Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 18

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

Kamienisty sierp wybrzeża, biegnący na granicy slumsów aż do Nariman Point, zaczynał się na namorzynowych trzęsawiskach i sunął przez głębsze wody wokół fal cienkich jak księżyc w nowiu i zwieńczonych białymi grzywami. Pora monsunowa osiągnęła zenit, ale w tej chwili szaroczarny ocean przecinanego błyskawicami nieba nie ronił żadnych kropel. Ptaki brodzące lądowały na płytkich trzęsawiskach i sadowiły się wśród smukłych, drżących trzcin. Z rybackich łodzi rzucano sieci na wzburzone fale zatoki. Dzieci pływały i bawiły się na kamienistej plaży. Na złocistym półksiężycu po drugiej stronie małej zatoki stały szeregi apartamentowców bogaczy, aż do dzielnicy ambasad w Point. Na wielkich dziedzińcach i terenach rekreacyjnych bogacze przechadzali się i zażywali świeżego powietrza. Widziane z dalekich slumsów białe koszule mężczyzn i kolorowe sari kobiet były jak liczne paciorki nawleczone na czarne różańce asfaltowych ścieżek. Tam, na tym kamienistym obrzeżu slumsów, powietrze było czyste i chłodne. Panowała tam cisza tak głęboka, że pochłaniała przypadkowe odgłosy. Ten teren znano jako Kolaba Back Bay. Niewiele było w mieście miejsc lepiej nadających się do duchowych i materialnych rozrachunków, którym człowiek oddaje się, kiedy los śle mu złe znaki.

Siedziałem samotnie na kamieniu większym i bardziej płaskim od innych i paliłem papierosa. W tamtych czasach paliłem, ponieważ jak u wszystkich palaczy świata moje pragnienie śmierci było co najmniej równie silne jak pragnienie życia.

Słońce niespodziewanie przedarło się przez nasiąknięte deszczem monsunowe chmury i przez kilka chwil okna apartamentowców zmieniły się w oślepiające, płonące zwierciadła złotego słońca. Potem na całym horyzoncie chmury zmieniły położenie i z wolna zalały lśniący krąg nieba, tłocząc się bok w bok, aż niebo zaczęło przypominać wzburzone morze pełne ciemnych, wodnistych bałwanów chmur.

Odpalałem jednego papierosa od drugiego i rozmyślałem o miłości i seksie. Pod presją Didiera, który pozwalał swoim przyjaciołom na zachowanie wszystkich tajemnic z wyjątkiem tych dotyczących ciała, przyznałem, że od czasu przybycia do Indii z nikim się nie kochałem. To bardzo długa przerwa w piciu, mój przyjacielu, powiedział z przerażonym westchnieniem, i radziłbym, żebyś się zalał w trupa, jeśli rozumiesz, co mam na myśli – i to szybko. Oczywiście miał rację; im dłużej się bez tego obywałem, tym ważniejsze się wydawało. W slumsach otaczały mnie piękne dziewczęta i kobiety, prowokujące na wszelkie sposoby. Nigdy nie pozwalałem, by mój wzrok czy myśli zbyt długo ku nim podążały – jako miejscowy lekarz straciłbym wtedy wszystko. Ale z innymi dziewczętami, cudzoziemkami, często nadarzała mi się okazja, podczas każdej transakcji, jaką dla nich zawierałem, codziennie. Niemki, Francuzki i Włoszki często zapraszały mnie w hotelach do swoich pokoi na dymka, kiedy umożliwiłem im kupno haszyszu czy trawy. Wiedziałem, że przeważnie chodzi im o coś więcej niż wspólne palenie. I to była pokusa. Czasami aż bolesna. Ale nie potrafiłem wyrzucić z głowy Karli. I gdzieś głęboko – nadal nie wiem, czy to uczucie rodzi się z miłości, strachu czy też właściwego osądu sytuacji – czułem z całym przekonaniem, że jeśli na nią nie zaczekam, nic się nie wydarzy.

Nie potrafiłem wyjaśnić tej miłości Karb ani nikomu innemu, włącznie ze sobą samym. Nigdy nie wierzyłem w miłość od pierwszego wejrzenia – dopóki mnie nie spotkała. A potem, kiedy już była, czułem się tak, jakby zmienił się każdy atom mojego ciała, jakbym był naładowany światłem i ciepłem. Zmieniłem się na zawsze od samego spojrzenia na Karlę. I od tej chwili miłość, która otworzyła mi serce, miała mi towarzyszyć do końca życia. Słyszałem jej głos w każdym słodkim szepcie wiatru. Codziennie, każdego dnia, widziałem jej twarz w olśniewających płomieniach wspomnień. Czasami, kiedy o niej myślałem, głód jej dotyku, pocałunków, cynamonowego zapachu tafli jej czarnych włosów wbijał mi szpony w pierś i wyduszał powietrze z płuc. Nad miastem, nad moją głową, zbierały się chmury brzemienne monsunowym deszczem, a mnie się wydawało, że to szare niebo jest moją zadumaną miłością. Namorzynowe drzewa dygotały od mojego pożądania. A nocami – zbyt często – moje sny burzyły się pożądliwymi marzeniami aż po świt, kiedy słońce obwieszczało moją miłość do niej.

Ale ona powiedziała, że mnie nie kocha i nie chce, żebym ja kochał ją. Didier, usiłując mnie ostrzec, pomóc mi, a może i uratować, powiedział kiedyś, że nic nie zasmuca bardziej i żałośniej niż wielka i niechciana miłość. I oczywiście miał rację – do pewnego stopnia. Ale nie mogłem zrezygnować z tej nadziei na jej miłość, nie mogłem zlekceważyć instynktu, który nakazywał mi czekać i czekać.

Była też ta druga miłość, ojcowska i synowska, którą czułem do Kadirbaja. Pan Abd al-Kadir Chan. Jego przyjaciel, Abd al-Ghani, nazwał go fundamentem, na którym bezpiecznie oparło się tysiące istnień. Moje istnienie także znalazło w nim swoje oparcie. A jednak nie potrafiłem do końca zrozumieć, jak los mnie z nim związał – i nie mogłem odejść. Kiedy Al-Ghani mówił o swoim poszukiwaniu wiedzy i odpowiedziach na te trzy wielkie pytania, mimowolnie opisał moją wyprawę za czymś lub za kimś, w kogo mógłbym uwierzyć. Przemierzałem tę samą pylistą, wyboistą drogę ku wierze. Ale za każdym razem, kiedy słyszałem historie o objawieniach, za każdy razem, gdy widziałem jakiegoś nowego guru, kończyło się tak samo: historia była pod pewnym względem nieprzekonująca, a guru miał wady. Każda religia wymagała ode mnie jakiegoś kompromisu. Każdy nauczyciel prosił, bym przymknął oczy na jakieś jego uchybienie. I był też Abd al-Kadir Chan, śmiejący się miodowymi oczami z moich podejrzeń. Czy to on? – zacząłem zadawać sobie pytanie. Czy to on?

– Bardzo pięknie, tak? – spytał Johnny Cygaro, siadając obok mnie i spoglądając na ciemne fale, bijące niecierpliwie o brzeg.

– Tak – odpowiedziałem i dałem mu papierosa.

– Nasze życie chyba się zaczęło w oceanie – powiedział Johnny cicho. – Chyba cztery tysiące milionów lat temu. Chyba koło ciepłych miejsc, na przykład wulkanów pod wodą.

Spojrzałem na niego.

– I przez prawie cały ten długi czas wszystkie stworzenia były wodne, żyły w morzu. A potem, kilkaset milionów lat temu, może wcześniej – to taka mała chwilka w wielkiej historii Ziemi – stworzenia zaczęły żyć także na lądzie.

Zmarszczyłem brwi i uśmiechnąłem się jednocześnie, zaskoczony i zdumiony. Wstrzymałem oddech, by nic nie zakłóciło jego rozmyślań.

– Ale jest tak, jakbyśmy wyszli z morza i po tylu milionach lat w wodzie zabrali ocean ze sobą. Kiedy kobieta robi dziecko, daje mu wodę w swoim ciele, żeby mogło rosnąć. Ta woda w jej ciele jest prawie taka sama jak woda morska. Jest słona, dokładnie tak. Kobieta robi mały ocean w środku swojego ciała. I to nie koniec. Nasza krew i pot są słone, prawie tak samo jak morska woda. Nosimy w sobie oceany, w naszej krwi i pocie. I płaczemy oceanem w naszych łzach.

Zamilkł, a ja wreszcie mogłem dać wyraz swojemu zdumieniu.

– Skąd to wszystko wiesz? – spytałem, może trochę zbyt opryskliwie.

– Przeczytałem w książce– – odpowiedział, spoglądając na mnie z nieśmiałą troską w dzielnych, brązowych oczach. – Bo co? To źle? Czy wyraziłem to niedobrze? Mam to w książce, w moim domu. Mam przynieść?

– Nie, nie, masz rację. Masz… absolutną rację.

Teraz to ja zamilkłem. Byłem na siebie wściekły. Pomimo bliskiej znajomości z mieszkańcami slumsów, pomimo moich zobowiązań wobec nich – przygarnęli mnie, pomogli i obdarzyli przyjaźnią z głębi serca – nadal popadałem w pułapki ciemnogrodu. Johnny zaskoczył mnie swoją wiedzą, bo podświadomie założyłem, że mieszkańcy slumsów nie mają do niej prawa. Choć wiedziałem, że tak nie jest, w głębi serca uważałem ich za ignorantów – tylko dlatego, że byli biedni.

– Lin! Lin! – rozległ się przerażony krzyk mojego sąsiada Jeetendry. Odwróciliśmy się; brnął przez kamienie w naszą stronę. – Lin! Moja żona! Moja Radha! Bardzo chora!

– Co się stało? O co chodzi?

– Ma złe rozwolnienie. I bardzo wielką gorączkę. I wymiotuje – wysapał Jeetendra. – Źle wygląda. Bardzo źle.

– Chodźmy. – Stęknąłem, przeskakując z kamienia na kamień, aż dotarłem do wyboistej ścieżki do slumsów.

Radha leżała w chacie na cienkim kocu. Jej ciało kurczyło się z bólu. Włosy miała mokre od potu, podobnie jak różowe sari. W chacie potwornie cuchnęło. Matka Jeetendry, Chandrika, usiłowała myć Radhę, której gorączka odebrała panowanie nad ciałem. Radha zwymiotowała gwałtownie na naszych oczach, a wymioty wydusiły z niej strużkę rzadkich odchodów.

– Kiedy się zaczęło?

– Dwa dni temu – odezwał się Jeetendra z przerażonym grymasem, który wygiął mu usta w podkówkę.

– Dwa dni temu?

– Byłeś gdzieś z turystami, bardzo późno. Potem byłeś u Kasima Alego w jego domu, aż do późna. Potem dzisiaj znowu poszedłeś bardzo wcześnie. Nie było cię. Najpierw myślałem, że to tylko rozwolnienie. Ale ona jest bardzo chora, Linbaba. Trzy razy próbowałem oddać ją do szpitala, ale nie chcą jej przyjąć.

– Ona musi się znaleźć w szpitalu – oznajmiłem sucho. – To coś poważnego, Jeetu.

– Co robić? Linbaba, co robić? – Jęknął. Łzy wypełniły mu oczy i spłynęły na policzki. – Nie przyjmą jej. W szpitalu jest za dużo ludzi. Za dużo ludzi. Dzisiaj czekałem sześć godzin – sześć! Na dworze z innymi chorymi. W końcu zaczęła mnie błagać, żebyśmy wrócili tutaj, do domu. Tak się wstydziła. Więc wróciliśmy przed chwilą. Tylko dlatego zacząłem cię szukać. Bardzo się martwię, Linbaba.

Kazałem mu wylać zapas wody, starannie umyć garnek i przynieść świeżej wody. Powiedziałem Chandrice, żeby gotowała wodę przez dziesięć minut, a potem po ostygnięciu poiła nią Radhę. Jeetendra i Johnny wrócili ze mną do chaty, skąd wziąłem glukozę w tabletkach i mieszankę paracetamolu z kodeiną. Chciałem za ich pomocą złagodzić ból i gorączkę. Jeetendra właśnie wychodził z lekarstwem, kiedy do środka wpadł Prabaker. Jego oczy i uścisk były pełne niepokoju.

– Lin! Lin! Parwati jest chora! Bardzo chora! Proszę chodź za szybko! Dziewczyna wiła się w spazmach cierpienia, które zaatakowało jej żołądek.

Trzymała się za brzuch, skulona w kłębek, by za chwilę znów wygiąć się w łuk w konwulsjach. Miała bardzo wysoką temperaturę. Lśniła od potu. W opustoszałej herbaciarni panował tak silny odór biegunki i wymiocin, że rodzice i siostra dziewczyny zasłaniali usta i nosy. Jej rodzice, Kumar i Nandita Patakowie, usiłowali walczyć z chorobą, ale oboje mieli bezradne, zrezygnowane spojrzenie. Ich bezsilność i strach były tak wielkie, że zapomnieli o skromności i pozwolili zbadać dziewczynę w cieniutkiej bieliźnie, w której widać było jej ramiona i większą część jednej piersi.

Siostra Parwati, Sita, miała strach w oczach. Kuliła się w kącie chaty, a jej ładną buzię wykrzywiał i zniekształcał paniczny lęk. To nie była zwyczajna choroba.

Johnny Cygaro odezwał się do dziewczyny w hindi. Mówił ostro, niemal brutalnie. Ostrzegł, że w jej rękach spoczywa życie siostry, i zganił ją za tchórzostwo. Stopniowo jego głos wyprowadził ją z lasu czarnego lęku. W końcu podniosła głowę i spojrzała mu w oczy, jakby go zobaczyła po raz pierwszy. Otrząsnęła się, a potem podpełzła do siostry, by skrawkiem mokrej szmatki wytrzeć jej usta. W ten sposób, bojowym wezwaniem Johnny’ego Cygara i prostym, pomocnym gestem Sity, rozpoczęła się walka.

Cholera. Do zmroku wiedzieliśmy o dziesięciu poważnych przypadkach, a w dwunastu innych istniało podejrzenie choroby. Do świtu następnego dnia mieliśmy już sześćdziesięcioro poważnie chorych i co najmniej sto osób z objawami choroby. Do południa zmarła pierwsza ofiara. Radha, moja sąsiadka.

Urzędnikiem z wydziału zdrowia Bombajskiej Korporacji Miejskiej był zmęczony, surowy, zbolały mężczyzna pod czterdziestkę, niejaki Sandeep Dyoti. Jego współczujące oczy miały niemal ten sam odcień co ciemna, lśniąca oleiście od potu skóra. Włosy miał rozwichrzone i często odgarniał je do tyłu ręką o długich palcach. Na szyi miał maskę, którą podnosił do ust, wchodząc do chaty lub spotykając się z ofiarą choroby. Po pierwszym obchodzie slumsów stanął z doktorem Hamidem, Kasimem Alim Husajnem, Prabakerem i ze mną koło mojej chaty.

– Zabierzemy te próbki i zbadamy – powiedział, głową wskazując asystenta, który układał próbki krwi, śliny i stolca w metalowej aktówce. – Ale na pewno masz rację, Hamid. Stąd do Kandiwli jest dwanaście innych ognisk cholery. Na ogół są małe. W Thane jest jedno poważne – codziennie ponad sto nowych przypadków. Wszystkie lokalne szpitale są przepełnione. Ale tak naprawdę nie jest źle jak na porę monsunową. Mamy nadzieję, że uda nam się zdusić piętnaście, dwadzieścia ognisk.

Myślałem, że tamci się odezwą, ale tylko poważnie kiwali głowami.

– Musimy przenieść tych ludzi do szpitala – odezwałem się w końcu.

– Proszę posłuchać – odparł, rozglądając się i biorąc głęboki wdech. – Możemy przyjąć paru najciężej chorych. Dopilnuję tego. Ale dla wszystkich nie starczy miejsca. Nie zamierzam pana okłamywać. W dziesięciu pozostałych osadach jest tak samo. Byłem tam i muszę powiedzieć to samo: musicie walczyć tutaj, własnymi siłami. Musicie przez to przejść.

– Czy pan zgłupiał? – warknąłem. Strach szarpnął mnie za żołądek. – Dziś rano straciliśmy moją sąsiadkę Radhę. Tu mieszka trzydzieści tysięcy osób. Przecież to idiotyzm, żebyśmy z tym walczyli sami. To wy jesteście z wydziału zdrowia, na miłość boską!

Sandeep Dyoti przyjrzał się w milczeniu, jak jego asystent zamyka i zabezpiecza kuferki z próbkami. Potem spojrzał na mnie. Jego przekrwione oczy patrzyły gniewnie. Nie spodobał mu się mój obrażony ton, zwłaszcza że byłem cudzoziemcem, a fakt, że jego wydział nie może zrobić więcej dla mieszkańców slumsów, upokorzył go. Gdyby nie było tak oczywiste, że mieszkam i pracuję w slumsach i że ich mieszkańcy lubią mnie i na mnie liczą, pewnie posłałby mnie do diabła. Widziałem te myśli przepływające przez jego zmęczoną, przystojną twarz, a potem ujrzałem cierpliwy, zrezygnowany, prawie czuły uśmiech. Sandeep Dyoti przeczesał ręką niesforne włosy.

– Proszę mnie posłuchać, cudzoziemiec z bogatego kraju naprawdę nie musi mi tłumaczyć, że źle się zajmujemy naszym własnym ludem i ile znaczy ludzkie życie. Wiem, że jest pan zdenerwowany, a Hamid twierdzi, że robi pan tu dobrą robotę, ale ja spotykam się z takimi sytuacjami codziennie, w całym stanie. W Maharasztrze żyje sto milionów osób i wszystkie są dla nas cenne. Robimy, ile możemy.

– Nie wątpię. – Westchnąłem i dotknąłem jego ramienia. – Przepraszam. Nie chciałem tak na pana naskoczyć. Tylko jestem tu… na obcym terenie i chyba się… boję.

– Dlaczego pan stąd nie wyjedzie, skoro pan może?

W tych okolicznościach było to pytanie obcesowe, a nawet prawie niegrzeczne. Nie mogłem odpowiedzieć.

– Nie wiem. Nie wiem. Kocham… kocham to miasto. Dlaczego pan nie wyjedzie?

Patrzył mi w oczy jeszcze przez chwilę, a potem uśmiech złagodził jego twarz.

– Jakiej pomocy możemy się od was spodziewać? – spytał doktor Hamid.

– Niewielkiej, przykro mi to mówić. – Spojrzał w moje przerażone oczy i westchnął zmęczony. – Zorganizuję przeszkolonych wolontariuszy, żeby wam tu pomogło. Chciałbym zrobić więcej. Ale jestem pewien, że sobie poradzicie – pewnie o wiele lepiej, niż wam się teraz wydaje. Już zrobiliście dobry początek. Skąd macie sole?

– Ja je przyniosłem – odpowiedział szybko Hamid, bo sole ORT mieliśmy nielegalnie od trędowatych Kadirbaja.

– Kiedy się dowiedział o cholerze, przyniósł je i nauczył mnie ich używać – dodałem. – Ale to niełatwe. Niektórzy ludzie są zbyt chorzy, by ich organizm je zatrzymał.

ORT, terapia polegająca na doustnym uzupełnianiu płynów, została opracowana przez Jona Rohde’a, naukowca pracującego w Bangladeszu z lekarzami miejscowymi i z UNICEF-u na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Podawany doustnie roztwór zawierał wodę destylowaną, cukier, sól i inne składniki mineralne w starannie opracowanych proporcjach. Rohde wiedział, że ludzie zarażeni bakterią cholery umierają z powodu odwodnienia. Brzydka prawda wygląda tak, że biegunka i wymioty doprowadzają ich do śmierci. Odkrył, że roztwór wody, soli i cukru utrzymuje chorych przy życiu na tyle długo, by bakteria przeszła przez ich układ trawienny. Trędowaci Randżita na prośbę doktora Hamida dali mi zapas tego roztworu. Nie miałem pojęcia, ile jeszcze możemy się go spodziewać i ile potrzebujemy.

– Możemy zapewnić dostawę soli – powiedział Sandeep Dyoti. – Dostarczymy je jak najszybciej. Miasto goni resztkami sił, ale dopilnuję, żeby zespół ochotników znalazł się tu natychmiast, kiedy go zorganizujemy. To będzie dla nas sprawa priorytetowa. Powodzenia.

W ponurym milczeniu odprowadziliśmy wzrokiem jego i asystenta. Wszyscy się baliśmy.

Kasim Ali Husajn zajął się dowodzeniem. W swoim domu zorganizował kwaterę główną. Zorganizował tam zebranie i dwudziestka mężczyzn i kobiet spotkała się, by opracować jakiś plan. Cholera przenosi się głównie poprzez wodę. Bakteria Vibrio cholerae z zakażonej wody lokuje się w jebcie cienkim, powodując gorączkę, biegunkę i wymioty, które prowadzą do odwodnienia i śmierci. Postanowiliśmy oczyścić wodę w slumsach, poczynając od zbiorników, a potem zajmując się garnkami i wiadrami w każdej z siedmiu tysięcy chat. Kasim Ali wyjął zwitek rupii, gruby jak kolano mężczyzny, i dał go Johnny’emu Cygaro wraz ze zleceniem zakupu tabletek dezynfekujących wodę i innych potrzebnych lekarstw.

Ponieważ w całych slumsach zrobiło się wiele kałuży i strumyków z wody deszczowej, one także stanowiły doskonałą wylęgarnię dla bakterii. Postanowiono wykopać wzdłuż największych ścieżek płytkie rowy i wypełnić je środkiem dezynfekcyjnym. Każdy przechodzień miał obowiązek przebrnąć przez sięgający kostek antyseptyczny roztwór. W wyznaczonych miejscach ustawiono plastikowe kubły na śmieci, każda rodzina otrzymała mydło antyseptyczne. W herbaciarniach i restauracjach zorganizowano garkuchnie, by zapewnić bezpieczne, przegotowane jedzenie i wysterylizowane kubki i czarki. Wyznaczono także grupę zbierającą zwłoki i zawożącą je na wózku do szpitala. Moim zadaniem było rozdzielanie roztworu nawadniającego i przygotowywanie w miarę potrzeby nowych zapasów mikstury.

Wszyscy podjęliśmy się ogromnej odpowiedzialności i uciążliwych obowiązków, lecz nikt się nie wahał. To typowe dla ludzkiej natury, że często najlepsze cechy, które w kryzysie ujawniają się szybko, trudno znaleźć w czasach dobrobytu. Wszystkie nasze cnoty nabierają kształtu w walce. Ale moja gorliwość w podejmowaniu się zadań miała jeszcze inną przyczynę, daleką od cnotliwości – przyczynę zrodzoną ze wstydu. Moja sąsiadka Radha była w strasznym stanie przez dwa dni, a ja o tym nie wiedziałem. Ogarnęło mnie uczucie, że moja duma, źrenica mego oka w jakiś sposób przyczyniła się do tej choroby; że w mojej klinice pojawiła się arogancja – moja arogancja – która stała się pożywką i wylęgarnią tej choroby. Wiedziałem, że żadne moje działanie ani zaniedbanie nie doprowadziło do wybuchu epidemii. I wiedziałem, że choroba i tak zaatakowałaby slumsy wcześniej czy później, czy byłbym w nich obecny, czy nie. A jednak nie potrafiłem się pozbyć wrażenia, że przez bezczynność w jakiś sposób stałem się współwinny zbrodni.

Zaledwie tydzień temu wyprawiłem imprezę ze śpiewami i tańcami, bo w mojej małej klinice nikt się nie pojawił. Moja pomoc nie była potrzebna ani jednemu mężczyźnie, kobiecie ani dziecku spośród tysięcy mieszkańców. Kolejki setek pacjentów, które zaczęły się ustawiać przed dziewięcioma miesiącami, w końcu znikły. Tamtego dnia tańczyłem i piłem z Prabakerem, jakbym wyleczył całe slumsy z chorób i bolączek. Teraz, gdy biegłem przez grząskie uliczki do tych dziesiątków chorych, moja radość wydawała się próżna i głupia. I mój wstyd był też zabarwiony poczuciem winy. Przez dwa dni, kiedy moja sąsiadka Radha umierała, ja przypochlebiałem się turystom w pięciogwiazdkowym hotelu. Kiedy ona wiła się z bólu na mokrym klepisku, ja dzwoniłem do obsługi hotelowej po nowe lody i ciastka.

Wróciłem biegiem do kliniki. Była pusta. Prabaker czuwał nad Parwati, Johnny Cygaro zajął się lokalizacją i wywozem trupów. Jeetendra, siedzący z twarzą w dłoniach na ziemi przed naszymi chatami, tonął w lotnych piaskach rozpaczy. Dałem mu zajęcie: kazałem mu zrobić dla mnie kilka dużych zakupów i sprawdzić we wszystkich aptekach w okolicy, czy są w nich sole ORT. Patrzyłem, jak człapie w stronę ulicy. Martwiłem się o niego, martwiłem się o jego małego synka Satisha, który także był chory – i nagle zobaczyłem kobietę zmierzającą w moją stronę. Zanim ją rozpoznałem, moje serce wiedziało już, że to Karla.

Była ubrana w szalwar kamiz – najbardziej twarzowy po sari strój świata – w dwóch odcieniach morskiej zieleni. Długa tunika była ciemniejsza od zebranych w kostkach spodni. Miała także długi, żółty szal, noszony końcami na plecach, na modłę indyjską, tak że ciągnęła za sobą turkoczące strugi koloru. Czarne włosy ściągnęła mocno i spięła na karku. Ta fryzura podkreślała jej wielkie zielone oczy – zielone jak laguny, w których płytka woda obmywa złoty piasek – czarne brwi i idealne usta. Wargi miała jak miękkie pustynne diuny o zachodzie słońca, jak grzywy fal biegnące spiesznie na spotkanie z brzegiem, jak stulone skrzydła zalecających się do siebie ptaków. Szła w moją stronę wyboistą drogą, a jej ruchy przypominały mi szpaler młodych wierzb, w których szumi porywisty wiatr.

– Co ty tu robisz?

– Widać, że bierzesz lekcje dobrego wychowania – wycedziła bardzo amerykańskim tonem. Uniosła jedną brew i uśmiechnęła się sarkastycznie.

– Tu nie jest bezpiecznie – warknąłem.

– Wiem o tym. Didier spotkał jednego z twoich znajomych. Opowiedział mi o wszystkim.

– Więc co tu robisz?

– Przyszłam ci pomóc.

– Pomóc w czym? – warknąłem, ze zmartwienia doprowadzony do ostateczności.

– Pomóc w tym, co tu robisz. Pomóc ludziom. Czy nie to robisz?

– Musisz odejść. Nie możesz zostać. To zbyt niebezpieczne. Ludzie padają jak muchy. Nie wiesz, jak kiepsko wygląda sytuacja.

– Nie odejdę – oznajmiła spokojnie i jej determinacja starła się z moją. Te wielkie zielone oczy lśniły wyzywająco i stała się jeszcze piękniejsza. – Zależy mi na tobie i zostanę z tobą. Co mam robić?

– Głupia jesteś! – Westchnąłem, szarpiąc się za włosy. – Cholernie głupia.

– Słuchaj – powiedziała i zaskoczyła mnie szerokim uśmiechem – wydaje ci się, że tylko ty musisz się zrehabilitować? Mów jak człowiek: co mam robić?

Naprawdę potrzebowałem pomocy, nie tylko do pracy fizycznej przy opiece nad chorymi, ale z powodu wątpliwości, strachu i wstydu, które pulsowały mi w gardle i piersi. Jedną z ironicznych stron odwagi i przyczyną, dla której cenimy ją tak wysoko, jest fakt, że łatwiej jest nam ją okazać, kiedy robimy coś dla innych niż tylko dla siebie. I kochałem ją. Prawda wygląda tak, że choć mówiłem jej, żeby odeszła w bezpieczne miejsce, moje fanatyczne serce sprzymierzyło się ze wzrokiem i błagało ją o pozostanie.

– Jest masa roboty. Ale uważaj! Na pierwszy znak, że… że nie jesteś zdrowa, pojedziesz taksówką do mojego przyjaciela Hamida. To lekarz. Umowa stoi?

Uścisnęła mi rękę długą, smukłą dłonią. Był to mocny, serdeczny uścisk.

– Stoi – powiedziała. – Od czego zaczniemy?

Ruszyliśmy na obchód slumsów, odwiedzając chorych i rozdając paczki roztworu. Ponad sto osób zdradzało objawy cholery, a stan połowy był poważny. Przy paru minutach spędzonych z każdą osobą zadanie zajęło nam dwadzieścia godzin. Pokrzepialiśmy się tylko zupą i słodkim czajem ze sterylnych kubków. Wieczorem następnego dnia usiedliśmy, żeby zjeść pierwszy porządny posiłek. Byliśmy wykończeni, ale głód zmusił nas do mozolnego przeżucia gorących roti i jarzyn. Potem, nieco posileni, ruszyliśmy w następny obchód najpoważniej chorych.

Robota była brudna. Słowo „cholera” pochodzi z greckiego określenia biegunki. Biegunka w wyniku cholery ma charakterystyczny straszliwy odór, do którego nie można się przyzwyczaić. Wchodząc do chat, za każdym razem walczyliśmy z odruchem wymiotnym. Czasami przegrywaliśmy. A kiedy się już raz zwymiotowało, impuls stawał się jeszcze silniejszy.

Karla była życzliwa i łagodna, szczególnie w kontaktach z dzienni; jej pewność siebie udzielała się rodzinom chorych. Zachowywała poczucie humoru pomimo smrodu i ciągłego garbienia się w ciemnych, parnych chatach, i niosła otuchę pomimo choroby i śmierci, pomimo strachu, gdy epidemia zdawała się nabierać rozpędu, że my także zachorujemy i umrzemy. Przez czterdzieści bezsennych godzin uśmiechała się za każdym razem, kiedy zwracałem na nią głodne oczy. Kochałem ją i nawet gdyby była leniwa, tchórzliwa, przerażona czy rozdrażniona, i tak bym ją kochał. Ale była odważna, pełna współczucia i życzliwości. Nie oszczędzała się i była dobrą przyjaciółką. I jakoś w tych godzinach strachu, cierpienia i śmierci znalazłem nowe sposoby i przyczyny, by polubić tę kobietę, którą kochałem z całego serca.

Drugiej nocy o trzeciej nad ranem uparłem się, żeby zasnęła – żebyśmy oboje się przespali, zanim wyczerpanie nas powali. Ruszyliśmy do domu ciemnymi, pustymi uliczkami. Nie było księżyca, a gwiazdy przebijały czarną kopułę nieba oślepiającym blaskiem. W nietypowo przestronnym miejscu, na rozstajach trzech dróżek, zatrzymałem się i podniosłem rękę, by uciszyć Karlę. Usłyszałem cichy szelest, szmer i chrobot tafty lub miętego celofanu. W ciemnościach nie potrafiłem określić, skąd dobiega ten dźwięk, ale wiedziałem, że jego źródło jest blisko i coraz bardziej się zbliża. Sięgnąłem za siebie, by złapać Karlę i przyciągnąć ją do swoich pleców, oglądając się w poszukiwaniu źródła dźwięku. I znalazłem je – szczury.

– Nie ruszaj się! – ostrzegłem ochrypłym szeptem, ze wszystkich sił tuląc ją do swoich pleców. – Ani nie drgnij! Jeśli będziesz nieruchoma, wezmą cię za przedmiot. Jeśli się poruszysz, ugryzą!

Szczury nadchodziły setkami, a potem tysiącami: czarne fale szelestów i pisków, wylewające się z uliczek i opływające nam nogi jak wzburzona rzeka. Były ogromne, większe od kotów, tłuste, oślizłe i włażące na siebie. Sięgały nam do kostek, potem do łydek, kolan, biegły sobie nawzajem po grzbietach, z brutalną siłą zderzały się z moimi nogami. Nikły w ciemnościach za naszymi plecami, w kanałach bogatych apartamentowców, tak jak co noc podczas migracji z pobliskich bazarów. Tysiące. Czarne fale kłapiących szczękami szczurów wydawały się płynąć przez dziesięć minut, choć to niemożliwe. W końcu znikły. Oczyściły uliczki ze śmieci i odpadków. Wokół nas zapadła gęsta cisza.

– Co… to… kurwa… było? – wykrztusiła Karla, łapiąc powietrze.

– To draństwo przechodzi tędy co noc mniej więcej o tej samej porze. Nie przeszkadzają, bo oczyszczają ulice i nie robią nikomu krzywdy, jeśli się jest w chacie albo śpi na ziemi. Ale jeśli staniesz im na drodze i spanikujesz, zaleją cię aż po głowę i oczyszczą tak jak ścieżki.

– Muszę ci to przyznać – powiedziała, a głos miała spokojny, choć w oczach lśnił jej wciąż strach. – Ty to umiesz zapewnić dziewczynie rozrywkę.

Osłabli ze zmęczenia i ulgi, że nie odnieśliśmy poważnych ran, wróciliśmy chwiejnym krokiem do chaty – kliniki, mocno trzymając się za ręce. Rozłożyłem koc na gołej ziemi. Wyciągnęliśmy się na nim, oparłszy głowę na innych kocach. Objąłem Karlę. W płócienną markizę nad nami zabębnił deszczyk. Gdzieś ktoś krzyknął przez sen, a ten pełen napięcia, nieartykułowany dźwięk zaczął przeskakiwać ze snu do snu, aż w końcu zakłócił wycie zgrai zdziczałych psów, grasujących na skraju slumsów. Leżeliśmy w ciemnościach, zbyt wyczerpani, żeby od razu zasnąć i dygoczący od seksualnego napięcia szarpiącego naszymi zmęczonymi ciałami, i wtedy właśnie Karla opowiedziała mi po kolei swoją historię.

Urodziła się w Bazylei i była jedynaczką. Jej matka pochodziła z rodziny szwajcarsko-włoskiej, ojciec był Szwedem. Byli artystami. Ojciec malował, matka była sopranistką koloraturową. Wspomnienia wczesnego dzieciństwa Karli Saaranen stanowiły najszczęśliwszą część jej życia. Młodzi artyści cieszyli się popularnością, a w ich domu zbierali się poeci, muzycy, aktorzy i reszta cyganerii tego kosmopolitycznego miasta. Karla płynnie mówiła czterema językami i wiele godzin z matką poświęciła na naukę ulubionych arii. W studiu ojca przyglądała się, jak czarodziejskim sposobem zapełnia puste płótna wszystkimi kolorami i kształtami swojej pasji.

Potem pewnego dnia Isha Saaranen nie wrócił z wystawy swoich obrazów w Niemczech. Niemal o północy miejscowa policja powiadomiła Annę i Karlę, że jego samochód zjechał z szosy podczas burzy śnieżnej. Kierowca zginął. Rok rozpaczy zniszczył urodę Anny Saaranen i zabił jej cudowny głos, a w końcu zgasił też życie. Anna przedawkowała tabletki nasenne. Karla została sama.

Brat matki mieszkał w San Francisco. Osierocona dziewczynka miała zaledwie dziesięć lat, kiedy ten obcy człowiek stanął obok niej nad grobem matki, a potem zawiózł do swojej rodziny. Mario Pacelli był wielkim, życzliwym niedźwiedziem. Do dziewczynki odnosił się z czułą życzliwością i szczerym szacunkiem. Zaprosił ją do swojej rodziny jako dziecko w niczym nie gorsze od jego własnych. Często jej powtarzał, że ją kocha i że ona także nauczy się go kochać i da mu tę część miłości dla zmarłych rodziców, którą zamknęła w sercu.

Ta miłość nie miała czasu urosnąć. Wuj Mario zginął podczas wypadku w górach, trzy lata po jej przyjeździe do Ameryki. Wdowa po nim, Penelope, przejęła kontrolę nad jej życiem. Ciocia Penny była zazdrosna o urodę dziewczynki i jej wojowniczą, onieśmielającą inteligencję – cechy nierzucające się w oczy u trojga jej dzieci. Im jaśniej lśniła Karla na tle pozostałych dzieci, tym bardziej nie znosiła jej ciotka. Nie istnieje nikczemność bardziej okrutna i zapalczywa, powiedział pewnego razu Didier, od tej, kiedy nienawidzimy kogoś z niewłaściwych powodów. Ciocia Penny odmawiała Karb wszystkiego, nieustannie karała ją, ganiła i upokarzała i zrobiła wszystko z wyjątkiem wyrzucenia jej na ulicę.

Zmuszona do zarabiania na własne potrzeby Karla po szkole pracowała co wieczór w miejscowej knajpce, a w weekendy pilnowała cudzych dzieci. Pewnej letniej nocy jeden z ojców wrócił zbyt wcześnie i sam. Był na imprezie, pił. Lubiła go, był przystojny i czasami o nim marzyła. Kiedy tej rozprażonej letniej nocy stanął obok niej, pochlebiło jej jego zainteresowanie, choć śmierdział winem, a oczy miał nieprzytomne. Dotknął jej ramienia, a ona się uśmiechnęła. Minęło wiele czasu, zanim ten uśmiech powrócił.

Nikt z wyjątkiem jej nie nazwał tego gwałtem. On powiedział, że Karla go sprowokowała, a ciotka stanęła po jego stronie. Piętnastoletnia osierocona dziewczyna opuściła dom ciotki i nigdy więcej się z nią nie skontaktowała. Pojechała do Los Angeles, gdzie znalazła pracę, zamieszkała z inną dziewczyną i zaczęła żyć na własny rachunek. Ale po gwałcie Karla straciła tę część miłości, która rodzi się z ufności. Zostały inne jej składniki – przyjaźń, empatia, seksualność – ale miłość, która wierzy i ufa w stałość drugiego serca, miłość romantyczna – zniknęła.

Karla pracowała, oszczędzała i chodziła do szkoły wieczorowej. Marzyła o studiach – jakichkolwiek, gdziekolwiek – i studiowaniu literatury angielskiej i niemieckiej. Ale jej życie było zbyt połamane, straciła zbyt wielu ukochanych ludzi. Nie skończyła studiów. Nie potrafiła utrzymać żadnej pracy. Dryfowała i zaczęła zdobywać wykształcenie, czytając wszystko, co dawało jej nadzieję lub siłę.

– A potem?

– Potem – powiedziała powoli – pewnego dnia znalazłam się w samolocie do Singapuru, poznałam biznesmena z Indu i moje życie się… po prostu zmieniło, na zawsze.

Wydała drżące westchnienie, nie wiedziałem, czy z rozpaczy, czy tylko zmęczenia.

– Cieszę się, że mi powiedziałaś.

– Co powiedziałam?

Marszczyła brwi, a jej głos zabrzmiał ostro.

– O… swoim życiu. Odetchnęła.

– Milcz – rzuciła, pozwalając sobie na nieznaczny uśmiech.

– Nie, naprawdę. Cieszę się i jestem wdzięczny, że mi zaufałaś na tyle, żeby… mówić o sobie.

– W dodatku mówiłam dosłownie. Milcz. Nikomu o tym nie wspominaj. Dobrze?

– Dobrze.

Przez parę chwil milczeliśmy. Gdzieś blisko płakało dziecko i słyszałem, jak matka ucisza je gruchającymi sylabami, czułymi, lecz jednocześnie trochę rozdrażnionymi.

– Dlaczego bywasz w „Leopoldzie”?

– O co ci chodzi? – spytała sennie.

– Nie wiem. Po prostu pytam.

Roześmiała się z zamkniętymi ustami, oddychając przez nos. Głowę oparła na moim ramieniu. W ciemnościach jej twarz była kompozycją miękkich obłości, a oczy lśniły jak czarne perły.

– No wiesz, Didier, Modena, Ulla, nawet Lettie i Vikram tam jakoś pasują. A ty nie. Ty tam nie pasujesz.

– Myślę… że oni pasują do mnie, nawet jeśli ja nie pasuję do nich. – Westchnęła.

– Opowiedz mi o Ahmadzie. O Ahmadzie i Christinie.

Milczała tak długo, że myślałem, iż śpi. Potem się odezwała, cichym, równym, monotonnym głosem, jakby zeznawała przed sądem.

– Ahmad był przyjacielem. Moim najlepszym przyjacielem, przez jakiś czas, i jakby bratem. Pochodził z Afganistanu i na wojnie został ranny. Przyjechał do Bombaju, żeby wyzdrowieć – tak jak ja. Jego rany były tak straszne, że nigdy nie odzyskał zdrowia w pełni. W każdym razie tak jakbyśmy się opiekowali sobą nawzajem. Staliśmy się bliskimi przyjadółmi. On skończył studia naukowe na uniwersytecie w Kabulu i doskonale władał angielskim. Rozmawialiśmy o książkach, filozofii, muzyce, sztuce i jedzeniu. Był cudowny i łagodny – I coś mu się przydarzyło – zaryzykowałem.

– Tak – odpowiedziała z cichym śmiechem. – Poznał Christine. To mu się przydarzyło. Pracowała u madame Zhou. Była Włoszką – bardzo smagłą i piękną. Pewnego wieczora, kiedy przyszła z Ullą do „Leopolda”, sama mu ją przedstawiłam. Obie pracowały w Pałacu.

– Ulla pracowała w Pałacu?

– Była jedną z najpopularniejszych dziewczyn madame Zhou. Potem odeszła z Pałacu. Maurizio miał znajomości w niemieckim konsulacie. Chciał popchnąć do przodu sprawę, którą załatwiał z Niemcem, i przekonał się, że ten Niemiec oszalał na punkcie Ulli. Dzięki intensywnym perswazjom urzędnika konsulatu i własnym oszczędnościom Maurizio zdołał wykupić Ullę od madame. Wykorzystał ją, by zmusić urzędnika do… do tego, czego od niego chciał. Potem go zostawiła. Słyszałam, że tamten oszalał. Palnął sobie w łeb. Do tego czasu Maurizio już posłał Ullę do pracy, żeby mu spłaciła dług.

– Wiesz co, zaczynam w sobie wyrabiać zdrową niechęć do Maurizia.

– Szczerze mówiąc, to była gówniana transakcja. Ale przynajmniej Ulla uwolniła się od madame Zhou i Pałacu. Muszę to przyznać Mauriziowi – udowodnił, że to wykonalne. Przed nim nikomu się to nie udało, każdy kończył z twarzą oblaną kwasem. Christina także chciała się wyrwać. Madame Zhou była zmuszona wypuścić Ullę, ale zawzięła się, że z Christiny nie zrezygnuje. Ahmad oszalał z miłości do niej, pewnej nocy poszedł do Pałacu, żeby to załatwić z madame Zhou. Miałam z nim iść. Robiłam interesy z madame Zhou – przyprowadzałam jej klientów mojego szefa, a oni zostawiali u niej masę pieniędzy zresztą wiesz. Myślałam, że mnie wysłucha, ale nagle mnie odwołano. Dostałam pracę… pracę… to był… ważny kontakt… nie mogłam odmówić. Ahmad poszedł do Pałacu sam. Następnego dnia znaleziono zwłoki jego i Christiny w samochodzie parę przecznic od Pałacu. Policja powiedziała, że… oboje się otruli. Jak Romeo i Julia.

– Myślisz, że to jej robota, madame Zhou, i winisz o to siebie, tak?

– Mniej więcej.

– O tym ci powiedziała wtedy, przez metalową kratę, kiedy zabieraliśmy Lisę Carter? Dlatego płakałaś?

– Jeśli musisz wiedzieć – odezwała się cicho, głosem pozbawionym melodii i emocji – powiedziała mi, co im zrobiła, zanim kazała ich zabić. Powiedziała, jak się nimi bawiła, zanim umarli.

Zacisnąłem szczęki i słuchałem szelestu powietrza, które wdychałem i wydychałem, aż nasze oddechy się zjednoczyły.

– A ty? – spytała w końcu. Jej powieki opadały wolniej i otwierały się rzadziej. – To była moja historia. Kiedy opowiesz mi swoją?

Zaczekałem, aż siąpiąca cisza zamknie jej oczy po raz ostatni. Zasnęła. Wiedziałem, że to nie była jej historia. Nie cała. Wiedziałem, że małe kropeczki koloru, które usunęła z ogólnego obrazu, były co najmniej równie ważne jak te szerokie pociągnięcia pędzla, które ujrzałem. Diabeł tkwi w szczegółach, jak powiadają, a ja dobrze znałem diabły czające się i czyhające w szczegółach mojej historii. Ale Karla dała mi nowy skarbiec. Przez tę szemrzącą, senną godzinę dowiedziałem się o niej więcej niż przez wiele miesięcy. Dzięki takim wyznaniom kochankowie odnajdują drogę: to gwiazdy, którymi można się kierować podczas rejsu przez ocean pożądania. A najjaśniejszymi z gwiazd jest cierpienie złamanego serca i smutek. Najcenniejszym darem, jaki możesz dać swojemu kochankowi, jest twój ból. Więc przyjąłem każdy smutek, jaki mi powierzyła, i zawiesiłem go na niebie.

Gdzieś w mroku Jeetendra opłakiwał swoją żonę. Prabaker ocierał swoim czerwonym szabkiem spoconą twarz Parwati. Skulony na kocu, przygnieciony zmęczeniem i jej głębokim snem, otoczony chorobą i nadzieją, śmiercią i pragnieniem walki, dotknąłem wargami bezwładnych, stulonych bezradnie palców śpiącej Karb i oddałem jej serce na zawsze.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 151 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 3 | ROZDZIAŁ 4 | ROZDZIAŁ 5 | ROZDZIAŁ 8 | ROZDZIAŁ 9 | ROZDZIAŁ 10 | ROZDZIAŁ 13 | ROZDZIAŁ 14 | ROZDZIAŁ 15 | ROZDZIAŁ 16 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 17| ROZDZIAŁ 19

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.065 сек.)