Myślałem, że chce się przywitać, więc także wyciągnąłem swoją, ale on odtrącił ją ze spojrzeniem niepozostawiającym żadnych wątpliwości, jak wielką odrazę wzbudził w nim ten gest. Potem wziął mnie pod pachy, podniósł i odsunął sobie z drogi.
Kiedy się waży dziewięćdziesiąt kilo, człowiek czuje się dziwnie, a nawet zachwycająco dziwnie, kiedy inny mężczyzna podniesie go bez wysiłku. W tym momencie postanowiłem, że będę współpracować z tragarzem na wszystkie możliwe sposoby.
Kiedy olbrzym umieścił sobie na głowie mój ciężki plecak i zebrał resztę bagaży, Prabaker ustawił mnie za jego plecami i chwycił w garść jego czerwoną koszulę.
– Masz, Lin, utrzymaj się jego koszuli – pouczył mnie. – Utrzymaj się i nie opuszczaj tej koszuli. Daj mi głęboką i specjalną obietnicę. Nigdy nie opuścisz tej koszuli.
Minę miał tak niezwykle poważną i przejętą, że skinąłem głową i chwyciłem tragarza za koszulę.
– Nie, wypowiedz to też! Wypowiedz te słowa – nigdy nie opuszczę tej koszuli. Szybko!
– Och, jak rany… No dobra – nigdy nie opuszczę tej koszuli. Jesteś zadowolony?
– Do widzenia, Lin! – krzyknął Prabaker i rzucił się w kipiący tłum.
– Co? Co? A ty dokąd? Prabu? Prabu!
– Okay! Ruszamy! – ryknął tragarz głosem, który równie dobrze mógłby się dobywać z niedźwiedziej groty i lufy zardzewiałej armaty.
Ruszył w tłum, ciągnąc mnie za sobą i przy każdym kroku wymierzając kopniaki potężnymi kolanami. Tłum pierzchał przed nim czym prędzej. Kto się ociągał, frunął w powietrzu.
Grożąc, przeklinając i ubliżając, tragarz wydeptywał ścieżkę w gęstym tłumie. Przy każdym ruchu jego potężnych nóg ludzie padali pokotem. W samym środku tłumu wrzask był tak głośny, że czułem go na skórze. Ludzie darli się jak ofiary katastrofy. Z głośników atakowały porażające i niezrozumiałe obwieszczenia. Nieustannie wyły syreny, dzwoniły dzwonki, gwizdały gwizdki.
Dotarliśmy do wagonu, podobnie jak inne pękającego w szwach, a drzwi blokował niewzruszony mur ciał. Powstała szczelna zapora nóg, pleców i głów. Zdumiony, i ani trochę niezawstydzony, wisiałem na tragarzu, który pracowicie kolanami torował sobie drogę do wejścia.
W końcu jego nieubłagany marsz naprzód ustał. Byliśmy na środku wagonu. Sądziłem, że tłum stał się zbyt gęsty nawet dla tego Robocopa. Wpiłem się w jego koszulę, by za żadne skarby nie rozdzielić się z nim, gdyby znowu ruszył. Stopniowo dotarło do mnie, że przez wściekły hałas duszącego tłumu dobiega mnie natarczywa i umęczona mantra: sarr… san… sarr… sarr… sarr…
W końcu uświadomiłem sobie, że to mówi mój tragarz. Nie poznałem słowa, które powtarzał z takim niepokojem, ponieważ nie przywykłem, żeby się do mnie tak zwracano: sir.
– Sir! Sir! Sir! – huczał tragarz.
Puściłem jego koszulę i powiodłem wokół wzrokiem, który natychmiast zatrzymał się na Prabakerze, rozciągniętym jak długi na całej ławce. Wdarł się do wagonu przed nami, zajął miejsce i bronił go własnym ciałem. Nogi owinął wokół oparcia po jednej stronie, ręce zacisnął na oparciu od strony okna. Do przedziału wpadło pół tuzina podróżnych i każdy z wściekłością usiłował go oderwać od oparć. Ciągnęli go za włosy, szturchali, kopali i bili po twarzy. Prabaker nie mógł się bronić, ale kiedy nasze spojrzenia się spotkały, przez grymas bólu przebił się triumfalny uśmiech.
Rzuciłem się na mężczyzn, chwyciłem ich za kołnierze i odtrąciłem z mocą, która rodzi się ze słusznego gniewu. Prabaker usiadł, a ja zająłem miejsce obok niego. Natychmiast rozpoczęła się bójka o zwolnione miejsce obok nas. Tragarz rzucił nam bagaż do stóp. Twarz, włosy i koszula ociekały mu potem. Skinął głową Prabakerowi, oddając mu szacunek. A ten był równie wielki – jego gniewne oczy nie pozostawiały co do tego wątpliwości – jak pogarda dla mnie. Potem przepchnął się przez tłum aż do samych drzwi, wykrzykując obelgi.
– Ile mu zapłaciłeś?
– Czterdzieści rupii, Lin.
Czterdzieści rupii. Ten człowiek wdarł się do wagonu z całym naszym bagażem za dwa dolary amerykańskie.
– Czterdzieści!
– Tak. – Prabaker westchnął. – Bardzo drogo. Ale takie dobre kolana są bardzo dobre. Ma sławne kolana, wiesz. Wielu przewodników się ubiega o te jego dwa kolana. Ale przekonałem go, żeby nam pomagał, bo mu powiedziałem, że jesteś – nie wiem, jak to powiedzieć po angielsku – że masz niepełny rozum.
– Upośledzony umysłowo. Powiedziałeś, że jestem upośledzony umysłowo?
– Nie, nie. – Zmarszczył brwi, zastanawiając się. – Chyba dobrzejsze jest słowo „głupi”.
– Powiedzmy to wprost: powiedziałeś mu, że jestem głupi, i dlatego zgodził się nam pomóc.
– Tak. – Prabaker się rozpromienił. – Ale nie tylko troszkę głupi. Powiedziałem, że jesteś bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo…
– Dobra, już łapię.
– Więc cena była dwadzieścia rupii za jedno kolano. A teraz mamy tu to oto dobre siedzenie.
– Nic ci nie jest? – spytałem, zły, że ucierpiał z mojego powodu.
– Nic, baba. Parę siniaków zyska moje całe ciało, lecz nic nie jest złamane.
– Coś ty najlepszego zrobił? Dałem ci pieniądze na bilety. Mogliśmy usiąść w drugiej albo pierwszej klasie jak cywilizowani ludzie. Co my tu robimy?
Spojrzał na mnie z naganą i rozczarowaniem w wielkich, jasnobrązowych oczach. Wyjął z kieszeni zwitek banknotów i oddał mi.
– To reszta za bilety. Każdy może kupić bilety pierwszej klasy. Jeśli chcesz kupić bilety pierwszej klasy, możesz kupić sam. Nie potrzebujesz bombajskiego przewodnika, żeby kupić bilety w wygodnych, pustych wagonach. Ale potrzebujesz bardzo znakomitego bombajskiego przewodnika jak ja, jak Prabaker Kishan Kharre, by dostać się do tego wagonu na dworcu V. T. i dostać dobre miejsca, tak? To moja praca.
– Oczywiście. – Złagodniałem, choć nadal byłem na niego zły, bo miałem wyrzuty sumienia. – Ale proszę cię, nie dawaj się już bić do końca podróży tylko po to, żebym miał gdzie siedzieć, dobrze?
Przez chwilę zastanawiał się, marszcząc brwi, a potem znowu się rozpromienił, a jego znajomy uśmiech roziskrzył mroczny przedział.
– Jeśli bić się będzie absolutnie trzeba – powiedział, twardo i życzliwie negocjując warunki swojej pracy – zakrzyczę jeszcze głośniej i wtenczas przybędziesz uratować moje siniaki. Umowa postoi?
– Postoi. – Westchnąłem, a pociąg nagle szarpnął i ze zgrzytem zaczął wyjeżdżać z dworca.
W chwili gdy pociąg ruszył, wrzaski, bójki i przepychanki ustały jak nożem uciął, a na ich miejscu zjawiła się wystudiowana, wytworna uprzejmość, która towarzyszyła nam do końca podróży.
Mężczyzna naprzeciwko mnie poruszył się, przypadkiem dotykając mnie nogą. Było to zaledwie muśnięcie, prawie niewyczuwalne, ale on natychmiast dotknął czubkami palców prawej ręki mego kolana, a potem swojej piersi – indyjski gest przeprosin za niezamierzoną obrazę. W całym przedziale i na korytarzu pasażerowie odnosili się do siebie z równym szacunkiem i życzliwością.
Początkowo, podczas tej pierwszej podróży z miasta do Indii, takie nagłe ataki uprzejmości po brutalnych przepychankach podczas wsiadania do pociągu doprowadzały mnie do furii. Wydawało mi się, że to hipokryzja – robić takie ceregiele z powodu dotknięcia stopy, kiedy parę minut wcześniej byli gotowi powyrzucać się przez okna.
Teraz, wiele lat i wiele podróży po tej pierwszej wyprawie zatłoczonym wiejskim pociągiem, wiem, że dzikie walki i dworna uprzejmość to wyraz tej samej filozofii: doktryny konieczności. Na przykład stopień przemocy, konieczny do zajęcia miejsca w pociągu, był nie większy i nie mniejszy od stopnia uprzejmości i troski koniecznych do uczynienia tej niewygodnej podróży w tłoku możliwie najprzyjemniejszą. Czym jest konieczność? To w Indiach pytanie, którego nikt nie zadaje, lecz nie da się go uniknąć. Kiedy to zrozumiałem, liczne charakterystycznie zdumiewające aspekty życia publicznego stały się dla mnie zrozumiałe: od władz miasta, akceptujących rozprzestrzenianie się slumsów, po swobodę, z jaką krowy wchodzą w sam środek ulicznego ruchu; od tolerowania żebraków na ulicy po zawiłość biurokracji; i od fantastycznego, bezwstydnego eskapizmu hollywoodzkich filmów po przyjmowanie setek tysięcy uchodźców z Tybetu, Iranu, Afganistanu, Afryki i Bangladeszu do kraju, w którym jest i tak za dużo smutków i potrzeb.
Zacząłem rozumieć, że prawdziwa hipokryzja jest w oczach, głowach i krytyce tych, którzy przybywają z krajów dostatku, gdzie nikt nie musi walczyć o miejsce w pociągu. Już podczas tej pierwszej podróży zrozumiałem w głębi serca, że Didier miał rację, porównując Indie i miliard ich mieszkańców z Francją. Miałem zgodne z jego przekonaniem przeczucie, że gdyby na tak ciasnej przestrzeni znalazł się miliard Francuzów, Australijczyków czy Amerykanów, walka przy wsiadaniu do pociągu byłaby dużo gwałtowniejsza, a późniejsza uprzejmość znacznie mniejsza.
I rzeczywiście uprzejmość i życzliwość, okazywane przez ludzi ze wsi, podróżujących kupców, wędrownych robotników i powracających synów, ojców i mężów, uczyniły tę podróż znośną, pomimo tłoku i nieustannie rosnącego upału. Każdy dostępny centymetr miejsca był zajęty, nawet mocne metalowe półki bagażowe nad naszymi głowami. Na korytarzu ludzie na zmianę siedzieli lub kucali na wyznaczonym i oczyszczonym w tym celu kawałku podłogi. Każdy czuł co najmniej dwa napierające na niego ciała – a jednak nikt nie okazał niezadowolenia czy złego humoru.
Jednak kiedy po czterech godzinach podróży ustąpiłem miejsca staruszkowi z grzywą siwych włosów i okularami o szkłach grubych jak w wojskowej lornetce, Prabaker poczuł się sprowokowany do urażonej desperacji.
– Tak bardzo walczyłem z miłymi ludziami o twoje siedzenie! A ty je oddajesz, jakbyś spluwał paanem, i wstajesz w przejściu, i w dodatku na swych nogach.
– Daj spokój, Prabu. Przecież to staruszek. Nie pozwolę, żeby stał, kiedy ja siedzę.
– To łatwe – wystarczy nie patrzeć na starą osobistość. Jeśli stoi, nie patrzę, jak stoi. To tylko jego interes, to stanie, i nie ma nic do twojego siedzenia.
– Taki już jestem – odparłem, śmiejąc się z zażenowaniem, bo Prabu zwracał się wprost do całego wagonu zainteresowanych pasażerów.
– Takie rany, takie siniaki na moim ciele! – jęczał Prabu, mówiąc do mnie, lecz zwracając się do zaciekawionej publiczności. Podniósł koszulę i podkoszulek, ukazując rzeczywiście brzydkie zadrapanie i ciemniejący siniak. – Tyle ran i siniaków, żeby ta stara osobistość mogła posadzić lewostronny pośladek! A żeby mogła posadzić prawostronny pośladek, mam więcej siniaków na drugiej stronie mego ciała. Dla niego, by posadził swoje obustronne pośladki na siedzeniu, kaleczę i siniaczę moje ciało. To wielki wstyd, Lin. To ci powiadam. To wielki wstyd.
Przechodził z angielskiego na hindi i odwrotnie, aż wszyscy pojęli istotę jego pretensji. Każdy z moich współpasażerów spoglądał na mnie ze zmarszczonymi brwiami lub kręcąc głową z dezaprobatą. Najokropniejsze spojrzenie oczywiście miał tenże sam staruszek, któremu ustąpiłem miejsca. Gapił się na mnie złośliwie przez bite cztery godziny Kiedy wreszcie wstał, a ja odzyskałem miejsce, wymamrotał tak potworną klątwę, że inni parsknęli śmiechem, a niektórzy wyrazili mi swoje współczucie, klepiąc mnie po ramionach i plecach.
Pociąg mknął dalej przez senną noc i świt w barwie płatka róży. Patrzyłem, słuchałem, ocierałem się o ludzi z małych miast i wiosek. I podczas tych czternastu, na ogół milczących, godzin w zatłoczonej trzeciej klasie dowiedziałem się więcej, porozumiewając się na migi, niż przez miesiąc podróży pierwszą klasą.
A podczas tej pierwszej wyprawy poza miasto żadne odkrycie nie sprawiło mi większej radości niż pełne tłumaczenie słynnego indyjskiego kołysania głowy. Przez te tygodnie, które spędziłem w Bombaju z Prabakerem, dowiedziałem się, że kołysanie głową na boki – najbardziej charakterystyczny z wyrazistych hinduskich gestów – jest ekwiwalentem potakiwania. Odkryłem także bardziej subtelne znaczenia: „zgadzam się z tobą” i „tak, chciałbym”. W pociągu okazało się, co jest uniwersalnym przesłaniem tego gestu używanego jako powitanie, dzięki czemu jest on wyjątkowo użyteczny.
Większość wchodzących do otwartego wagonu witała pozostałych stojących lub siedzących mężczyzn nieznacznym kołysaniem głowy. Ten gest zawsze budził podobny odzew co najmniej jednej osoby, a czasami kilku. Widziałem to na kolejnych stacjach i zdawałem sobie sprawę, że przybysze nie mogą mieć na myśli „tak” ani „zgadzam się z tobą”, bo nic nie zostało powiedziane i wsiadający nie sprowokowali żadnej innej reakcji poza samym tym gestem. Stopniowo zdałem sobie sprawę, że kołysanie głową jest sygnałem niosącym przyjazne i rozbrajające przesłanie: „Jestem spokojnym człowiekiem. Nikomu nie chcę zrobić krzywdy”.
Ten cudowny gest obudził mój podziw i niemałą zazdrość, więc ja też spróbowałem go wykonać. Pociąg zatrzymał się na wiejskiej stacyjce. Do wagonu wsiadł przybysz. Kiedy nasze oczy się spotkały, zakołysałem lekko głową i uśmiechnąłem się. Efekt był piorunujący. Mężczyzna rozpromienił się w uśmiechu tak olśniewającym, że prawie w połowie dorównał Prabakerowi, i zaczął tak intensywnie kołysać głową, że początkowo trochę się zaniepokoiłem. Jednak pod koniec podróży zyskałem już tyle wprawy, że potrafiłem wykonywać ten gest tak samo od niechcenia jak pozostali, i przekazywać nim umiarkowaną wiadomość. Była to pierwsza prawdziwie indyjska lekcja, jakiej nauczyło się moje ciało, i początek transformacji, która zrodziła się podczas tej podróży stłoczonych serc i trwała długie lata.
Wysiedliśmy z pociągu w Dżalgaon, regionalnym centrum szczycącym się szerokimi ruchliwymi ulicami. Była dziewiąta i poranny ruch już się rozkręcił, rozdzwonił i rozkołysał. Kiedy opuszczaliśmy stację, z pociągu właśnie wyładowywano surowce – żelazo, szkło, drewno, materiały i plastik. Na stację przybywały najróżniejsze towary, od garnków i ubrań po ręcznie tkane maty, które później rozsyłano do miast.
Zapach świeżego, mocno doprawionego jedzenia obudził mój apetyt, ale Prabaker popędził mnie na dworzec autobusowy. Szczerze mówiąc, ten dworzec był po prostu kawałkiem ubitej ziemi, na którym czekały dziesiątki dalekobieżnych autokarów. Przez pół godziny wędrowaliśmy od autobusu do autobusu, wlokąc za sobą ciężki bagaż. Nie potrafiłem odczytać napisów w hindi i marathi na boku każdego autobusu. Prabaker potrafił, ale i tak czuł potrzebę wypytania każdego kierowcę o miejsce przeznaczenia.
– Czy tam z przodu nie ma napisu, dokąd jedzie każdy autobus? – spytałem, zirytowany zwłoką.
– Tak. Widzisz, tam jest napisane Aurangabad, a tu Adżanta, a tam Chalisgao, a tam…
– Tak, tak. To dlaczego pytasz każdego kierowcę, dokąd jedzie?
– Och! – wykrzyknął, autentycznie zaskoczony pytaniem. – Bo nie każdy znak to prawdziwie znak.
– Jak to nie „prawdziwie znak”?
Prabu zatrzymał się, postawił swoją część bagażu i zaczął wyjaśniać cierpliwie i z pobłażliwym uśmiechem:
– Widzisz, Lin, niektóre te kierujące osobistości jadą tam, gdzie nikt nie chce jechać. To małe wioski, tam jest tylko parę osobistości. Więc wieszają znak bardziej popularnego miejsca.
– Mówisz, że wieszają znak wskazujący, że jadą do dużego miasta, gdzie chce pojechać mnóstwo ludzi, ale tak naprawdę jadą tam, gdzie nikt nie chce jechać?
– Właśnie. – Rozpromienił się.
– Dlaczego?
– Widzisz, ponieważ chociaż ci, którzy z nimi pojadą, jadą do popularnego miejsca, to może kierowca przekona ich, żeby pojechali do niepopularnego miejsca. To biznes, Lin. Chodzi o biznes.
– To szaleństwo – odparłem.
– Musisz trochę wyrozumieć te osobistości. Jeśli powieszą prawdziwy znak, nikt z nimi nie będzie rozmawiał przez cały dzień i będą bardzo samotne.
– A, teraz już rozumiem – wymamrotałem sarkastycznie. – Nie chcemy, żeby byli samotni.
– Wiem. – Prabaker się uśmiechnął. – Ty masz bardzo dobre serca w swoich ciałach.
Kiedy w końcu wsiedliśmy do autobusu, okazało się, że podróżujemy w popularnym kierunku. Kierowca i jego asystent przepytywali każdego wsiadającego pasażera, by dokładnie ustalić, gdzie zamierza wysiąść. Ci, którzy jechali najdalej, byli kierowani na tylne siedzenia. Gwałtownie rosnące sterty bagażu, dzieci i zwierząt wypełniły korytarz do wysokości ludzkich ramion, aż w końcu na siedzeniach zaprojektowanych dla dwóch osób siedziało ich po troje.
Ponieważ miałem miejsce przy przejściu, przypadła mi rola przekazywania na tył autobusu różności, od tobołków po niemowlęta. Młody wieśniak, który podał mi pierwszy przedmiot, zawahał się przez chwilę i spojrzał w moje szare oczy. Kiedy zakołysałem głową na boki i uśmiechnąłem się, odpowiedział uśmiechem i podał mi paczkę. Zanim autobus wytoczył się z dworca, każdy mężczyzna w zasięgu wzroku uśmiechał się do mnie i kołysał głową, a ja rewanżowałem się im tym samym.
Napis za kierowcą ogłaszał wielkimi czerwonymi literami w marathi i po angielsku, że w autobusie tym jest miejsce wyłącznie dla czterdziestu ośmiu pasażerów. Nikt nie przejmował się faktem, że wieźliśmy siedemdziesięcioro pasażerów i dwie do trzech ton ładunku. Stary autobus kołysał się na zmęczonych resorach jak krypa podczas sztormu. Jego dach, boki i podłoga skrzypiały, jęczały i piszczały, a hamulce wydawały niepokojące kwiki. Mimo to kiedy autobus minął miejskie rogatki, kierowca zdołał go rozpędzić do osiemdziesięciu lub dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Biorąc pod uwagę wąską drogę, niebezpiecznie stromizny po jednej stronie i liczne szeregi ludzi i zwierząt po drugiej, ogrom naszej rozkołysanej arki i mrożącą krew w żyłach wrogość, z jaką kierowca pokonywał każdy zakręt, ta prędkość wystarczyła, by na czas podróży uwolnić mnie od potrzeby snu czy odpoczynku.
Przez następne trzy godziny tego katastrofalnego pędu dotarliśmy na szczyt górskiego grzbietu, oznaczającego kraniec rozległej wyżyny Dekan, po czym zjechaliśmy w żyzne równiny w obrębie płaskowyżu. Składając w duchu dzięki za uratowanie życia i na nowo doceniając jego ulotny dar, wysiedliśmy z tego pierwszego autobusu na małym, zapiaszczonym, opuszczonym przystanku, oznaczonym jedynie podartą flagą, łopoczącą na gałęzi smukłego drzewa. Po godzinie zatrzymał się na nim drugi autobus.
– Goora kaun hain? – spytał kierowca, kiedy wdrapywaliśmy się po schodkach. „Kim jest ten biały?”.
– Maza mitra ahey – odpowiedział Prabaker z wystudiowaną nonszalancją, na próżno usiłując ukryć dumę. „To mój przyjaciel”.
Rozmowa toczyła się w marathi, języku stanu Maharasztra, którego stolicą jest Bombaj. Wtedy nie rozumiałem zbyt wiele, ale te same pytania i odpowiedzi powtarzały się tak często podczas tych spędzonych w wiosce miesięcy, że większości – z pewnymi odmianami – nauczyłem się na pamięć.
– Co on tu robi?
– Przyjechał do mojej rodziny.
– Skąd pochodzi?
– Z Nowej Zelandii.
– Z Nowej Zelandii?
– Tak. Nowa Zelandia. W Europie.
– Dużo pieniędzy w Nowej Zelandii?
– Tak, tak. Dużo. Wszystko to bogaci biali ludzie.
– Zna marathi?
– Nie.
– Hindi?
– Nie. Tylko angielski.
– Tylko angielski?
– Tak.
– Dlaczego?
– W jego kraju nie mówi się w hindi.
– Nie mówią w hindi?
– Nie.
– Nie ma marathi? Nie ma hindi?
– Nie. Tylko angielski.
– Święty ojcze! Biedny idiota.
– Tak.
– Ile ma lat?
– Trzydzieści.
– Wygląda starzej.
– Jak oni wszyscy. Wszyscy Europejczycy wyglądają na starszych i gorszych, niż są. Biali tak mają.
– Jest żonaty?
– Nie.
– Nieżonaty? Trzydzieści lat i nieżonaty? Co z nim nie tak?
– To Europejczyk. Oni się tam często żenią, jak są starzy.
– Zwariowali.
– Tak.
– Jaki ma zawód?
– Jest nauczycielem.
– Nauczyciel to dobry zawód.
– Tak.
– Ma rodziców?
– Tak.
– Gdzie są?
– W jego ojczyźnie. W Nowej Zelandii.
– Dlaczego nie jest z nimi?
– Podróżuje. Ogląda cały świat.
– Dlaczego?
– Europejczycy tak mają. Trochę popracują, a potem trochę pojeżdżą po świecie, samotnie, bez rodziny, dopóki się nie zestarzeją, a wtedy się żenią i robią się bardzo poważni.
– Zwariowali.
– Tak.
– Musi być samotny bez mamusi i tatusia, bez żony i dzieci.
– Tak. Ale Europejczykom to nie przeszkadza. Mają doświadczenie w samotności.
– Ma wielkie silne ciało.
– Tak.
– Bardzo silne ciało.
– Tak.
– Lepiej dobrze go karm i dawaj mu dużo mleka.
– Tak.
– Bawolego.
– Tak, tak.
– I żeby się nie nauczył brzydkich słów. Nie ucz go kląć. Wszędzie jest pełno drani i dupków, którzy będą go uczyć niedobrych siostrojebnych słów. Trzymaj go z daleka od takich matkojebców.
– Dobrze.
– I nie pozwól, żeby ktoś go wykorzystał. Nie wygląda na specjalnie bystrego. Miej na niego oko.
– Jest mądrzejszy, niż na to wygląda, ale zadbam o niego.
Żadnemu pasażerowi nie przeszkadzało, że ta rozmowa potrwała parę minut, zanim wsiedliśmy i ruszyliśmy. Kierowca i Prabaker rozmawiali tak głośno, że wszyscy słyszeli tę wymianę zdań. A kiedy ruszyliśmy, kierowca dzielił się swoim nowym doświadczeniem nawet z osobami poza autobusem. Kiedy tylko zobaczył na poboczu mężczyzn i kobiety wciskał klakson, by zwrócić ich uwagę, wskazywał kciukiem cudzoziemca na tyle autobusu i zwalniał, by piesi mogli mnie dokładnie obejrzeć.
Przy tak demokratycznym racjonowaniu zdumiewającej nowej atrakcji podróż mająca trwać godzinę rozciągnęła się do dwóch i zjawiliśmy się na pylistej drodze do wioski Sunder późnym popołudniem. Autobus jęknął i potoczył się dalej, zostawiając nas w ciszy tak głębokiej, że wietrzyk szumiący mi do ucha był jak dziecinny senny szept. Przez ostatnią godzinę mijaliśmy niezliczone pola kukurydzy i bananowe zagajniki, a teraz pieszo wlekliśmy się gościńcem między niezliczonymi polami prosa. Zboże, niemal dojrzałe, sięgało wysoko nad głowę i po paru minutach marszu znaleźliśmy się w głębi labiryntu o grubych ścianach. Przestwór nieba skurczył się do małego błękitnego łuku, a droga przed i za nami rozpłynęła się w zakrętach zieleni i złota, jakby w kurtynie zaciągniętej nad żywą sceną świata.
Od pewnego czasu dręczyło mnie coś, co powinienem był sobie uświadomić albo zauważyć. Ta myśl, na poły nieświadoma, niepokoiła mnie niemal od godziny, zanim wreszcie się skrystalizowała. Tu nie było słupów telegraficznych. Ani elektrycznych. Od godziny nie widziałem oznak obecności elektryczności – nawet z daleka.
– Czy w twojej wiosce jest prąd?
– O nie. – Prabaker się uśmiechnął.
– Nie ma prądu?
– Nie. Wcale.
Na jakiś czas zapadło milczenie; z wolna wyłączałem wszystkie wynalazki, które uważałem za niezbędne. Nie ma światła elektrycznego. Nie ma elektrycznych czajników. Nie ma telewizji. Nie ma radia. Nie ma muzyki. Nie miałem ze sobą nawet walkmana. Jak przeżyję bez muzyki?
– Co ja zrobię bez muzyki? – odezwałem się ze świadomością, że jestem żałosny. Jednak nie potrafiłem stłumić rozczarowanego kwilenia w głosie.
– Będzie pełno muzyki, baba – odpowiedział radośnie. – Ja będę śpiewać. Każdy będzie śpiewać. Będziemy śpiewać i śpiewać, i śpiewać.
– Aha. No tak. Teraz już jestem spokojny.
– I ty też będziesz śpiewać.
– Na to nie licz.
– W wiosce każdy śpiewa – powiedział z nagłą powagą.
– Mhm.
– Tak. Każdy.
– Zajmiemy się tym śpiewającym problemem, kiedy nadejdzie pora. Daleko jeszcze?
– O, malutki kawałeczek prawie niezbyt daleko. I wiesz, w wiosce mamy już wodę.
– Jak to „już”?
– Tak to, że w wiosce jest kran.
– Kran. Jeden na całą wioskę?
– Tak. I woda idzie przez całą godzinę, o drugiej po południu, każdego dnia. – Jedna godzina dziennie…
– O tak. No, prawie każdego dnia. Czasami idzie tylko pół godziny. Czasami wcale nie idzie. Wtedy idziemy i zdejmujemy zielone z wody w studni i woda nie problem. Ach! Patrz! To mój ojciec!
Przed nami krętą, zarośniętą ścieżką jechał zaprzężony w wołu wózek. Wół, wielkie bydlę o zakręconych rogach i sierści w kolorze café latte, był zaprzężony do wysokiego wózka w kształcie kosza z dwoma drewnianymi kołami o stalowych obręczach. Koła były wąskie, lecz wysokie i sięgały mi do ramienia. Na jarzmie siedział ojciec Prabakera, palący papierosa bidi.
Kishan Mango Kharre był maleńki, niższy nawet od Prabakera, miał krótko obcięte siwe włosy, krótki siwy wąsik i wydatny brzuch pomimo szczupłej sylwetki. Miał na sobie białą czapkę, bawełnianą kurtę i dhoti kasty rolników. Dhoti, formalnie rzecz biorąc, jest opaską na biodra, ale nazwa ta odziera tę część stroju z jej spokojnej i pełnej wdzięku elegancji. Można ją zakasać tak, że stanie się roboczymi szortami, w sam raz do pracy w polu, albo rozpuścić, by niczym pantalony sięgała do kostek. Dhoti zawsze jest w ruchu i przy każdej czynności, od biegu po nieruchome siedzenie, powtarza ruchy ciała. W południe przepuszcza każdy wietrzyk, a wieczorem chroni przed chłodem. Jest skromna i praktyczna, a jednocześnie kokieteryjna i atrakcyjna. Gandhi nadał dhoti znaczenie podczas swych wypraw do Europy, gdy walczył o wyzwolenie Indii spod panowania Anglii. Jednak z całym szacunkiem dla Mahatmy, dopiero kiedy mieszka się i pracuje z indyjskimi rolnikami, zaczyna się w pełni doceniać subtelną i szlachetną urodę tego prostego płatu materiału.
Prabaker rzucił bagaże i puścił się pędem. Ojciec zeskoczył z wołu i uścisnęli się nieśmiało. Uśmiech starszego pana mógł stanowić konkurencję dla uśmiechu Prabakera. Był szeroki na całą twarz i serdeczny. Kiedy Prabaker odwrócił się do mnie, stojąc u boku ojca, i ujrzałem podwójny egzemplarz tego gigantycznego uśmiechu – oryginał i jego nieco dostojniejszą kopię genetyczną – efekt był tak porażający, że mogłem jedynie bezradnie się uśmiechnąć.
– Lin, to mój ojciec, Kishan Mango Kharre. Ojcze, to pan Lin. Jestem szczęśliwy, za bardzo szczęśliwy, że poznacie swoje osobistości.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i spojrzeliśmy w oczy. Prabaker i jego ojciec mieli taką samą, niemal idealnie okrągłą twarz i takie same zadarte, perkate nosy. Jednak Prabaker miał twarz zupełnie szczerą, prostoduszną i gładką, natomiast twarz jego ojca pokrywały głębokie zmarszczki, a kiedy się nie uśmiechał, jego oczy zasnuwał cień zmęczenia. Tak jakby zamknął w sobie jakieś drzwi i strzegł ich samymi oczami. Była to dumna twarz, ale smutna, zmęczona i strapiona. Minęło wiele czasu, zanim zdałem sobie sprawę, że wszyscy rolnicy, wszędzie, są równie zmęczeni, strapieni, dumni i smutni; że ziemia, którą się orze, i ziarno, które się w nią rzuca, są jedynym, co się naprawdę ma, gdy żyje się i pracuje na ziemi. I czasami, zbyt często, nie ma nic więcej, tylko to – ta milcząca, potajemna, łamiąca serce radość, którą Bóg daje temu, co kwitnie i rośnie – by pomóc ci znieść głód i strach przed złem.
– Mój ojciec jest bardzo wielkim człowiekiem sukcesu. – Prabaker rozpromienił się dumnie, obejmując starszego pana. Znałem bardzo niewiele słów w marami, a Kishan nie mówił po angielsku, więc Prabaker powtarzał wszystko w obu językach. Na dźwięk swojego języka Kishan uniósł koszulę pełnym wdzięku gestem i poklepał się po owłosionym pękatym brzuchu. Przemówił do mnie z roziskrzonym spojrzeniem, kołysząc głową w geście, który wydawał się niepokojąco obleśny.
– Co on powiedział?
– Chce, żebyś poklepał go po brzuszkach – wyjaśnił Prabaker z uśmiechem.
Kishan uśmiechnął się równie szeroko.
– Wolę nie.
– Och, tak, Lin. On chce, żebyś go poklepał po brzuszkach.
– Nie.
– On bardzo chce twojego klepania.
– Powiedz, że jestem pochlebiony i uważam, że to piękne brzuszki. Ale tym razem podziękuję.
– Tylko małe klepu klepu.
– Nie – powtórzyłem z uporem.
Kishan uśmiechnął się szeroko i parę razy poruszył zachęcająco brwiami. Nadal unosił koszulę powyżej piersi, eksponując okrągły, włochaty brzuch.
– Proszę cię, Lin. Parę klepu klepu. On cię nie ugryzie, brzuszki mego ojca. Czasami trzeba ustąpić, powiedziała Karla, zanim się wygra. I miała rację. Ustępliwość kryje się w sercu wszystkich indyjskich doświadczeń. Ustąpiłem. Rozejrzałem się po pustej drodze, wyciągnąłem rękę i poklepałem ciepły, puchaty brzuch.
Oczywiście dokładnie wtedy spomiędzy wysokich zielonych łanów prosa wyłoniły się cztery ciemnośniade twarze. Byli to młodzi mężczyźni. Gapili się na nas z oczami wytrzeszczonymi ze zdumienia, w którym malował się strach, obrzydzenie i uciecha jednocześnie.
Powoli, z całą godnością, jaką mogłem z siebie wykrzesać, oderwałem dłoń od brzucha Kishana. Starszy pan przyjrzał mi się, a potem spojrzał na tamtych, z podniesioną brwią i kącikami ust ściągniętymi w przebiegły uśmieszek zamykającego sprawę prokuratora.
– Nie chciałbym psuć twojemu tacie zabawy, ale może powinniśmy się już zbierać.
– Challo! – oznajmił Kishan, odgadując znaczenie moich słów. „Jedźmy”
Kiedy ładowaliśmy nasze bagaże i wspinaliśmy się na tył wózka, Kishan usiadł na jarzmie, uniósł długi bambusowy pręt z gwoździem na końcu i zadał nim wołu potężny cios.
Zwierzę, w odpowiedzi na bolesny raz, ruszyło naprzód z szarpnięciem, a następnie zaczęło stąpać z donośną, łomoczącą powolnością. Ten równomierny, ale bardzo ospały krok nasunął mi pytanie, dlaczego to akurat wołu wybrano do tego zadania. Wydawało mi się, że indyjskie woły, zwane baille, to najpowolniejsze zwierzęta pociągowe świata. Gdybym zsiadł i ruszył umiarkowanym krokiem, pewnie byłbym dwa razy szybszy. Ci, którzy gapili się na nas z prosa, puścili się pędem przez gęste łany na poboczu ścieżki, by oznajmić nasze przybycie.
Co dwadzieścia, pięćdziesiąt metrów z łanów kukurydzy i prosa wyłaniały się nowe twarze. Zawsze miały ten sam wyraz – czystego, szczerego, ogłupiałego zdumienia. Gdyby Prabaker i jego ojciec pochwycili dzikiego niedźwiedzia i nauczyli go mówić, ci ludzie nie mogliby zareagować z większym zaskoczeniem.
– Ludzie są za bardzo szczęśliwi. – Prabaker się roześmiał. – Jesteś pierwszą osobą z cudzoziemstwa, która przybyła do mojej wioski od dwudziestu jeden lat. Ostatnia cudzoziemska osobistość to był Belg. To było dwadzieścia jeden lat temu. Wszyscy ludzie, którzy mają mniej niż dwadzieścia jeden lat, nie widzieli cudzoziemca na własne swoje oczy. Ten ostatni osobnik, ten z Belga, był dobrym człowiekiem. Ale ty jesteś bardzo, bardzo dobrym człowiekiem, Lin. Ludzie cię pokochają za bardzo. Będziesz tu tak szczęśliwy, że wyskoczysz z siebie. Zobaczysz.
Według mnie ludzie, którzy gapili się na mnie z zarośli i krzaków na poboczu, byli raczej przerażeni i zbolali niż szczęśliwi. Zacząłem ćwiczyć indyjskie kołysanie głową w nadziei, że rozproszę ten strach. Reakcja była natychmiastowa. Ludzie uśmiechali się, śmiali, także kołysali głowami i biegli, krzykiem informowali swoich sąsiadów o rozrywkowym dziwowisku, które jechało ku nim.
By zadbać o równe tempo, Kishan często i brutalnie ćwiczył wołu. Pręt unosił się i opadał z głośnym trzaskiem w regularnych odstępach czasu. Rytm tych dotkliwych ciosów był punktowany ostrymi dziabnięciami gwoździa na końcu bambusa. Każde przebijało grubą skórę wołu i wyrywało małe kłębki kremowo-brązowej sierści.
Wół nie zwracał uwagi na ciosy, człapał powoli i jednostajnie. Ale ja cierpiałem w jego imieniu. Przy każdym ciosie i dziabnięciu moje współczucie rosło, aż w końcu nie mogłem już wytrzymać.
– Prabu, zrób mi uprzejmość i poproś ojca, żeby przestał bić wołu.
– Przestał… przestał bić?
– Tak. Poproś, żeby łaskawie nie bił wołu.
– Nie, to niemożliwe – odparł Prabu ze śmiechem.
Pręt trzasnął w szeroki grzbiet zwierzęcia, a gwóźdź dziabnął go dwa razy.
– Prabu, ja nie żartuję. Poproś go, żeby przestał.
– Ale, Lin…
Przy następnym ciosie wzdrygnąłem się, a moja mina przekonała go do działania.
Niechętnie przekazał moją prośbę. Kishan słuchał uważnie, a potem dostał mimowolnego ataku chichotu. Jednak po jakimś czasie zauważył rozterkę syna i jego śmiech przycichł, a potem zupełnie utonął w lawinie pytań. Prabaker starał się odpowiadać, ale w końcu znowu spojrzał na mnie z bezradnością.
– Mój ojciec, Lin, on chce wiedzieć, dlaczego ma przestać bić.
– Nie chcę, żeby ranił wołu.
Tym razem i Prabaker się roześmiał, a kiedy już zdołał przetłumaczyć moje słowa, roześmiał się i jego ojciec. Przez jakiś czas rozmawiali wesoło, a potem Prabaker znowu zwrócił się do mnie:
– Mój ojciec pyta, czy to prawda, że w twoim kraju ludzie jedzą krowy?
– No tak, to prawda, ale…
– Ile krów zjadacie?
– No… więc… my je eksportujemy. Nie zjadamy wszystkich sami.
– Ile?
– No, setki tysięcy. Może miliony, ale nasze metody są humanitarne i nie lubimy niepotrzebnego krzywdzenia zwierząt.
– Mój ojciec mówi, że według niego bardzo trudno jest zjeść takie duże stworzenie, nie krzywdząc go.
Potem zaczął wyjaśniać ojcu mój charakter, przytaczając historię ustąpienia miejsca w pociągu, podzielenia się z pasażerami owocami i innym jedzeniem i częstego wspomagania żebraków na ulicach Bombaju.
Kishan zatrzymał gwałtownie wózek i zeskoczył z drewnianego jarzma. Zaatakował Prabakera ogniem nagłych pytań.
– Ojciec chce wiedzieć, czy mamy jakieś prezenty z Bombaju dla niego i rodziny. Powiedziałem, że tak. Teraz chce, żebyś dał te prezenty tutaj, w tym oto miejscu, zanim pojedziemy dalej.
– Chce, żebyśmy rozpakowali bagaże tutaj, na drodze?
– Tak. Boi się, że kiedy dojedziemy do wioski Sunder, będziesz musiał okazać dobre serce i rozdasz wszystkie prezenty innym, a on ich nie dostanie. Chce dostać wszystkie teraz.
Usłuchaliśmy. Pod popołudniowym sztandarem nieba w kolorze indygo, na pylistej drodze między falującymi zasiewami kukurydzy i prosa, rozpostarliśmy wszystkie kolory Indii, żółcienie, czerwienie i błękity koszul, przepasek lungi i sari. Potem je przepakowaliśmy, wraz z pachnącymi mydłami, igłami, kadzidłami, agrafkami, perfumami, szamponami i olejkami do masażu, tak że jedna wielka torba zawierała wyłącznie prezenty dla rodziny Prabakera. Z tą torbą, bezpiecznie upchniętą w zasięgu ręki, Kishan Mango Kharre ruszył w ostatni etap podróży, jeszcze częściej i ze znacznie większym wigorem bijąc cierpliwego wołu.
A potem, wreszcie, powitały nas głosy kobiet i dzieci, śmiechy i krzyki ożywienia. Dosięgły nas na chwilę przed ostrym zakrętem, za którym znajdowała się wioska Sunder z jedną szeroką ulicą z gładkiego, ubitego, złocistego rzecznego piasku. Po obu jej stronach stały domy rozmieszczone tak, że ich drzwi nie znajdowały się naprzeciw siebie. Domy były okrągłe, z jasnobrązowej gliny, z okrągłymi oknami i łukowatymi drzwiami. Dachy stanowiły kopulaste strzechy z trawy.
Wiadomość o przybyciu cudzoziemca rozniosła się po całej okolicy. Do dwustu mieszkańców Sunder dołączyły setki z pobliskich wiosek. Kishan wwiózł nas w tłum i zatrzymał się przed swoim domem. Uśmiechał się tak szeroko, że na jego widok wszyscy musieli się roześmiać.
Zeszliśmy z wózka i stanęliśmy z bagażem u stóp w kręgu sześciuset spojrzeń i szeptów. Mącona oddechami cisza zapadła w tłumie, stłoczonym tak bardzo, że każdy napierał na sąsiada. Byli tak blisko, że czułem ich oddechy na twarzy. Sześćset par oczu wpatrywało się we mnie z intensywną fascynacją. Nikt się nie odzywał. Prabaker stał u mojego boku i choć się uśmiechał i rozkoszował znaczeniem, jakie zyskał w tej chwili, on także był zachwycony wrażeniem, jakie zrobiliśmy.
– Pewnie się zastanawiacie, dlaczego was tu wezwałem – powiedziałem tak poważnym tonem, że byłby śmieszny, gdyby choć jedna osoba zrozumiała żart. Oczywiście tak się nie stało i milczenie zgęstniało, a nawet najcichsze pomruki ucichły.
Co można powiedzieć ogromnemu tłumowi obcych, którzy oczekują od ciebie jakiejś uwagi, a nie rozumieją twojego języka?
Mój plecak spoczywał na ziemi. W górnej kieszeni na klapie znajdował się prezent od przyjaciela. Była to czapka błazna, czarno-biała, z dzwoneczkami na końcach trzech materiałowych rogów. Ten przyjaciel, aktor z Nowej Zelandii, używał czapki jako elementu kostiumu. Na lotnisku, kiedy do mojego odlotu do Indii zostały już tylko minuty, dał mi czapkę na szczęście, na pamiątkę, a ja wepchnąłem ją na wierzch.
Istnieje taki rodzaj szczęścia, który polega głównie na znalezieniu się w odpowiednim miejscu we właściwym czasie, rodzaj natchnienia, który podpowiada tylko, jak zrobić właściwą rzecz w odpowiedni sposób, i to wszystko przychodzi jedynie wtedy, gdy oczyszczamy serce z ambicji, celów i planów, kiedy poddajemy się bez reszty temu szczęśliwemu, opatrznościowemu momentowi.
Wyjąłem czapkę trefnisia i włożyłem, zapiąłem pod brodą, a rękami rozprostowałem materiałowe rogi. Pierwszy rząd gapiów cofnął się z cichym jękiem niepokoju. Wtedy uśmiechnąłem się i zakołysałem głową. Dzwoneczki zabrzęczały.
– Siemanko! – zawołałem. – Zaczynamy przedstawienie!
Efekt był porażający. Wszyscy parsknęli śmiechem. Cała grupa – kobiety, dzieci, mężczyźni – jednocześnie śmiała się, żartowała i krzyczała. Ktoś dotknął mojego ramienia. Dziecko z pierwszego rzędu wyciągnęło do mnie ręce. A potem nagle wszyscy w zasięgu ręki zaczęli mnie klepać, głaskać i szarpać. Podchwyciłem spojrzenie Prabakera. Radość i duma, które ujrzałem w jego oczach, były czymś w rodzaju modlitwy.
Przez parę minut pozwalał na ten łagodny atak, a następnie odpędził tłum, by chronić swoją nową atrakcję. W końcu udało mu się utorować drogę do domu ojca, a kiedy weszliśmy do mrocznego kręgu domu Kishana, trajkoczący, roześmiany tłum zaczął się rozpraszać.
– Musisz wziąć kąpiel, Lin. Po takiej długiej podróży musisz pachnieć nieszczęśliwie. Chodź tędy. Moje siostry już zagrzały wodę na ogniu. Garnki już czekają. Chodź.
Przeszliśmy pod niskim łukiem; Prabaker zaprowadził mnie za dom, w miejsce osłonięte z trzech stron przez wiszące maty. Podłogę prysznica stanowiły płaskie rzeczne kamienie, na których stały trzy wielkie gliniane dzbany z ciepłą wodą. Kanałem w ziemi woda spływała za dom. Prabaker wyjaśnił, że mały mosiężny czerpak służy do polewania ciała wodą, i dał mi mydło.
Słuchając go, rozsznurowałem buty zdjąłem je, zrzuciłem koszulę i dżinsy.
– Lin! – wrzasnął Prabaker w panice, jednym skokiem pokonując dwa metry między nami. Usiłował osłonić moje ciało gołymi rękami; potem rozejrzał się z rozpaczą i stwierdził, że ręcznik leży na moim plecaku, kolejne dwa metry dalej. Rzucił się do niego, porwał ręcznik i przyskoczył, co chwila wydając ostre spanikowane krzyki – „jaaach!”. Osłonił mnie ręcznikiem i rozejrzał się ze zgrozą.
– Oszalałeś, Lin? Co robisz?
– Chcę… wziąć prysznic…
– Ale tak? Tak?!
– O co ci chodzi, Prabu? Sam powiedziałeś, że mam wziąć prysznic. Przyprowadziłeś mnie tutaj, żebym wziął prysznic. Więc staram się wziąć prysznic, a ty zaczynasz skakać jak królik. O co ci chodzi?
– Byłeś nagi! Nagi, również bez ubrania!
– W ten sposób biorę prysznic – wyjaśniłem, doprowadzony do ostateczności tą jego tajemniczą zgrozą. Prabaker śmigał od jednej maty do drugiej, wyglądając zza nich w różnych miejscach. – Tak każdy bierze prysznic, prada?
– Nie! Nie! Nie, Lin! – zawołał, odwracając się do mnie. Jego zwykle radosną twarz wykrzywił grymas desperacji.
– Nie zdejmujecie ubrania?
– Nie, Lin! To są Indie. Nikt nie zdejmuje ubrań, nawet by umyć ciała. To są Indie. Nikt nie jest nagi w Indiach. I zwłaszcza nikt nie jest nagi bez ubrania.
– Więc… jak bierzecie prysznic?
– W odzieży spodniej do kąpieli w Indiach.
– No i świetnie – powiedziałem i upuściłem ręcznik, spod którego ukazały się moje czarne kąpielówki. – Mam odzież spodnią.
– Jaaach! – wrzasnął Prabaker, zanurkował po ręcznik i znowu mnie okrył. – To małe nic? To nie odzież spodnia. To tylko odzież spodnia pod odzież spodnią. Musisz nałożyć wierzchnią odzież spodnią.
– Wierzchnią… odzież spodnią?
– Tak. Z pewnością. Jak te, jak te owe, które noszę.
Rozpiął spodnie na tyle, bym mógł zauważyć, że pod ubraniem ma zielone szorty.
– W Indiach wszyscy mężczyźni noszą taką wierzchnią odzież spodnią pod ubraniem, przez cały czas, we wszystkich sytuacjach. Nawet jeśli mają podspodnią odzież spodnią, i tak noszą wierzchnią odzież spodnią, na wierzchu. Rozumiesz?
– Nie.
– Poczekaj. Przyniosę ci wierzchnią odzież spodnią. Ale nie zdejmuj ręcznika. Proszę! Przysięgaj! Jeśli ludzie zobaczą cię bez ręcznika, w tym małym nic, będą jak dzicy ludzie. Poczekaj!
Śmignął do wyjścia i po paru chwilach pojawił się z dwoma parami czerwonych spodenek futbolowych.
– Masz – wysapał. – Jesteś taka wielka osobistość, mam nadzieję, że dobrze dopasują. To z Grubego Satisha. Jest taki gruby, że może będą na ciebie dobre. Powiedziałem mu wszystko, a wtedy dał te dwie pary dla ciebie. Powiedziałem, że w podróży dostałeś zwolnienia i tak narobiłeś w wierzchnią odzież spodnią, że musieliśmy ją wyrzucić.
– Powiedziałeś mu – powtórzyłem – że się zesrałem w gacie?
– O tak. Z pewnością nie mogłem mu powiedzieć, że nie masz wierzchniej odzieży spodniej.
– No tak.
– Bo co by o tobie pomyślał?
– Dziękuję ci, Prabu – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Jestem twoim bardzo dobrym przyjacielem. Więc proszę, przysięgaj, że nie będziesz nagi w Indiach. Szczególnie bez ubrania.
– Przysięgam.
– Cieszę się, że przysięgasz. Jesteś moim bardzo dobrym przyjacielem też, tak? Teraz ja także wezmę prysznic, jakbyśmy byli braćmi, i pokażę ci indyjski sposób.
I tak obaj wzięliśmy prysznic w kąpielowym segmencie domu jego ojca. Przyglądając się Prabu i wzorując na nim, oblałem się dwoma czerpakami wody z dużego dzbana, a potem namydliłem pod szortami, nie zdejmując ich. Po ostatnim spłukaniu i szybkim wytarciu ręcznikiem nauczył mnie zawiązywać lungi na mokrych szortach. Lungi to przypominający sarong prostokąt bawełnianej tkaniny, zakrywający ciało od pasa po kostki. Prabu zebrał dwa długie rogi lungi z przodu, a potem obwiązał mnie nimi w pasie i zatknął na plecach. Pod osłoną lungi zdjąłem mokre szorty i włożyłem suche. Taka technika, zapewnił mnie Prabaker, pozwala wziąć prysznic na otwartej przestrzeni bez urażenia sąsiadów.
Po prysznicu i pysznym posiłku złożonym z dhalu, ryżu i domowych podpłomyków Prabaker i ja obserwowaliśmy, jak jego rodzice i siostry rozpakowują prezenty. Potem piliśmy herbatę i przez prawie dwie godziny odpowiadaliśmy na pytania o mnie, mój dom i rodzinę. Usiłowałem nie mijać się z prawdą – nie wspominając o rzeczy zasadniczej: że podczas tego wygnania nie spodziewam się zobaczyć już domu i rodziny. W końcu Prabaker oznajmił, że jest już zbyt zmęczony, żeby dalej tłumaczyć i że powinni mi pozwolić wypocząć.
Na dworze przed domem ustawiono mi łóżko z drewna palmy kokosowej, z materacem ze splecionych włókien kokosowych. Było to łóżko Kishana. Prabaker powiedział, że zrobienie nowego łóżka, które będzie spełniać wymagania jego ojca, potrwa dwa dni. Do tego czasu Kishan będzie spać koło swego syna na podłodze. Usiłowałem protestować, ale mój opór utonął w morzu ich łagodnej, nieustępliwej natarczywości. Położyłem się więc na łóżku biednego rolnika i tak skończył się pierwszy wieczór w pierwszej indyjskiej wiosce – ustępstwem.
Prabaker powiedział, że rodzina i sąsiedzi niepokoją się, czy nie doskwiera mi samotność, czy nie czuję się samotny w tak obcym miejscu, bez rodziny. Postanowili, że tej pierwszej nocy usiądą przy mnie i będą czuwać w ciemnościach, dopóki nie upewnią się, że śpię spokojnie. W końcu, zauważył mój mały przewodnik, ludzie w moim kraju, w mojej wiosce, zrobiliby dla niego to samo, gdyby tam przyjechał i tęsknił za rodziną, prawda?
Siedzieli na ziemi wokół mojego niskiego łóżka, Prabaker, jego rodzice i ich sąsiedzi, dotrzymywali mi towarzystwa w ciepłej, ciemnej, pachnącej cynamonem nocy i tworzyli wokół mnie ochronny krąg. Myślałem, że nie będę mógł zasnąć w kręgu obserwatorów, ale po chwili zacząłem odpływać na szemrzących falach ich cichych i rytmicznych głosów, a w górze jedynie szeptały gwiazdy.
Z pewnej chwili siedzący po mojej lewej stronie ojciec Prabakera położył mi rękę na ramieniu. Był to prosty gest życzliwości i pokrzepienia, ale na mnie wywarł olbrzymie wrażenie. Jeszcze przed chwilą dryfowałem w stronę snu. Nagle zupełnie oprzytomniałem i pogrążyłem się we wspomnieniach i rozmyślaniu o mojej córce, rodzicach, bracie, o moich przestępstwach, o kochanych kobietach, które zdradziłem i utraciłem na zawsze.
Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 169 | Нарушение авторских прав
<== предыдущая страница | | | следующая страница ==> |
ROZDZIAŁ 4 | | | ROZDZIAŁ 8 |