Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 26

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

– Hindusi to Włosi Azji – oznajmił Didier z wszechwiedzącym i łotrzykowskim uśmiechem. – Oczywiście równie dobrze można by powiedzieć, że Włosi są Hindusami Europy, ale myślę, że mnie rozumiesz. Hindusi mają w sobie wiele z Włochów, a Włosi wiele z Hindusów. Oba narody czczą Madonnę – domagają się bogini, choć religia im jej nie dostarczyła. Każdy mężczyzna w obu tych krajach śpiewa, gdy jest szczęśliwy, a każda kobieta tańczy, choćby szła tylko do sklepiku na rogu. Dla nich jedzenie jest muzyką dla ciała, a muzyka pożywieniem dla serca. Język Indii i Włoch z każdego uczyni poetę i robi coś pięknego z banalité. To narody, gdzie miłość – amore, pyaar – czyni rycerza z ulicznego bandyty i księżniczkę z wieśniaczki, choćby tylko przez tę sekundę, kiedy zaglądają ci w oczy. To tajemnica mojej miłości do Indii – ponieważ pierwszą wielką miłość przeżyłem we Włoszech.

– Gdzie się urodziłeś?

– Moje ciało przyszło na świat w Marsylii, lecz serce i dusza urodziły się szesnaście lat później w Genewie.

Pochwycił spojrzenie kelnera i leniwie skinął dłonią, zamawiając kolejnego drinka. Ledwie upił łyk ze stojącej przed nim szklaneczki, więc wywnioskowałem z tego, że szykuje się dłuższy wykład. Była pochmurna środa, od południa upłynęły dwie godziny, a od Nocy Zabójców – trzy miesiące. Do pierwszych monsunowych deszczów został jeszcze mniej więcej tydzień, ale już czuło się jakieś wyczekiwanie, napięcie, które rosło z każdym uderzeniem serca tego miasta. Tak jakby pod murami zgromadziła się ogromna armia gotująca się do druzgoczącego najazdu. Lubiłem ten ostatni tydzień przed porą monsunową; to napięcie i podniecenie, które dostrzegałem u innych, było jak zwinięty w ścisły zwój emocjonalny niepokój, który ja odczuwałem niemal bez przerwy.

– Moja matka była kobietą delikatną i piękną, czego dowodzą jej zdjęcia – ciągnął Didier. – Kiedy przyszedłem na świat, miała zaledwie osiemnaście lat, a niespełna dwadzieścia, gdy umarła. Zabrała ją influenca. Ale krążyły też plotki – okrutne plotki, które słyszałem wielokrotnie – że mój ojciec ją zaniedbywał i był zbyt wielkim, jak to nazywają, liczykrupą, żeby płacić doktorom. W każdym razie umarła, zanim skończyłem dwa lata, i nie pamiętam jej.

Ojciec uczył chemii i matematyki. Był o wiele starszy od matki. Kiedy poszedłem do szkoły, ojciec był jej dyrektorem. Mówiono mi, że jest genialny, ale Żyd musi być geniuszem, żeby awansować do rangi kierownika francuskiej szkoły. Racisme, antysemityzm w Marsylii i jej okolicach był w tamtych czasach, tak niedługo po wojnie, jak choroba. Był wyrzutem sumienia, który ich chyba dręczył. Ojciec był uparty – jest to ten rodzaj uporu, który umożliwia człowiekowi bycie matematykiem, nieprawdaż? Być może sama matematyka jest rodzajem uporu, jak sądzisz?

– Być może – powiedziałem z uśmiechem. – Nigdy o tym w ten sposób nie myślałem, ale możesz mieć rację.

Alors, ojciec wrócił po wojnie do Marsylii, do tego samego domu, z którego go wypędzono, kiedy w mieście zaczęli rządzić antysemici. Walczył w ruchu oporu, odniósł ranę podczas bezpośredniego starcia z Niemcami. Z tego powodu nikt się nie ośmielał występować przeciwko niemu. Przynajmniej jawnie. Ale jestem pewien, że jego żydowskie rysy, żydowska duma i piękna młoda Żydówka, którą pojął za żonę, przypominały zacnym obywatelom Marsylii o tysiącach francuskich Żydów, których zdradzono i wysłano na śmierć. Dla niego była to zemsta na zimno – powrót do tego domu, z którego go wypędzono, i do społeczności, która go zdradziła. I ten chłód chyba opanował jego serce po śmierci mojej matki. Nawet jego dotyk, teraz to sobie uświadamiam, był zimny. Nawet jego ręka, kiedy mnie dotykał.

Zamilkł i pociągnął łyk ze szklaneczki. Odstawił ją powoli i dokładnie w precyzyjne mokre kółeczko na blacie przed nim.

– Zatem był geniuszem – ciągnął, spoglądając mi w oczy z pospiesznie przywołanym uśmiechem. – I, z jednym wyjątkiem, genialnym pedagogiem. Tym wyjątkiem byłem ja – jego jedyna porażka. Nie miałem głowy do nauk ścisłych i matematyki. Były to języki, których nie potrafiłem zrozumieć i opanować. Ojciec reagował na moją głupotę brutalnością. Jego zimna ręka wydawała się mnie, dziecku, tak wielka, że kiedy mnie bił, ta gigantyczna twarda dłoń i pręty palców wstrząsały i siniaczyły całe moje ciało. Bałem się go i wstydziłem moich szkolnych porażek, więc bardzo często wagarowałem i wpadłem w złe towarzystwo. Zanim skończyłem trzynaście lat, wiele razy bywałem w sądzie i odsiedziałem dwa lata w poprawczaku. Jako szesnastolatek odszedłem na zawsze z domu ojca, z jego miasta i kraju.

Przypadkiem trafiłem do Genewy. Byłeś w Genewie? Zapewniam cię, to klejnot w koronie Wybrzeża Liguryjskiego. Pewnego dnia, na genewskiej plaży, poznałem mężczyznę, który otworzył mnie na wszystkie dobre i piękne sprawy tego świata. Nazywał się Rinaldo. Miał czterdzieści osiem lat, a ja szesnaście. Jego rodzina posiadała jakiś stary tytuł, szlacheckie pochodzenie udokumentowane aż do czasów Kolumba. Ale on mieszkał we wspaniałym domu na klifie, bez żadnych pretensji do swojej pozycji. Był naukowcem, jedynym prawdziwym znanym mi człowiekiem renesansu. Nauczył mnie tajników czasów starożytnych, historii sztuki, muzyki poezji i poezji muzyki. Był także piękny. Miał srebrnobiałe włosy, jakby księżyc w pełni, a jego bardzo smutne oczy były szare. W przeciwieństwie do brutalnych rąk mojego ojca i ich przejmującego zimnem dotyku dłonie Rinalda były smukłe, ciepłe, wyraziste i obdarzające czułością przy każdym dotyku. Nauczyłem się, czym jest miłość, duchowa i cielesna, i w jego ramionach urodziłem się naprawdę.

Rozkaszlał się i usiłował oczyścić gardło, ale kaszel zmienił się w bolesne, szarpiące rzężenie.

– Musisz rzucić palenie i picie, Didier. I od czasu do czasu trochę potrenować.

– Proszę cię! – Wzdrygnął się, zgniótł papierosa i wygrzebał następnego z paczki. Spazm minął. – Nie ma nic bardziej przygnębiającego od dobrej rady i byłbym ci wdzięczny, gdybyś mnie nimi nie prześladował. Szczerze mówiąc, jestem wstrząśnięty. Z pewnością o tym wiesz. Parę lat temu potraktowano mnie tak obraźliwie dobrą radą, że potem przez pół roku miałem depresję. Niewiele brakowało, a nigdy bym nie doszedł do siebie.

– Przepraszam. – Uśmiechnąłem się. – Nie wiem, co mnie napadło.

– Wybaczam – oznajmił, prychnął i jednym łykiem osuszył szklaneczkę whisky w chwili, gdy kelner przyniósł następną.

– Wiesz – powiedziałem karcąco – Karla twierdzi, że depresja spotyka tylko tych, którzy nie potrafią być smutni.

– Więc się myli! Jestem ekspertem od tristesse. To idealna, wyłącznie ludzka właściwość. Wiele zwierząt potrafi wyrażać radość, lecz tylko ludzkie zwierzę ma dość geniuszu, by wyrazić wspaniały smutek. A dla mnie to coś wyjątkowego, jak codzienna medytacja. Smutek to moja jedyna sztuka.

Przez chwilę chmurzył się, zbyt rozdrażniony, by mówić dalej, ale potem podniósł na mnie wzrok i parsknął głośnym śmiechem.

– Odzywała się? – spytał.

– Nie.

– Ale wiesz, gdzie jest?

– Nie.

– Wyjechała z Goa?

– Poprosiłem gościa, którego tam poznałem, Dashranta – ma knajpę na plaży, gdzie mieszkała – żeby miał na nią oko i dopilnował, żeby nie działa się jej jakaś krzywda. W zeszłym tygodniu zadzwoniłem do niego i powiedział, że wyjechała. Usiłował ją przekonać, żeby została, ale ona… no wiesz.

Didier wydął usta w zamyśleniu. Obaj przyglądaliśmy się burzliwej, ruchliwej, kipiącej ulicy o dwa metry od nas, za szerokim wejściem „Leopolda”.

Eh bien, nie martw się Karlą – powiedział w końcu. – Przynajmniej ma dobrą ochronę.

Założyłem, że Didier chce powiedzieć, iż Karla potrafi o siebie zadbać i, być może, że urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą. Myliłem się. W tej uwadze było coś więcej. Oczywiście powinienem go spytać, co ma na myśli. Przez długie lata od tej rozmowy tysiące razy zadawałem sobie pytanie, jak by się potoczyło moje życie, gdybym wtedy spytał, co ma znaczyć ta uwaga. Tymczasem, z głową pełną rojeń i sercem pełnym dumy, zmieniłem temat.

– Więc… co było dalej?

– Dalej? – spytał ze zdziwieniem.

– Z tobą i Rinaldem z Genewy.

– A, tak. On kochał mnie, a ja jego, to prawda, ale popełnił błąd w ocenie. Poddał moją miłość próbie. Pozwolił mi odkryć, gdzie trzyma duże zapasy gotówki. Nie potrafiłem się oprzeć tej podsuniętej mi pokusie. Zabrałem pieniądze i uciekłem. Kochałem go, ale zabrałem pieniądze i uciekłem. Pomimo całej swej mądrości nie wiedział, że miłości nie można wystawiać na próbę. Można to robić z uczciwością i lojalnością. Ale nie istnieje próba miłości. Miłość trwa wiecznie, jeśli się pojawi, nawet gdy zaczynamy nienawidzić kochanej osoby. Miłość trwa wiecznie, bo miłość rodzi się w tej naszej cząstce, która nigdy nie umiera.

– Spotkałeś się z nim jeszcze?

– Tak. Tak, spotkałem go. Po niespełna piętnastu latach kolejne zawirowanie losu rzuciło mnie znów do Genewy. Szedłem tym samym piaszczystym bulwarem, gdzie uczył mnie czytać Rimbauda i Verlaine’a. I wtedy go zobaczyłem. Siedział wśród swoich rówieśników – był wówczas po sześćdziesiątce – i przyglądał się dwóm starszym panom, którzy grali w szachy. Miał na sobie szary kardigan i czarny aksamitny szalik, choć nie było zimno. Niemal zupełnie wyłysiał. Ta srebrna czupryna… przepadła. Twarz miał zapadniętą, a skórę zabarwioną kompozycją przykrych kolorów, jakby dochodził do zdrowia po poważnej chorobie. A może raczej na nią zapadał. Nie wiem. Minąłem go, odwracając spojrzenie, żeby mnie nie rozpoznał. Nawet zacząłem się dziwnie garbić, żeby nie przypominać samego siebie. W ostatniej chwili zerknąłem na niego i zobaczyłem, że kaszle gwałtownie w białą chusteczkę. Ta biała chusteczka była chyba zakrwawiona. Szedłem coraz szybciej i szybciej, aż w końcu rzuciłem się do ucieczki z pośpiechem człowieka ściganego przez upiory.

Znowu zamilkliśmy, patrząc na przepływające tłumy, śledząc spojrzeniem to mężczyznę w niebieskim turbanie, to kobietę w czadorze.

– Wiesz, Lin, żyłem w sposób, który wielu – może wszyscy – nazwałoby nikczemnym. Dopuszczałem się uczynków, za które mogłem wylądować za kratkami, a w niektórych krajach stanąć przed katem. Popełniłem wiele czynów, z których, muszę przyznać, nie jestem dumny. Ale tylko jednej jedynej rzeczy w całym moim życiu szczerze się wstydzę. Minąłem pospiesznie wielkiego człowieka, a miałem wtedy dość pieniędzy i sił, żeby mu pomóc. Minąłem go pospiesznie nie dlatego, że wstydziłem się tamtej kradzieży. I nie ze strachu przed jego chorobą czy ciężarem, którym mogłaby dla mnie być. Ominąłem tego dobrego i wybitnego człowieka, który mnie kochał i nauczył kochać tylko dlatego, że był stary… że nie był już piękny.

Osuszył szklaneczkę, przez chwilę oceniał jej pustkę, a potem odstawił na stół tak delikatnie i ostrożnie, jakby groziła wybuchem.

– Merde! Napijmy się, przyjacielu! – zawołał w końcu, ale chwyciłem go za ręce i nie pozwoliłem wezwać kelnera.

– Nie mogę, Didier. Muszę się spotkać z Lisą w Sea Rock. Poprosiła mnie o to spotkanie. Strasznie mi się nie chce, ale muszę.

Zgryzł coś mocno – może jakąś prośbę albo kolejne wyzwanie. Ciągle trzymałem go za ręce.

– Słuchaj, pojedź ze mną jeśli masz ochotę. To nie jest spotkanie prywatne. Zrobimy sobie miłą wycieczkę do Juhu.

Uśmiechnął się powoli i wyzwolił dłonie. Nadal patrząc mi w oczy, uniósł jeden palec. Do stolika podszedł kelner. Didier zamówił kolejną whisky, nie patrząc na niego. Kiedy zapłaciłem rachunek i wyszedłem na ulicę, znowu się rozkaszlał, osłaniając usta jedną ręką, a drugą ściskając szklaneczkę.

Miesiąc temu kupiłem motocykl, enfielda bulleta. Smak tej jednośladowej adrenaliny, który poznałem w Goa, dręczył mnie tak długo, że wreszcie się poddałem i poszedłem z Abdullahem do mechanika, który zajmował się jego motocyklem. Ten mechanik, Tamil o imieniu Husajn, kochał motocykle i niemal równie wielką miłością darzył Abdullaha. Sprzedał mi enfielda w idealnym stanie, który ani razu mnie nie zawiódł. Vikram był nim tak zachwycony, że niespełna tydzień później także kupił motocykl u Husajna. Czasami wybieraliśmy się razem, Abdullah, Vikram i ja, na trzech motocyklach, ramię w ramię, ze słońcem świecącym nam w roześmiane twarze.

Tego popołudnia, kiedy zostawiłem Didiera w „Leopoldzie”, jechałem powoli, by dać myślom czas i przestrzeń. Karla znikła z domku na plaży Anjuna. Nie miałem pojęcia, gdzie jej szukać. Ulla powiedziała, że Karla przestała do niej pisać, a nie miałem podstaw przypuszczać, że kłamie. Karla znikła bez śladu. Codziennie budziłem się z myślą lub marzeniem o niej. Codziennie zasypiałem z nożem żalu w piersi.

Po drodze moje myśli poszybowały ku Kadirbajowi. Wydawał się zadowolony z mojej niszowej działalności w jego mafijnej siatce. Nadzorowałem drogę przemycanego złota przez miejscowe i międzynarodowe lotniska, wymianę gotówki z naszymi agentami w pięciogwiazdkowych hotelach i biurach podróży, a także skup paszportów od cudzoziemców. Były to zadania, w których gora sprawdzał się lepiej od Hindusów. Fakt, że rzucam się w oczy, był przedziwną i ironiczną formą kamuflażu. Cudzoziemcy zwracali na siebie w Indiach baczną uwagę. Na którymś etapie swojej pięcio- lub więcej tysiącletniej historii, ta społeczność postanowiła się rozstać z ukradkowymi, dyskretnymi zerknięciami. Kiedy przyjechałem do Bombaju, rodzaje kontaktu wzrokowego były różnorodne: od świdrującego spojrzenia po wybałuszone, zachłanne gapienie się. Nie było w tym nic złośliwego. Wlepione we mnie oczy, które śledziły każdy mój ruch, były niewinne, zaciekawione i niemal zawsze przyjazne. A ta intensywna badawczość miała swoje plusy; ludzi przeważnie frapował mój wygląd, nie zachowanie. Cudzoziemcy byli tak często widywani, że stali się niewidzialni. Wędrowałem po biurach podróży i eleganckich hotelach, po lotniskach i firmach, śledzony na każdym kroku spojrzeniami, które widziały mnie, a nie przestępstwa, które popełniałem w służbie wielkiego Chana.

Minąłem meczet Hadżdżi Ali, przyspieszyłem i włączyłem się w szeroki strumień popołudniowego ruchu, a po drodze zastanawiałem się, dlaczego Abd al-Kadir Chan nigdy nie wspominał o zabójstwie jego przyjaciela i wspólnika Madżida. Ciągle mnie to niepokoiło i chciałem go o to spytać, ale kiedy raz o nim wspomniałem, tuż po morderstwie, Chan był tak zdruzgotany, że zmieniłem temat. Dni zmieniły się w tygodnie, tygodnie w miesiące milczenia, a ja czułem, że nie mogę poruszyć tego tematu podczas naszych rozmów. Tak jakbym to ja chciał go zachować w tajemnicy; i choć w głowie roiło mi się od myśli o tym morderstwie, nigdy ich nie wyjawiłem Kadirowi. Rozmawialiśmy o interesach albo o filozofii. I podczas naszych długich rozmów w końcu odpowiedział na moje wielkie pytanie. Pamiętam to ożywienie, które odbiło się w jego oczach, i być może także dumę, kiedy udowodniłem, że zrozumiałem jego naukę. A tamtego dnia, gdy po wyznaniu Didiera odjechałem z „Leopolda” na spotkanie z Lisą, pamiętałem każde słowo wyjaśnienia wielkiego Chana i jego uśmiech.

– Czyli do tego momentu główny sens tego rozumowania jest dla ciebie jasny?

– Tak – odpowiedziałem. Tego wieczoru – było to przed tygodniem – zjawiłem się w jego domu w Dongri, by zdać raport ze zmian, które zaleciłem i wprowadziłem w wytwórni paszportów, kierowanej przez Abd al-Ghaniego. Za zgodą i przy wsparciu Ghaniego rozszerzyliśmy działalność do produkcji pełnego zestawu dokumentów tożsamości – praw jazdy, kart kredytowych, nawet kart członkowskich w klubach sportowych. Kadir był zachwycony postępem tych innowacji, ale wkrótce zmienił temat na swoje ulubione: dobro i zło oraz sens życia.

– Zechciej mi to zreferować własnymi słowami. – Skinął głową, wpatrzony w figlarnie rozpryskujące się pióropusze fontanny. Łokcie trzymał na oparciach fotela z białej trzciny, a piramidkę z palców przyłożył do ust i srebrnosiwych wąsów.

– Eee… dobrze. Mówiłeś, że cały wszechświat zmierza ku jakiejś Najwyższej Złożoności. Zaczęło się to od chwili jego powstania, a fizycy nazywają to dążeniem do złożoności. I… wszystko, co wspomaga i przyspiesza to dążenie, jest dobrem, a wszystko, co mu przeciwdziała – złem.

– Bardzo dobrze – powiedział Kadir, unosząc jedną brew z uśmiechem przeznaczonym tylko dla mnie. Jak to często się zdarzało, nie miałem pewności, czy jest to wyraz aprobaty, kpiny, czy jednego i drugiego. Wydawało mi się, że Kadir nigdy nie doznawał ani nie wyrażał jednoznacznie żadnej emocji. Może do jakiegoś stopnia jest tak z nami wszystkimi, ale u niego, Abd al-Kadira Chana, nie sposób było stwierdzić, co naprawdę myśli lub czuje do ciebie. Jeden, jedyny raz zobaczyłem w jego oczach całą prawdę – na zaśnieżonej górze zwanej Nagrodą Smutku – ale było już za późno i ta chwila nie powtórzyła się nigdy więcej.

– A tę ostateczną złożoność – dodał – można nazwać Bogiem lub Uniwersalnym Duchem, albo Najwyższą Złożonością, do wyboru. Ja nie mam oporów przed nazywaniem jej Bogiem. Cały wszechświat zmierza ku Bogu, dążąc do tej najwyższej złożoności, którą jest Bóg.

– Nadal pozostaje pytanie, które ci ostatnio zadałem. Jak można rozstrzygnąć, że coś jest dobre lub złe?

– To prawda. Obiecałem ci wtedy, że odpowiem na to bardzo dobre pytanie, młody człowieku, i tak się stanie. Ale najpierw sam musisz mi odpowiedzieć na pewne pytanie. Dlaczego zabijanie jest złe?

– No, nie sądzę, że zawsze.

– Ach… – Zadumał się, a jego bursztynowe oczy zamigotały w tym samym krzywym uśmiechu. – W takim razie muszę ci powiedzieć, że zawsze. To w trakcie dalszej dyskusji stanie się jasne. Na razie skupmy się na tym rodzaju zabijania, które według ciebie jest złe, i powiedz dlaczego.

– Hm… bo to niezgodne z prawem odebranie życia.

– Z jakim prawem?

– Społecznym. Prawem danego kraju – zaryzykowałem, niepewnie badając ten filozoficzny grunt, który usuwał mi się spod stóp.

– Kto ustanowił to prawo?

– Politycy. Prawo kryminalne jest spadkiem po… po cywilizacji. Sankcje za niezgodne z prawem odebranie życia sięgają aż do… może nawet aż do ery jaskiniowej.

– A dlaczego jaskiniowcy uważali zabijanie za złe?

– Pytasz… no, chyba dlatego, że życie jest tylko jedno. Ma się tylko tę jedną szansę i odebranie jej jest straszne.

– Burza z piorunami jest straszna. Czy przez to staje się dobra lub zła?

– Nie, oczywiście, że nie – powiedziałem z nieco większym rozdrażnieniem. – Właściwie nie wiem, dlaczego musimy wiedzieć, co stoi za zakazem zabijania. Mamy jedno życie i jeśli odbiera się to życie bez słusznej przyczyny, robi się coś złego.

– Tak – przyznał cierpliwie. – Ale dlaczego to jest złe?

– Bo jest i tyle.

– Do tego wniosku dochodzimy wszyscy – zakończył już poważniejszym tonem. Położył dłoń na moim nadgarstku, leżącym na oparciu fotela, i zaczął w niego stukać przy ważniejszych punktach. – Jeśli kogoś spytać, dlaczego zabijanie – lub inne przestępstwa – jest złe, usłyszysz, że to wbrew prawu, Biblii, Upaniszadom, Koranowi albo buddyjskiej ośmiorakiej ścieżce, albo naukom rodziców lub innych autorytetów. Ale nie wiedzą dlaczego. Ich słowa mogą być prawdziwe, ale nie wiedzą dlaczego. Aby zrozumieć jakikolwiek czyn, zamiar lub efekt działania, musimy najpierw postawić dwa pytania. Pierwsze: co by się wydarzyło, gdyby wszyscy tak postępowali? Drugie: czy to pomaga czy wstrzymuje dążenie do złożoności?

Zamilkł, bo wraz z Nazirem pojawił się służący. Przyniósł słodki, czarny sulejmański czaj w wysokich szklankach i najróżniejsze kuszące słodycze na srebrnej tacy. Nazir wszedł i na Kadira spojrzał pytająco, na mnie zaś z wyrazem nieskrywanej pogardy. Kadir podziękował jemu i służącemu i znowu zostaliśmy sami.

– Jeśli chodzi o zabijanie – podjął Kadir, upiwszy łyk herbaty przez kostkę białego cukru – co by się wydarzyło, gdyby wszyscy zabijali? Czy to rzecz pomocna czy hamująca? Powiedz.

– Oczywiście, gdyby wszyscy zabijali, nasz gatunek by wyginął. Dlatego… to nie pomaga.

– Tak. My, ludzkie istoty, jesteśmy zgodnie z naszą wiedzą najbardziej złożonym układem materii, ale nie stanowimy najwyższego osiągnięcia wszechświata. My także będziemy się rozwijać i zmieniać wraz z resztą wszechświata. Ale jeśli zaczniemy się nawzajem zabijać, nie osiągniemy tego etapu. Wyginie nasz gatunek i cały rozwój, który nas doprowadził przez miliony… miliardy lat aż do tej chwili, pójdzie na marne. To samo można powiedzieć o kradzieży. Co się wydarzy, jeśli wszyscy będą kraść? Czy to nam pomoże czy nas wstrzyma?

– Aha. Już łapię. Jeśli wszyscy zaczną okradać wszystkich, dostaniemy takiej paranoi i zmarnujemy na to tyle pieniędzy i czasu, że to nas spowolni i nigdy nie dotrzemy do…

– Najwyższej Złożoności – dokończył za mnie. – Z tej przyczyny zabijanie i kradzież są złe – nie dlatego, że tak mówi nam jakaś książka, prawo lub duchowy przewodnik, lecz dlatego, że gdyby wszyscy tak robili, nie zbliżylibyśmy się wraz z całym wszechświatem do Najwyższej Złożoności, która jest Bogiem. Przeciwieństwo tego zjawiska także jest zgodne z prawdą. Dlaczego miłość jest dobra? Cóż takiego by się wydarzyło, gdyby Wszyscy kochali wszystkich? Czy to by nam pomogło, czy też nas wstrzymało?

– Oj, pomogłoby – zgodziłem się ze śmiechem, widząc pułapkę, którą na mnie zastawił.

– Tak. De facto tak powszechna miłość bardzo przyspieszyłaby dążenie do Boga. Miłość jest dobra. Przyjaźń jest dobra. Lojalność jest dobra. Wolność jest dobra. Uczciwość jest dobra. Już wcześniej wiedzieliśmy, że wszystko to jest dobre – zawsze to instynktownie wiedzieliśmy i wszyscy wielcy nauczyciele zawsze nam to mówili – ale teraz, z tymi definicjami dobra i zła, rozumiemy, dlaczego są dobre. Tak jak rozumiemy, dlaczego kradzież, kłamstwo i zabijanie są złe.

– Ale czasami… – zaprotestowałem – no, na przykład samoobrona? Co z zabijaniem w obronie własnej?

– Tak, Lin, słuszna uwaga. Chciałbym, żebyś sobie wyobraził następującą scenę. Stoisz w pokoju, w którym znajduje się biurko. Po drugiej stronie pokoju jest twoja matka. Jakiś nikczemnik trzyma jej nóż na gardle. Ten człowiek zabije twoją matkę. Na biurku przed tobą znajduje się guzik. Jeśli go przyciśniesz, nikczemnik umrze. Jeśli nie, zabije twoją matkę. To jedyne możliwości. Jeśli nic nie zrobisz, twoja matka umrze. Jeśli naciśniesz guzik, mężczyzna umrze, a twoja matka będzie uratowana. Co zrobisz?

– Facet jest już trupem – odpowiedziałem bez wahania.

– Tak po prostu. – Westchnął, być może z żalem, że nie zwlekałem z decyzją o naciśnięciu guzika. – A robiąc to, ratując matkę przed nikczemnym mordercą, postąpisz źle czy dobrze?

– Dobrze – odparłem równie szybko.

– Nie. Niestety, nie. – Zmarszczył brwi. – Właśnie ujrzeliśmy, że w świetle tych nowych, obiektywnych definicji dobra i zła zabijanie jest zawsze złe, bo gdyby wszyscy zabijali, nie zbliżylibyśmy się do Boga, Najwyższej Złożoności, wraz z resztą wszechświata. Więc zabijanie jest złe. Ale twoje pobudki były dobre. Prawda o tej decyzji jest taka, że postąpiłbyś źle z dobrych pobudek…

Jadąc pod wiatr tydzień po tym wykładzie na temat etyki, lawirując motocyklem wśród starych i nowoczesnych pojazdów pod ciemniejącym, złowróżbnym kłębowiskiem chmur, ciągle słyszałem te słowa. Źle z dobrych pobudek. Jechałem i, choć przestałem myśleć o naukach Kadira, jego słowa nadal szemrały w tej cichej szarej strefie, gdzie wspomnienia spotykają się z natchnieniem. Teraz już wiem, że te słowa były niczym mantra, a mój instynkt – szept przeznaczenia w ciemności – usiłował mnie przed czymś ostrzec, powtarzając je raz po raz. Źle… z dobrych pobudek…

Ale tego dnia, godzinę po wyznaniu Didiera, pozwoliłem ucichnąć temu szeptanemu ostrzeżeniu. Nie chciałem myśleć o moich pobudkach, słusznych czy niesłusznych – ani swoich, ani Kadira, ani niczyich. Dyskusja o rzeczach dobrych i złych sprawiła mi przyjemność, ale jedynie jako gra, rozrywka. Tak naprawdę nie chciałem prawdy. Miałem dość prawdy, zwłaszcza o sobie, i nie potrafiłem stawić jej czoła. Toteż wszystkie myśli i ostrzeżenia rozbrzmiały i przebrzmiały na tym wilgotnym wietrze. I kiedy pokonałem ostatni zakręt na wybrzeżu w pobliżu hotelu „Sea Rock”, umysł miałem pusty jak ten szeroki horyzont nad ciemnym, wzburzonym morzem.

Hotel „Sea Rock”, z równie luksusową i bogatą ofertą jak inne pięciogwiazdkowe hotele w Bombaju, zapewniał wyjątkową atrakcję – umiejscowienie na samym skalistym wybrzeżu Juhu. Ze wszystkich jego restauracji, barów i innych okien rozciągał się widok na nieskończone fale i grzywy Morza Arabskiego. Hotel zapewniał także najlepsze i najbogatsze szwedzkie stoły w mieście. Byłem głodny i ucieszyło mnie, że Lisa czeka na mnie w holu. Miała na sobie wykrochmaloną, błękitną jak niebo koszulę z postawionym kołnierzem i równie błękitne szerokie szorty. Jasne włosy splotła we francuski warkocz. Nie brała heroiny już ponad rok. Była opalona, zdrowa i pewna siebie.

– Cześć – powiedziała z uśmiechem i pocałowała mnie w policzek. – Przychodzisz w samą porę.

– Świetnie. Umieram z głodu.

– Nie, w samą porę, żeby poznać Kalpanę. Za chwilę… a nie, już jest.

Podeszła do nas młoda kobieta z włosami obciętymi w modny zachodni sposób, w biodrówkach i obcisłym czerwonym podkoszulku. Na szyi miała stoper, a w ręce twardą podkładkę z klipsem. Mogła mieć jakieś dwadzieścia sześć lat.

– Cześć – powiedziałem, kiedy Lisa nas przedstawiła. – To wy tam stoicie na zewnątrz? Te wozy transmisyjne i kable? Kręcicie film?

– Tak jakby, yaar – powiedziała z przesadnym bombajskim akcentem, który uwielbiałem i nieświadomie zacząłem naśladować. – Reżyser gdzieś się zapodział z jedną tancerką. To ma być tajemnica, ale cały plan o tym gada. Mamy czterdzieści pięć minut przerwy. Choć z tego, co słyszałam, to i tak dziesięć razy więcej, niż on potrzebuje.

– W porządku – powiedziałem i zatarłem ręce. – To mamy czas na obiad.

– Pieprzyć obiad, najpierw zajaramy, yaar – zarządziła Kalpana. – Masz hasz?

– No. – Wzruszyłem ramionami. – Jasne.

– Przyjechałeś samochodem?

– Motocyklem.

– Dobra, to w moim samochodzie. Stoi na parkingu.

Wyszliśmy z hotelu i usiedliśmy w jej nowym fiacie. Kiedy przygotowywałem jointa, wyjaśniła, że jest asystentką kierownika produkcji przy tym i paru innych filmach. Do jej obowiązków należało czuwanie nad obsadą ról drugoplanowych. Przekazała to zadanie agentowi od castingu, ale miał problem ze znalezieniem cudzoziemców do małych, niemych, charakterystycznych ról.

– W zeszłym tygodniu Kalpana mówiła o tym przy kolacji – odezwała się Lisa, kiedy Kalpana zapaliła. – Powiedziała, że jej pracownik nie potrafi znaleźć cudzoziemców do filmu… wiesz, chodzi o ludzi na dyskotece albo przyjęciu, albo na przykład Anglików do filmów z czasów kolonialnych i tak dalej. Więc… pomyślałam o tobie.

– Aha.

– Byłoby mi bardzo na rękę, gdybyś w razie potrzeby organizował dla nas gora – powiedziała Kalpana, spoglądając na mnie z czymś w rodzaju rutynowej lubieżności. Rutynowa czy nie, działała. – Podstawimy ci taksówkę, żebyś mógł ich przywieźć na plan i do domu. Damy im pełne wyżywienie. I zapłacimy około dwóch tysięcy rupii dziennie na głowę. Pieniądze dostaniesz ty, plus prowizję od łebka. Ile ty zapłacisz im – no, to już zależy od ciebie. Na ogół chętnie by to zrobili za darmo i są wręcz zaskoczeni, rozumiesz, jak się okazuje, że jeszcze dostaną kasę za to, że będą w filmie.

– I co ty na to? – spytała Lisa z oczami lśniącymi poprzez różowy filtr haszu.

– Jestem zainteresowany.

Mój mózg przesiewał ewentualne korzyści uboczne tego układu. Niektóre wydawały się oczywiste. Filmowcy stanowili bardzo wpływową grupę częstych klientów linii lotniczych, którzy od czasu do czasu mogli potrzebować dolarów i dokumentów z czarnego rynku. Było też dla mnie jasne, że ten casting był ważny dla Lisy. Już samo to było wystarczającym powodem, żebym się zaangażował. Lubiłem ją i cieszyło mnie, że ona chciała polubić mnie.

– No to fajnie – zakończyła Kalpana, otworzyła drzwi i wysiadła. Wróciliśmy do hotelu, każde w ciemnych okularach. Uścisnęliśmy sobie ręce w tym samym miejscu, w którym się spotkaliśmy przed półgodziną. – Zjedz ten swój obiad – powiedziała. – Ja wracam na plan. Kręcimy w sali balowej. Jak się najecie, idźcie za kablami, a do mnie traficie. Przedstawię cię chłopakom, zaczniesz od razu. Potrzebujemy paru cudzoziemców do jutrzejszej sceny, tutaj. Dwóch facetów i dwie babki, yaar. Jasnowłosych. W skandynawskim typie, jak się uda. Hej… to był kaszmirski hasz, na? Już my się ze sobą dogadamy, Lin. Ciao! Ciao, mała.

W restauracji ja i Lisa nałożyliśmy sobie stertę jedzenia i usiedliśmy przy stoliku z widokiem na morze.

– Kalpana jest w porządku – odezwała się Lisa między kęsami. – Bywa czasami kąśliwa jak diabli i jest bardzo ambitna – nie myśl, że nie – ale wali wszystko prosto z mostu i jest dobrą przyjaciółką. Kiedy mi powiedziała o tym castingu, pomyślałam o tobie. Przyszło mi do głowy, że mógłbyś… coś z tego mieć…

– Dzięki. – Spojrzałem jej w oczy, usiłując ją rozgryźć. – Doceniam to. Chcesz być moją wspólniczką?

– Tak – powiedziała szybko. – Miałam nadzieję… że zechcesz.

– Podzielimy się robotą. Nie sądzę, żebym miał problem ze ściągnięciem cudzoziemców do pracy w filmie, ale resztą nie chce mi się zajmować. To mogłaby być twoja działka. Mogłabyś zorganizować przywożenie ich i odwożenie po zdjęciach, wypłaty i tak dalej. Ja ich skołuję, a resztą zajmiesz się ty. Chętnie z tobą popracuję, jeśli to cię interesuje.

Uśmiechnęła się. To był dobry uśmiech, z tych, które chciałoby się zatrzymać.

– Bardzo mnie to interesuje! – rzuciła impulsywnie i zaróżowiła się z zażenowania pod opalenizną. – Bardzo potrzebuję jakiegoś zajęcia i chyba jestem już gotowa. Kiedy Kalpana zaproponowała mi ten casting, chciałam się na to rzucić, ale za bardzo się bałam, żeby odważyć się to robić w pojedynkę. Dzięki.

– Nic takiego. Jak ci idzie z Abdullahem?

– Mmm – wymamrotała z ustami pełnymi jedzenia. – Nie poszłam do pracy, rozumiesz, więc to już coś. Nie pracuję w Pałacu i nie biorę. On daje mi pieniądze. Masę kasy. Nie wiem, skąd ją ma. I nic mnie to nie obchodzi. W życiu nie widziałam tyle pieniędzy w jednym miejscu. W takiej metalowej kasetce. On mi je dał i kazał pilnować, i wydawać na własne potrzeby. To było trochę upiorne, no, nie wiem… jakby to była jego ostatnia wola i testament czy coś w tym rodzaju.

Nieświadomie uniosłem pytająco jedną brew. Zauważyła to, zastanawiała się przez chwilę i powiedziała:

– Ufam ci. Tobie jednemu w tym mieście ufam. Śmieszne, to Abdullah daje mi pieniądze i tak dalej, i chyba go kocham w jakiś wariacki sposób, ale mu nie ufam. Czy to nie straszne mówić tak o facecie, z którym się mieszka?

– Nie.

– Ufasz mu?

– Bezwarunkowo.

– Dlaczego?

Zawahałem się, a słowa nie chciały wyjść z moich ust. Skończyliśmy jeść i zastygliśmy za stołem, wpatrzeni w morze.

– Wiele przeszliśmy – powiedziałem po chwili. – Ale nie tylko o to chodzi. Ufałem mu i przedtem. Nie wiem, o co chodzi. Chyba mężczyzna ufa mężczyźnie, kiedy widzi w nim siebie. A może kiedy widzi człowieka, którym chciałby być.

Przez jakiś czas milczeliśmy, każde zaniepokojone, każde na swój sposób uparcie kuszące los.

– Gotowa? – spytałem. Skinęła głową. – To chodźmy do filmowców.

Poszliśmy za czarnymi pnączami kabli wyrastających z ciężarówek przed hotelem. Poprowadziły nas przez boczne wejście, obok rozbieganych asystentów, do sali bankietowej, którą wynajęto jako plan. Było w niej mnóstwo osób, silnych reflektorów, oślepiających świateł, kamer i sprzętu. Chwilę po naszym wejściu ktoś krzyknął: „Cisza na planie!”. A potem zaczął się burzliwy numer musicalowy.

Hinduskie filmy nie wszystkim przypadają do gustu. Niektórzy cudzoziemcy opowiadali mi, że nie znoszą tego kalejdoskopowego wirowania numerów musicalowych, wybuchających stochastycznie między płaczem matek, westchnieniami zakochanych i wrzaskami czarnych charakterów. Rozumiałem ich, ale się z nimi nie zgadzałem. Rok temu Johnny Cygaro powiedział, że w poprzednich wcieleniach musiałem być co najmniej sześcioma różnymi hinduskimi osobowościami. Uznałem to za najwyższy komplement, ale dopiero na moim pierwszym planie hollywoodzkiego filmu zrozumiałem, o co mu chodziło. Pokochałem ten śpiew, taniec i muzykę całym sercem, od pierwszego wejrzenia.

Producenci wynajęli wzmacniacz o mocy dwóch tysięcy watów. Muzyka wstrząsała całą salą i nami aż do wnętrzności. Kolory pochodziły z tropikalnych mórz. Milion świateł iskrzył się oślepiająco jak jezioro w słoneczny dzień. Twarze były równie piękne jak te ze ścian świątyń. Taniec był szaleństwem rozjątrzonej, bujnej pożądliwości i starych jak świat umiejętności. A cały ten nieprawdopodobnie spójny wyraz miłości i życia, dramatu i komedii, wyrażał się delikatną, stuloną elegancją pełnych gracji dłoni albo w jednym uwodzicielskim mrugnięciu.

Przez godzinę przyglądaliśmy się próbom, poprawkom i w końcu nagraniu tego numeru tanecznego. W czasie przerwy Kalpana przedstawiła mnie Cliffowi De Souzie i Chandrze Mehcie, dwóm z czterech producentów filmu. De Souza był wysokim, kędzierzawym, trzydziestoletnim Goańczykiem o rozbrajającym uśmiechu i rozkołysanych ruchach. Chandra Mehta zbliżał się do czterdziestki. Miał nadwagę, ale było mu z nią do twarzy; należał do tych dużych mężczyzn, którzy się rozrastają, by pasować do swoich wielkich zamysłów. Polubiłem ich i choć mieli za dużo na głowie, żeby ze mną długo rozmawiać, to pierwsze spotkanie było bardzo serdeczne.

Zaproponowałem Lisie, że ją odwiozę do miasta, ale umówiła się już z Kalpaną i postanowiła zaczekać. Dałem jej numer telefonu mojego nowego mieszkania i powiedziałem, że ma dzwonić, jeśli będzie w potrzebie. W drodze powrotnej przez hotel zauważyłem wychodzącą Kawitę Singh. Przez parę ostatnich miesięcy oboje byliśmy tak zajęci – ona pisaniem o przestępstwach, ja ich popełnianiem – że nie widywaliśmy się całymi tygodniami.

– Kawita! – zawołałem i puściłem się ku niej pędem. – Właśnie ciebie chciałem spotkać! Reporterka numer jeden z bombajskiej gazety numer jeden. Jak się miewasz? Świetnie wyglądasz!

Była w jedwabnym spodnium w kolorze wypłowiałej na słońcu kości. Miała lnianą torebkę tego samego koloru. Jednorzędowa marynarka była głęboko wycięta i wydawało się, że Kawita nic pod nią nie ma.

– Daj spokój! – warknęła, uśmiechnięta i zażenowana. – Tak się ubieram, jak chcę się zrobić na bóstwo. Musiałam przeprowadzić wywiad z Vasantem Lalem. Właśnie od niego wyszłam.

– Obracasz się w kręgach władzy – zauważyłem, przypomniawszy sobie zdjęcia tego populistycznego polityka. Jego podżeganie do przemocy zaowocowało zamieszkami, podpaleniami i morderstwami. Kiedy tylko go widziałem w telewizji albo kiedy czytałem jego świętoszkowate przemówienia w gazecie, przychodził mi na myśl ten szaleniec, który nazywał się Sapną: legalna, polityczna wersja psychopatycznego mordercy.

– W tym jego pokoju było jak w jaskini lwa, mówię ci, baba. Ale mam wywiad. Bo on ma słabość do wielkich cycków. – Pogroziła mi palcem przed nosem. – Nic nie mów!

– Hej! – Uniosłem obie ręce i zakołysałem głową. – Przecież wcale nic nie mówię, yaar. Absolutnie nic. Tylko patrzę i żałuję, że nie mam trojga oczu, ale nic nie mówię!

– Drań! – warknęła, śmiejąc się przez zaciśnięte zęby. – A, cholera, co się stało z tym światem, kiedy najważniejsi goście tego miasta nie chcą rozmawiać z tobą, ale udzielają dwugodzinnego wywiadu twoim cyckom? Mężczyźni to takie chore popaprańce, nie sądzisz?

– Bo ja wiem? – Westchnąłem.

– Zboczone knury, yaar.

– Nie mogę z tym dyskutować. Co racja, to racja. Przyjrzała mi się podejrzliwie.

– Coś ty taki zgodny?

– Słuchaj, dokąd teraz?

– Co?

– Dokąd teraz? Dokąd się wybierasz?

– Wracam taksówką do miasta. Teraz mieszkam przy Flora Fountain.

– A może zabierzesz się ze mną, motorem? Chcę z tobą pogadać. Chciałbym cię poprosić o pomoc.

Kawita nie znała mnie dobrze. Oczy miała koloru kory cynamonu, nakrapiane złotymi plamkami. Zmierzyła mnie od stóp do głów spojrzeniem i po tej policyjnej kontroli zyskała coś w rodzaju ufności.

– O pomoc w czym?

– Chodzi o morderstwo – wyjaśniłem. – I chciałbym, żebyś zrobiła z tego artykuł na pierwszą stronę. Opowiem ci o wszystkim u ciebie. A po drodze ty opowiesz mi o Vasancie Lalu – będziesz musiała krzyczeć, więc to ci pomoże odreagować, na?

Jakieś czterdzieści minut później usiedliśmy razem w mieszkaniu na czwartym piętrze bez windy, na skraju dzielnicy Fort koło Flora Fountain. Było to malutkie mieszkanko z wersalką, aneksem kuchennym i setką hałaśliwych sąsiadów. Ale za to była w nim królewska łazienka, tak wielka, że swobodnie mieściła się w niej pralka i suszarka. W mieszkaniu był też balkon otoczony starą kutą kratą, który wychodził na przestronny, gwarny plac wokół fontanny.

– Nazywa się Anand Rao – zacząłem, popijając mocne espresso, które mi przygotowała. – Mieszkał w slumsach z niejakim Raszidem. Kiedy tam mieszkałem, byli moimi sąsiadami. Potem żona Raszida i jej siostra przyjechały na stałe z wioski w Radżastanie. Anand wyprowadził się z chaty, żeby zrobić miejsce Raszidowi i siostrom.

– Czekaj – przerwała Kawita. – Lepiej zacznę notować.

Wstała i podeszła do przestronnego, zagraconego biurka, skąd wzięła notes, pióro i magnetofon kasetowy. Przebrała się i włożyła luźne szarawary i podkoszulek. Patrząc na nią, wodząc spojrzeniem za jej szybkimi, celowymi, wdzięcznymi ruchami, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z jej urody. Wróciła i włączyła magnetofon, usiadła na fotelu z podwiniętymi nogami, gotowa do notowania – i podchwyciła moje spojrzenie.

– No co? – spytała.

– Nic. – Uśmiechnąłem się. – No więc Anand Rao poznał żonę Raszida i jej siostrę. Polubił je. Były nieśmiałe, ale przyjazne, wesołe i życzliwe. Teraz myślę, czytając między wierszami, że ta siostra przypadła Anandowi do serca. W każdym razie pewnego dnia Raszid powiedział żonie, że tylko wtedy wyjdą na swoje – kupią sobie sklepik, o którym marzyli – jeśli sprzeda nerkę, jedną, w prywatnym szpitalu. Ona się nie zgadzała, ale w końcu ją przekonał, że to jedyna szansa.

No więc wrócił z tego szpitala i powiedział, że ma dobrą i złą wiadomość. Dobra jest taka, że z całą pewnością chcą nerkę. Zła – że nie chcą nerki mężczyzny, tylko kobiety.

– Aha – Kawita westchnęła, kręcąc głową.

– Aha. Gość był niezły. No więc żona zaczęła lamentować, co zrozumiałe, ale Raszid ją przekonał i poszła na operację.

– Wiesz gdzie?

– Aha. Anand Rao sam wszystko sprawdził i powiedział Kasimowi Alemu, przywódcy slumsów. On zna wszystkie szczegóły. No więc Anand Rao się o tym dowiedział, jak żona Raszida już wróciła ze szpitala, i wpadł w furię. Dobrze znał Raszida, mieszkał z nim przez dwa lata, pamiętasz, i wiedział, że Raszid to oszust. Wygarnął mu to, ale nic nie zyskał. Raszid się tylko obraził. Oblał się naftą i mówi Anandowi Rao, żeby go podpalił, jeśli mu nie ufa i ma go za takiego padalca. Więc Anand go ostrzegł, żeby dbał o kobiety, i na tym stanęło.

– Kiedy to było?

– Operację przeprowadzono pół roku temu. Zaraz potem Raszid powiedział żonie, że był w szpitalu dwadzieścia razy, ale nie chcieli jego nerki. Powiedział, że pieniądze, które dostali za jej nerkę, to tylko połowa sumy, która jest im potrzebna na sklep. Powiedział, że jeszcze jest popyt na kobiece nerki i zaczął ją urabiać, żeby sprzedała nerkę siostry. Żona się sprzeciwiła, ale Raszid zaczął namawiać siostrę i mówić, że jeśli nie sprzeda nerki, to poświęcenie jego żony pójdzie na marne. W końcu kobiety się poddały. Raszid zapakował siostrę do szpitala, a jak wyszła, była lżejsza o jedną nerkę.

– Książę z bajki – mruknęła Kawita.

– No. Ja tam go nigdy nie lubiłem. To jeden z tych, co uśmiechają się, żeby coś osiągnąć, rozumiesz, a nie dlatego, że naprawdę zobaczyli coś godnego uśmiechu. To trochę jak te uśmiechy szympansów.

– I co było dalej? Pewnie uciekł z pieniędzmi?

– Tak. Zabrał kasę i prysnął. Obie siostry były zrozpaczone. Zdrowie zaczęło im szwankować. Bardzo szybko im się pogorszyło. Obie wylądowały w szpitalu. Najpierw jedna, potem druga – obie zapadły w śpiączkę. Leżały łóżko w łóżko, a ich śmierć stwierdzono w odstępie paru minut. Anand był przy tym obecny wraz z paroma osobami ze slumsów. Został na tyle długo, że widział, jak im zasłaniano twarze prześcieradłami. Potem wybiegł ze szpitala. Gniew i… chyba wyrzuty sumienia odebrały mu rozum. Zaczął szukać Raszida. Zajrzał do wszystkich jego ulubionych knajp. A kiedy go znalazł, Raszid leżał przy śmietniku i odsypiał pijaństwo. Zapłacił dzieciakom, żeby odpędzały od niego szczury. Anand przegonił chłopców i usiadł koło Raszida. Jakiś czas posłuchał jego chrapania, potem poderżnął mu gardło i został tak długo, aż krew przestała płynąć.

– Makabra – mruknęła Kawita, nie podnosząc głowy znad notesu.

– Owszem. Była. Anand zgłosił się na policję i przyznał do wszystkiego. Oskarżono go o morderstwo.

– A ja mam…

– Ty masz z tego zrobić artykuł na pierwszą stronę. Chciałbym, żebyś mu zjednała popularność, żeby wyrok skazujący – który oczywiście zapadnie – był jak najłagodniejszy. Chciałbym, żeby miał wsparcie na czas pobytu w więzieniu i żeby dostał najkrótszą z możliwych odsiadek.

– Dużo chcesz.

– Wiem.

– Hm… – Zmarszczyła brwi. – Historia jest interesująca, ale muszę ci powiedzieć, że codziennie mamy zbyt wiele takich samych. Spalenie żony, morderstwo z powodu posagu, prostytucja dziecięca, niewolnictwo, kobiety mordujące noworodki – przeciwko kobietom w Indiach toczy się wojna. To walka na śmierć i życie, przeważnie na śmierć. Chcę pomóc twojemu znajomemu, ale nie widzę tego na pierwszej stronie, yaar. Poza tym i tak nie mam takich chodów, żeby się dostać na pierwszą stronę. Jestem nowa, nie zapominaj.

– To nie wszystko – uparłem się. – Cała rzecz w tym, że siostry nie umarły. Pół godziny po stwierdzeniu zgonu żona Raszida poruszyła się pod prześcieradłem. Parę minut później jej siostra drgnęła i jęknęła. Dziś są zdrowe i żywe. Ich chata w slumsach stała się jakąś świątynią. Ludzie ściągają z całego miasta, żeby ujrzeć błogosławione siostry, które zmartwychwstały. Nic lepszego nie mogłoby się przydarzyć sklepikom w slumsach. Pielgrzymi wykupują wszystko na pniu. A siostry wzbogaciły się ponad wszelkie oczekiwania. Ludzie rzucają w nie pieniędzmi, po rupii lub dwie, ale ziarnko do ziarnka… Siostry założyły organizację dobroczynną dla porzuconych żon. I chyba ta historia – powrót z tamtej strony, rozumiesz – to dość, żeby dotrzeć na stronę tytułową.

Arrey yaar, baba! – pisnęła Kawita. – Dobrze, najpierw musisz mnie skontaktować z tymi kobietami. One są kluczem do wszystkiego. Potem muszę zrobić wywiad z Anandem Rao.

– Zaprowadzę cię.

– Nie – ucięła. – Muszę z nim porozmawiać sam na sam. Nie chcę, żeby reagował na ciebie. Muszę sprawdzić, jak sobie radzi zostawiony sam sobie. Jeśli mamy zmontować kampanię w jego sprawie, będzie musiał działać sam, yaar. Ale najpierw możesz z nim porozmawiać i przygotować go na wywiad. Spróbuję się z nim spotkać w ciągu najbliższych dwóch, trzech tygodni. Mamy masę roboty.

Przez dwie godziny rozmawialiśmy o kampanii, a ja odpowiedziałem na jej liczne pytania. Zostawiłem ją pełną radosnej niecierpliwości i chęci działania. Pojechałem wprost do Nariman Point i kupiłem skwierczące danie z jednej z furgonetek na plaży. Ale nie miałem tak dobrego apetytu, jak sądziłem, i zjadłem niespełna połowę. Poszedłem na skały, by umyć ręce w morskiej wodzie, z widokiem na miejsce, w którym przed trzema laty przedstawił mi się Abdullah.

I jeszcze raz słowa Kadira podryfowały na wartkim, płytkim strumieniu moich myśli: postąpić źle z dobrych pobudek… Pomyślałem o Anandzie Rao – o więzieniu Arthur Road, w wielkiej celi z nadzorcami i wszami. Zadrżałem i rzuciłem tę myśl na wiatr. Kawita spytała, dlaczego sprawa Ananda Rao była dla mnie tak ważna. Nie przyznałem się, że przyszedł do mnie przed popełnieniem tego morderstwa, zaledwie na tydzień przed poderżnięciem gardła Raszidowi. Nie powiedziałem, że odtrąciłem go i obraziłem, że zbagatelizowałem jego rozterkę, proponując pieniądze. Odpowiedziałem mętnie i zostawiłem ją w przekonaniu, że chcę tylko pomóc przyjacielowi zachować się jak należy.

Kadirbaj powiedział kiedyś, że przyczyną każdego cnotliwego postępku jest mroczna tajemnica. Może nie zawsze się to sprawdza, ale u mnie na pewno. Te nieliczne dobre uczynki, jakie mam na koncie, zawsze ciągnęły za sobą cień mrocznej inspiracji. Teraz wiem to, czego wtedy nie wiedziałem – że na dłuższą metę motywy mają większe znaczenie przy dobrych uczynkach niż złych. Kiedy uruchomią się wyrzuty sumienia i wstyd za zło, które wyrządziliśmy, uratować nas może dobro. Ale gdy w grę wchodzi ocalenie, z cienia wypełzają wszystkie nasze tajemnice i ukryte przyczyny. Mroczne motywy naszych dobrych uczynków przywierają do nas. Droga do odkupienia jest tym bardziej stroma, im bardziej nasze dobre uczynki są skażone potajemnym wstydem.

Ale wtedy tego nie wiedziałem. Umyłem ręce w zimnym, obojętnym morzu, a moje sumienie było milczące i dalekie jak nieme, niedosięgalne gwiazdy.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 154 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 14 | ROZDZIAŁ 15 | ROZDZIAŁ 16 | ROZDZIAŁ 17 | ROZDZIAŁ 18 | ROZDZIAŁ 19 | ROZDZIAŁ 21 | ROZDZIAŁ 22 | ROZDZIAŁ 23 | ROZDZIAŁ 24 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 25| ROZDZIAŁ 27

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.058 сек.)