Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 25

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

Uśmiechnięty służący otworzył drzwi i zaprosił mnie do pokoju, gestem dając znak, żebym zachował milczenie. Nie musiał. Muzyka była tak głośna, że nikt by mnie nie usłyszał, nawet gdybym krzyczał. Złożywszy dłoń w kształt spodeczka i udając, że pociąga z niej łyk, zaproponował mi w ten sposób czaj. Skinąłem głową. Cicho zamknął za sobą drzwi, zostawiając mnie sam na sam z Abd al-Ghanim. Tęga postać stała w szerokim łuku wysokiego okna, z którego rozciągał się wspaniały widok na wiszące ogrody, balkony rozjarzone zieleniami i żółcieniami suszących się sari i czerwone od rdzy dachy.

Pokój był ogromny. Z ozdobnych plafonów na dalekim suficie zwisały grube złote łańcuchy trzech misternych żyrandoli. W głębi pokoju, w pobliżu głównego wejścia, znajdował się długi stół z dwunastoma tekowymi krzesłami o wysokich oparciach. Pod ścianą, równoległa do stołu i równa mu długością, stała mahoniowa komoda zwieńczona ogromnym lustrem zdobnym w róże. Resztę ściany zajmowała sięgająca sufitu biblioteka. Po przeciwnej stronie pokoju za czterema wysokimi oknami widać było szczyty platanów i ich rzucające gęsty cień Uście. Na środku, między ścianą z książkami i wysokimi oknami, urządzono gabinet. Krzesło z drewna tekowego i skóry, zwrócone w stronę głównego wejścia, stało za szerokim, barokowym biurkiem. Przeciwległy kraniec pokoju urządzono z myślą o wypoczynku – skórzanymi sofami i głębokimi fotelami. Dwa ogromne okna w niszach za sofami zalewały pokój światłem. Osadzone w nich drzwi wychodziły na szeroki balkon, z którego można było podziwiać ogrody na dachach, pranie na sznurach i zaniedbane chimery Kolaby.

Abd al-Ghani stał, słuchając muzyki i śpiewu, dobiegających z kosztownego sprzętu wbudowanego w biblioteczkę. Głosy i muzyka wydały mi się znajome i po chwili skupienia wspomnienie do mnie wróciło. To byli Ślepi Śpiewacy, ci sami, których słuchałem jako gość Kadirbaja tego pierwszego wieczora naszej znajomości. Nie przypominałem sobie tej pieśni, ale znowu uderzyła mnie jej siła i namiętność. Kiedy przejmujący, rozdzierający serce chór zamilkł, wokół nas zapanowała pulsująca cisza, jakby nieprzyjmująca odgłosów życia w domu i na ulicy.

– Znasz ich? – spytał, nie odwracając się.

– Tak. To chyba Ślepi Śpiewacy.

– W rzeczy samej – powiedział tą mieszanką indyjskiego zaśpiewu i tonu spikera BBC, którą zacząłem lubić. – Uwielbiam ich muzykę bardziej niż jakąkolwiek mi znaną, z jakiegokolwiek kraju. Ale muszę przyznać, że w samym sercu mojej miłości jest strach. Za każdym razem, kiedy ich słucham – a kiedy jestem tutaj, słucham ich codziennie – mam wrażenie, że słyszę własne rekwiem.

Nadal był odwrócony, a i ja stałem nieruchomo, niemal na środku tego podłużnego pokoju.

– A… to musi być niepokojące.

– Niepokojące… – powtórzył cicho. – Tak. Tak, to budzi niepokój. Powiedz mi, Lin, czy twoim zdaniem jedno genialne dzieło jest usprawiedliwieniem dla setek wad i pomyłek, które je zrodziły?

– No… trudno powiedzieć. Właściwie nie całkiem cię rozumiem, ale podejrzewam, że to zależy od tego, ile osób ma z tego pożytek, a ile poniosło krzywdę.

Odwrócił się do mnie i teraz zobaczyłem, że płacze. Łzy spływały szybko z jego wielkich oczu i skapywały z okrągłych policzków na brzuch opięty długą jedwabną koszulą. Ale głos miał chłodny i opanowany.

– Wiesz, że w nocy nasz Madżid został zabity?

– Nie. – Zmarszczyłem brwi, wstrząśnięty. – Zabity?

– Tak. Zamordowany. Zarżnięty jak zwierzę, we własnym domu. Jego ciało rozerwano na strzępy, a te strzępy znaleziono w wielu różnych pokojach. Jego krwią wypisano na ścianach imię Sapny. Policja podejrzewa fanatyków, wyznawców tego Sapny. Przepraszam. Wybacz mi te łzy. Niestety, ta przykra sprawa bardzo mnie dotknęła.

– To zrozumiałe. Ja… przyjdę kiedy indziej.

– Absolutnie nie. Jesteś tu, a Kadirowi zależy na tym, żebyś rozpoczął naukę. Napijemy się herbaty, opanuję się, a potem zajmiemy się paszportami, ty i ja.

Podszedł do odtwarzacza i wyjął kasetę ze Ślepymi Śpiewakami. Wsunął ją w oprawkę ze złotego plastiku, podszedł do mnie i wcisnął mi ją w rękę.

– Chciałbym, żebyś to przyjął jako prezent ode mnie – powiedział z oczami i policzkami nadal mokrymi od łez. – Pora, żebym przestał tego słuchać. Jestem pewien, że ty to docenisz.

– Dziękuję – wymamrotałem, niemal tak samo wytrącony z równowagi tym podarunkiem, jak wiadomością o śmierci Madżida.

– Nie ma o czym mówić, Lin. Chodź, usiądź ze mną. Byłeś, zdaje się, w Goa? Znasz naszego młodego wojownika, Andrew Ferreirę? Tak? Więc wiesz, że jest z Goa. Często tam wraca z Salmanem i Sanjayem, kiedy dla mnie pracują. Musicie się tam wybrać razem – pokażą ci wyjątkowe atrakcje, jeśli mnie rozumiesz. Powiedz, jaką miałeś podróż.

Zacząłem opowiadać, starając się skupić na rozmowie, ale w głowie szumiało mi od myśli o Madżidzie i jego śmierci. Nie mógłbym powiedzieć, że go lubiłem czy choćby mu ufałem. A jednak jego śmierć, to morderstwo, wstrząsnęła mną i napełniła dziwnym, gorączkowym pobudzeniem. Zabito go – zarżnięto, jak powiedział Al-Ghani – w domu w Juhu, gdzie razem się uczyliśmy, a on wprowadzał mnie w tajniki złotniczych i srebrniczych przestępstw. Myślałem o jego domu, wspominałem widok, jaki rozciągał się z niego na morze, jego basen wyłożony fioletowymi kafelkami, pusty, bladozielony pokój do modlitw, w którym Madżid pięć razy dziennie zginał stare kolana i dotykał podłogi krzaczastymi siwymi brwiami. Pamiętam, jak siadywałem pod tym pokojem, w pobliżu basenu, czekając, aż skończy się modlić. Pamiętam, jak gapiłem się w fioletową wodę, a obok moich uszu bzykały mruczane sylaby modlitw, ginąc w rozkołysanych liściach palm nad basenem.

Jeszcze raz poczułem się jak w pułapce przeznaczenia, niezależnego od moich uczynków i pragnień. Tak, jakby same konstelacje gwiazd były konturami ogromnej klatki, wraz ze mną sunącej ku tej jednej jedynej chwili, którą los zarezerwował specjalnie dla mnie. Zbyt wielu rzeczy nie rozumiałem. Zbyt wielu pytań nie pozwalałem sobie zadawać. I nie mogłem się uspokoić, tkwiąc w tej sieci powiązań i utajnień. Zapach niebezpieczeństwa, woń strachu przepełniły moje zmysły. Ściskające serce, pobudzające uniesienie było tak silne, że dopiero godzinę później, gdy weszliśmy do pracowni paszportów, zdołałem skupić całą uwagę na tej wspólnej chwili.

– To jest Kriszna, a to Villu – powiedział Al-Ghani, przedstawiając mi niskich, smukłych, smagłych mężczyzn, tak do siebie podobnych, że wziąłem ich za braci. – W tym biznesie jest wielu fachowców, wielu mężczyzn i wiele kobiet o godnym detektywa darze wychwytywania szczegółów i godnej chirurga pewności ręki. Ale dziesięcioletnie doświadczenie na polu sztuki fałszerstwa upewnia mnie, że to mieszkańcy Sri Lanki – tacy jak nasi Kriszna i Villu – są najlepszymi fałszerzami świata.

W odpowiedzi mężczyźni uśmiechnęli się szeroko, ukazując idealne białe zęby. Byli przystojni, ich twarze miały niemal delikatne rysy, harmonijnie łączące łagodne kontury i zaokrąglenia. Wrócili do pracy, a my niespiesznie ruszyliśmy w głąb dużego pomieszczenia.

– To podświetlarka – wyjaśnił Abd al-Ghani, wskazując pulchną dłonią długi stół. Miał on blat z mlecznego matowego szkła, od spodu podświetlonego. – Kriszna jest naszym najlepszym podświetlaczem. Sprawdza strony prawdziwych paszportów, szuka znaków wodnych i ukrytych wzorów. Dzięki temu potrafi je skopiować.

Pochyliłem się nad ramieniem Kriszny i przyglądałem się, jak studiuje stronę informacyjną w brytyjskim paszporcie. Skomplikowany wzór falistych linii ciągnął się od góry strony przez fotografię aż na sam dół. Na drugim paszporcie obok Kriszna nanosił identyczny wzór falistych linii na skraju wymienionej fotografii, kreśląc linie cienkopisem. Na podświetlarce nałożył jeden wzór na drugi, by skorygować niedokładności.

– Villu jest naszym najlepszym pieczątkarzem – dodał Abd al-Ghani, prowadząc mnie do innego podłużnego stołu. Na stojaku u jego końca stały rzędy licznych gumowych pieczątek.

– Villu potrafi zrobić dowolną pieczęć, nawet z najbardziej skomplikowanym wzorem. Pieczątki w wizie, wjazdowe i wyjazdowe, specjalne pieczęcie zezwoleń – cokolwiek potrzebujemy. Ma trzy nowe wycinarki do produkcji stempli. Drogo mnie kosztowały te maszyny – musiałem je sprowadzić aż z Niemiec – a drugie tyle zapłaciłem w bakszyszach, żeby je przeprowadzić przez komory celne do naszego warsztatu bez żadnych nieprzyjemnych pytań. Ale nasz Villu jest artystą i często gardzi moimi pięknymi maszynami. Woli wycinać nową pieczątkę ręcznie.

Przyglądałem się, jak Villu tworzy nowy stempel na gumowej podkładce. Skopiował fotograficzne powiększenie oryginału – stempla wylotu z lotniska w Atenach – i wyciął nowy stempel za pomocą skalpeli i jubilerskich pilników. Po próbnym odbiciu okazało się, że nowy stempel ma drobne wady. Skorygowawszy je, Villu starł papierem ściernym jeden rożek. Ta zamierzona niedoskonałość nadała atramentowej pieczątce naturalny, autentyczny wygląd. Gotowy stempel dołączył do dziesiątków innych na stojaku, czekających na odbicie w świeżo sfałszowanych paszportach.

Abd al-Ghani oprowadził mnie po całej wytwórni, demonstrując komputery, sprzęt fotokopiujący, prasy drukarskie, wycinarki oraz zapasy specjalnego pergaminowego papieru i różnych rodzajów tuszu. Gdy zobaczyłem wszystko, co mogłem zobaczyć podczas pierwszej wizyty, zaproponował, że podwiezie mnie do Kolaby. Odmówiłem i spytałem, czy mogę tu zostać i trochę pobyć z fałszerzami ze Sri Lanki. Mój entuzjazm sprawił mu przyjemność – a może po prostu go rozbawił. Ale na odchodnym znowu ciężko westchnął – smutek powrócił.

Kriszna, Villu i ja piliśmy czaj i rozmawialiśmy przez trzy godziny bez przerwy. Okazało się, że choć niespokrewnieni, obaj są Tamilami ze Sri Lanki i przybyli z tej samej wioski na półwyspie Dżafna. Konflikt między Tamilskimi Tygrysami – Tygrysami Wyzwolicielami Tamilskiego Ilamu – a wojskiem Sri Lanki zmiótł ich wioskę z powierzchni ziemi. Obaj stracili prawie całe rodziny. Uciekli z siostrą Villu, kuzynem, dziadkami Kriszny i jego dwoma małymi siostrzenicami, niespełna pięcioletnimi. Na rybackiej łodzi dopłynęli do Indii, trasą od Dżafny do Wybrzeża Koromandelskiego. Dotarli do Bombaju i mieszkali na chodniku, pod plastikową płachtą, bezdomni.

Przetrwali ten pierwszy rok, wynajmując się do pracy za grosze i popełniając całą gamę drobnych przestępstw. Potem pewnego dnia ich sąsiad z chodnika, który dowiedział się, że potrafią dobrze czytać i pisać po angielsku, poprosił, żeby przerobili prawo jazdy. Wyszło im dobrze, co zwabiło pod ich plastikową markizę wielu gości. Abd al-Ghani, słysząc o ich talencie, zaproponował Kadirbajowi, by pozwolił im się sprawdzić. Dwa lata później, kiedy ich poznałem, Kriszna i Villu mieszkali z ocalonymi krewnymi w dużym, wygodnym mieszkaniu, odkładali pieniądze ze sporej pensji i należeli do bezsprzecznie najpopularniejszych fałszerzy w Bombaju, stolicy indyjskich fałszerzy.

Chciałem się nauczyć wszystkiego. Pragnąłem swobody i bezpieczeństwa, które zapewniały mi ich umiejętności. Dobrze mówili po angielsku. Mój entuzjazm obudził w nich wrodzoną życzliwość i ta pierwsza rozmowa iskrzyła się wesołością. Był to dobrze wróżący początek nowej przyjaźni.

Przez tydzień codziennie odwiedzałem Krisznę i Villu. Obaj pracowali długo i czasami przebywałem z nimi po dziesięć godzin z rzędu, obserwując ich przy pracy i zadając setki pytań. Paszporty, nad którymi pracowali, dzieliły się na dwie grupy: prawdziwe – używane i czyste – nieużywane. Używane kradli kieszonkowcy, gubili cudzoziemcy lub sprzedawali zdesperowani narkomani z Europy, Afryki, obu Ameryk i Oceanii. Czyste paszporty należały do rzadkości. Sprzedawali je skorumpowani urzędnicy konsulatów, ambasad i urzędów imigracyjnych, od Francji po Turcję i Chiny. Te, które znalazły się w strefie wpływów Kadirbaja, były natychmiast kupowane za każdą cenę, a następnie przekazywane Krisznie i Villu. Pokazali mi czysty, oryginalny, nieużywany paszport z Kanady – jako przykład. Przechowywano go w ogniotrwałym sejfie wraz z innymi z Wielkiej Brytanii, Niemiec, Portugalii i Wenezueli.

Dzięki nieograniczonej cierpliwości, doświadczeniu i środkom obaj fałszerze potrafili zmienić w paszporcie niemal wszystko, by sprostać wymaganiom nowego użytkownika. Wymieniali zdjęcia, za pomocą instrumentu tak trywialnego jak szydełko imitowali tłoczenia ciężkich pieczęci. Czasami starannie usuwali zszywacze i wymieniali całe sekcje kartek, wykorzystując te z innego paszportu. Zmieniali lub usuwali rozpuszczalnikami daty, informacje i pieczęcie. Nanosili nowe dane atramentem o idealnie dobranym odcieniu, pochodzącym z bogatego katalogu tuszów drukarskich. Niektóre zmiany umykały uwadze ekspertów, a żadnych nie można było zauważyć podczas rutynowych kontroli.

Przez te pierwsze tygodnie nauki fałszerstwa znalazłem nowe, bezpieczne i wygodne mieszkanie dla Ulli. Mieściło się w pobliskim Tardeo, niedaleko meczetu Hadżidżi Ali. Lisa Carter, która odwiedzała Ullę w mieszkaniu Abdullaha niemal codziennie – i która witała Abdullaha znacznie cieplej – zgodziła się z nią zamieszkać. Przewieźliśmy je wraz z ich dobytkiem niewielką karawaną taksówek. Obie panie polubiły się i dobrze się dogadywały. Piły wódkę, oszukiwały przy scrabble’u i remiku, lubiły takie same filmy wideo i wymieniały się ciuchami. Podczas tygodni spędzonych w zadziwiająco dobrze wyposażonej kuchni Abdullaha odkryły także, że smakują im dania, które przyrządzają nawzajem. To nowe mieszkanie było dla nich nowym początkiem i choć Ulla nadal bała się Maurizia i jego ciemnych interesów, obie radośnie i optymistycznie patrzyły w przyszłość.

Nadal chodziłem na siłownię i ćwiczyłem karate z Abdullahem, Salmanem i Sanjayem. Byliśmy sprawni, silni i szybcy. Po paru tygodniach treningu Abdullah i ja staliśmy się sobie bliscy jako przyjaciele i bracia, tak jak Salman i Sanjay. Był to ten rodzaj bliskości, która nie wymaga rozmowy; często spotykaliśmy się, szliśmy na siłownię, ćwiczyliśmy na przyrządach, odbywaliśmy parę rund bokserskich, przez pół godziny ćwiczyliśmy karate i przez cały ten czas zamienialiśmy najwyżej dziesięć słów. Czasami wystarczyło jedno spojrzenie albo głupia mina, a wybuchaliśmy śmiechem, i to tak gwałtownym, że padaliśmy na maty. I tak, bez słów, z wolna otwierałem serce przed Abdullahem i zacząłem go kochać.

Po powrocie z Goa rozmawiałem z przywódcą slumsów, Kasimem Alim Husajnem i paroma innymi, w tym Johnnym Cygaro. Codziennie widywałem Prabakera w taksówce. Ale w paszportowym warsztacie Ghaniego czekało na mnie tyle nowych wyzwań i atrakcji, którymi nieustannie się zajmowałem i cieszyłem, że przestałem pracować, nawet dorywczo, w klinice założonej w chatynce, która była moim domem.

Podczas pierwszej wizyty w slumsach po paru tygodniach z zaskoczeniem ujrzałem Prabakera wijącego się i podrygującego w konwulsyjnym tańcu w rytm popularnych piosenek, granych przez slumsowych muzyków. Mały przewodnik był ubrany w taksówkarską koszulę khaki i białe spodnie. Na szyi miał fioletowy szalik, a na stopach żółte plastikowe sandały. Zbliżyłem się nieznacznie i przez jakiś czas obserwowałem go w milczeniu. Jakimś magicznym sposobem udało mu się połączyć w tańcu obscenicznie lubieżne kołysanie biodrami z dziecinnie niewinną miną i gestami rąk. Z błazeńskim urokiem unosił otwarte dłonie po obu stronach uśmiechniętej twarzy, a zaraz potem, z grymasem determinacji, mocno bódł powietrze kroczem. Kiedy wreszcie się odwrócił i dostrzegł mnie, jego twarz rozbłysła w eksplozji tego olśniewającego uśmiechu, tego niezwykle szerokiego i serdecznego uśmiechu. Podbiegł, żeby się ze mną przywitać.

– Och, Lin! – krzyknął, wciskając głowę w moją pierś w czułym uścisku. – Mam dla ciebie wiadomością! Takiego fantastycznego wiadomością! Szukałem cię w każdym miejscu, w każdym hotelu z gołymi paniami, w każdym pijanym barze z czarnorynkową bandytą, w każdym brudnym slumsie, w każdym…

– Już łapię. Więc jaka to wiadomość?

– Będę małżonkiem! Wychodzę za Parwati! Uwierzysz?

– No pewnie, że uwierzę. Moje gratulacje. Zakładam, że właśnie ćwiczysz do nocy poślubnej.

– O tak! – zgodził się i poruszył biodrami w moją stronę. – Chcę, żeby wszyscy bardzo seksownie tańczyli na weselu. To bardzo seksowne, prawda?

– A… seksowne… jasne. Jak tu żyjecie?

– Bardzo wspaniale. Nie problem. Och, Lin! Zapomniałem. Johnny, on także będzie małżonkiem. Wychodzi za Sitę, siostrę mojej własnej pięknej Parwati.

– Gdzie jest? Chcę się z nim przywitać.

– Jest nad morzem, wiesz, tam gdzie siada na kamieniach, żeby być odosobnionym – w tym samym miejscu, gdzie ty także się radujesz dobrym odosobnieniem. Tam go znajdziesz.

Odszedłem, oglądając się przez ramię. Prabaker zachęcał zespół do dalszych wysiłków mechanicznymi, tłoczącymi ruchami wąskich bioder. Na skraju slumsów, gdzie czarne głazy toczyły się w morze, znalazłem Johnny’ego Cygaro. Był w białym podkoszulku i lungi w zieloną kratę. Ręce założył na piersi, oparł się wygodnie i spoglądał w morze. Było to niemal to samo miejsce, w którym opowiedział mi o morskiej wodzie, pocie i łzach tego wieczoru, gdy wybuchła cholera. Od tego czasu minęło bardzo wiele miesięcy.

– Gratulacje – odezwałem się. Usiadłem obok i podałem mu bidi.

– Dzięki, Lin. – Uśmiechnął się i pokręcił głową. Schowałem paczkę i przez chwilę przyglądaliśmy się małym falkom, nieśmiało muskającym kamienisty brzeg.

– Wiesz, zostałem powołany do życia – to znaczy poczęty, nie urodzony – dokładnie tam, w Navy Nagar – powiedział, gestem głowy wskazując obóz indyjskiej marynarki wojennej. Dzielił nas od niego brzeg, ale widać było wyraźnie domy, chaty i baraki po drugiej stronie małej zatoczki. – Moja matka pochodziła z Delhi. Jej rodzina wyznawała chrześcijaństwo. Dobrze zarabiali w służbie Brytyjczyków, ale po odzyskaniu niepodległości stracili pozycję i przywileje. Przeprowadzili się do Bombaju, kiedy matka miała piętnaście lat. Jej ojciec zatrudnił się w marynarce wojennej, jako urzędnik. Mieszkali w tamtym zhopadpatti. Matka zakochała się w pewnym marynarzu. Był wysoki i młody, pochodził z Amritsaru i miał najpiękniejsze wąsy w całym Nagarze. Kiedy zaszła w ciążę, rodzina ją wyrzuciła. Usiłowała się doprosić pomocy od marynarza, który był moim ojcem, ale wyjechał z Nagaru i nigdy więcej go nie widziała ani nie miała o nim wiadomości.

Zamilkł, oddychając przez nos, z mocno zaciśniętymi ustami. Zmrużonymi oczami wpatrywał się w rażąco rozmigotane morze, od którego dął świeży, uporczywy wietrzyk. Za naszymi plecami hałasowały slumsy – krzyczeli sprzedawcy, praczki uderzały ubraniami o kamienie w miejscu do prania, dzieci się bawiły, ludzie się kłócili, a muzyka jazgotała do rytmu rozkołysanych bioder Prabakera.

– Wiele przeżyła. Miała już wielki brzuch, kiedy ją wyrzucili. Zamieszkała na chodniku naprzeciwko Crawford Market i chodziła w białym wdowim sari, udając, że miała męża, ale go straciła. Musiała – musiała się stać wdową na całe życie, zanim stała się mężatką. Dlatego nigdy się nie ożeniłem. Mam trzydzieści osiem lat, potrafię czytać i bardzo dobrze pisać – matka dopilnowała, żebym był wykształcony – i mogę prowadzić księgi wszystkich sklepów i firm w slumsach. Zajmuję się podatkami wszystkich, którzy je płacą. Miałem ciągle nadzieję, że go spotkam, tego marynarza z najpiękniejszymi wąsami. Matka miała jedną bardzo starą, spłowiała fotografię, na której byli oboje, bardzo poważni i surowi. Dlatego tu mieszkam. Zawsze miałem nadzieję, że go spotkam. I nigdy się nie ożeniłem. A ona zmarła w zeszłym tygodniu, Lin. Moja matka umarła w zeszłym tygodniu.

Odwrócił się do mnie. Białka jego oczu lśniły łzami, którym nie pozwolił popłynąć.

– Zmarła w zeszłym tygodniu. A ja się żenię.

– Współczuję ci z powodu matki, Johnny, ale jestem pewien, że chciałaby, byś się ożenił. Myślę, że będzie z ciebie dobry ojciec. Prawdę mówiąc, ja to wiem. Jestem pewien.

Spojrzał na mnie, a jego oczy mówiły językiem, który czułem, lecz którego nie potrafiłem zrozumieć. Kiedy go opuściłem, wpatrywał się w nieskończoność morza, rozdrażnionego do białej piany przez wiatr.

Wróciłem przez slumsy do kliniki. Rozmowa z Ajubem i Siddharthą, dwoma młodzieńcami, których przyuczyłem do jej prowadzenia, upewniła mnie, że wszystko idzie jak należy. Zostawiłem pewną sumę na nieprzewidziane wydatki, a także pieniądze dla Prabakera na wesele. Złożyłem kurtuazyjną wizytę Kasimowi Ali Husajnowi i pozwoliłem wmusić w siebie czaj. Jeetendra i Anand Rao, dwaj moi dawni sąsiedzi, zjawili się wraz z kilkoma innymi mężczyznami, których dobrze znałem. Kasim Ali sterował rozmową, która dotyczyła jego syna Sadika, pracującego w Zatoce. Na zmianę mówiliśmy o religijnych i społecznych konfliktach w mieście, budowie bliźniaczych wieżowców, która miała się zakończyć najwcześniej za dwa lata, a także o ślubie Prabakera i Johnny’ego Cygaro.

Było to serdeczne, przyjemne spotkanie i opuściłem je pełen nowych sił i otuchy, które zawsze budzą we mnie ludzie uczciwi, prości i porządni. Ale zdążyłem zrobić tylko parę kroków, kiedy dogonił mnie młody sikh, Anand Rao.

– Linbaba, jest problem – powiedział cicho. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach był niezwykle poważny, a w tej chwili stał się nieprzeciętnie ponury. – Ten Raszid, ten, z którym mieszkałem. Pamiętasz?

– Tak. Raszid. Pamiętam – powiedziałem, przypominając sobie chudą, brodatą twarz i rozbiegane oczy winowajcy. Raszid i Anand byli moimi sąsiadami przez ponad rok.

– Robi zły interes – oznajmił otwarcie Anand Rao. – Jego żona i jej siostra przyjechały z ich rodzinnego domu. Kiedy przyjechały, opuściłem tę chatę. Mieszka z nimi teraz sam, już od jakiegoś czasu.

– I… co? – spytałem, idąc razem z nim w stronę drogi. Nie miałem pojęcia, do czego zmierza i nie miałem też do niego cierpliwości. To była jedna z tych nieistotnych, zawiłych skarg, z którymi w czasach, gdy mieszkałem w slumsach, ludzie przychodzili do mnie niemal codziennie. Przeważnie nic z nich nie wynikało. Na ogół najlepiej było się nie mieszać.

– I… – zawahał się Anand Rao, być może wyczuwając moje zniecierpliwienie. – I… on… coś jest bardzo źle, a ja… muszę…

Zamilkł i wbił spojrzenie w swoje sandały. Położyłem rękę na jego szerokim, dumnym, chudym barku. Stopniowo podniósł wzrok i spojrzał mi w oczy z niemym błaganiem.

– Chodzi o pieniądze? – spytałem, sięgając do kieszeni. – Potrzebujesz pieniędzy?

Wzdrygnął się, jakbym go obrzucił przekleństwami. Przez jakiś czas patrzył mi w oczy, a potem odwrócił się i odszedł.

Szedłem znajomymi uliczkami i powtarzałem sobie, że wszystko gra. Anand Rao i Raszid mieszkali razem przed ponad dwa lata. Jeśli rozstali się z powodu przyjazdu żony Raszida i jej siostry, a Anand został zmuszony do wyprowadzki, to nie było to zapewne zaskoczeniem. I nie była to moja sprawa. Roześmiałem się i pokręciłem głową, usiłując zrozumieć, dlaczego Anand Rao tak niedobrze zareagował na moją propozycję pożyczki. Przecież mogłem pomyśleć, że właśnie o to chodzi. Podczas półgodzinnej trasy ze slumsów do „Leopolda” dałem pieniądze pięciu innym osobom, w tym obu Zodiakalnym George’om. Przejdzie mu, cokolwiek to jest, powiedziałem sobie. W każdym razie to nie ma ze mną nic wspólnego. Ale kłamstwa, którymi się oszukujemy, są jak duchy w pustym domu o północy. I choć usilnie wyganiałem z myśli Ananda i slumsy, idąc długą, zatłoczoną ulicą w to rozprażone popołudnie, czułem na twarzy tchnienie upiornego kłamstwa.

Wszedłem do „Leopolda”, a Didier chwycił mnie za ramię, zanim zdołałem się odezwać albo usiąść, odwrócił mnie i zaprowadził do czekającej na zewnątrz taksówki.

– Szukałem cię wszędzie – sapnął, gdy taksówka ruszyła. – Odwiedziłem najbardziej odrażające miejsca.

– Ciągle to słyszę od wszystkich.

– Wiesz, Lin, naprawdę musisz zacząć bywać tam, gdzie podają przyzwoity alkohol. Może to nie ułatwi poszukiwań, ale je zdecydowanie uprzyjemni.

– Dokąd jedziemy?

– Fantastyczny plan Vikrama – a raczej, jeśli pozwolisz, mój fantastyczny plan – rozmiękczenia zimnego, kamiennego angielskiego serduszka Letitii właśnie w tej chwili przybiera realne kształty.

– No wiesz, życzę mu wszystkiego najlepszego – burknąłem – ale jestem głodny i zamierzam bardzo hałaśliwie pożreć pilaw w „Leopoldzie”. Możesz mnie tu wysadzić.

– Ależ nie! Niemożliwe! – zaoponował. – Letitia jest bardzo uparta. Nie przyjęłaby złota i brylantów, gdyby ktoś jej powiedział, że to rozkaz. Nie weźmie udziału w naszym planie, jeśli ktoś jej nie przekona. Ktoś taki jak ty, mój przyjacielu. A dokonać tego należy w ciągu najbliższych trzydziestu minut. Dokładnie do piętnastej zero sześć.

– Skąd ci przyszło do głowy, że Lettie mnie wysłucha?

– Tylko ciebie jedynego z nas wszystkich jeszcze nie znienawidziła ani nie nienawidziła w przeszłości. W ustach Letitii słowa „nie czuję do ciebie nienawiści” to pieśń namiętnej miłości. Wysłucha cię, jestem pewien. Bez ciebie nasz plan się nie powiedzie. A dobry Vikram – jakby miłość do kobiety w rodzaju naszej Letitii nie wystarczała, by dowieść jego umysłowej degeneracji – już parę razy zaryzykował własne życie, żeby doprowadzić do realizacji tego planu. Nie wyobrażasz sobie, jakie poczyniliśmy przygotowania, Vikram i ja, z myślą o tej jednej chwili.

– Nikt mi o niczym nie powiedział – oznajmiłem zrzędliwie, nadal myśląc o przepysznym pilawie, jaki podawali w „Leopoldzie”.

– Właśnie dlatego szukałem cię w całej Kolabie! Nie masz wyboru, Lin, musisz mu pomóc. Znam cię. Żyje w tobie, tak jak i we mnie, przerażająca wiara w miłość i fascynacja szaleństwem, które miłość zaszczepia swoim ofiarom.

– Tak bym tego nie ujął.

– A ujmij to, jak chcesz – powiedział i po raz pierwszy się roześmiał – ale sam złapałeś miłosną chorobę i w głębi duszy wiesz, że musisz pomóc Vikramowi, tak jak i ja muszę mu pomóc.

– Boże – jęknąłem z rezygnacja i zapaliłem bidi, by zagłuszyć głód. – Zrobię, co trzeba. Na czym polega plan?

– A, to dość skomplikowane…

– Chwileczkę – przerwałem szybko, unosząc rękę. – Czy ten wasz plan jest niebezpieczny?

– No…

– I czy w grę wchodzi złamanie prawa?

– No…

– Tak myślałem. Więc nic nie mów, dopóki nie dojedziemy. Mam dość zmartwień.

D’accord. Wiedziałem, że możemy na ciebie liczyć. Alors, skoro o zmartwieniu mowa, mam drobną wiadomostkę, która być może ci się przyda.

– Dawaj.

– Kobieta, która złożyła skargę na ciebie, ta, która cię wsadziła do więzienia, nie jest Hinduską. Dowiedziałem się tego ponad wszelką wątpliwość. Jest cudzoziemką i mieszka tutaj, w Bombaju.

– Coś jeszcze?

– Nie. Żałuję, nic. Przynajmniej na razie. Ale nie spocznę, dopóki nie dowiem się wszystkiego.

– Dzięki.

– Drobiazg. Nawiasem mówiąc, dobrze wyglądasz. Może nawet lepiej niż przed więzieniem.

– Dzięki. Jestem trochę cięższy i nieco bardziej wysportowany. – I może trochę bardziej… szalony?

Roześmiałem się, unikając jego spojrzenia, bo miał rację. Taksówka zatrzymała się przy stacji Marine Lines. Była to pierwsza stacja kolejowa za główną, Churchgate Depot. Wspięliśmy się po schodach i znaleźliśmy na peronie Vikrama wraz z paroma przyjaciółmi.

– A, kurwa! Dzięki Bogu, że jesteś, stary! – powiedział, potrząsając moją dłonią w gorączkowym, dwuręcznym uścisku. – Myślałem, że nie przyjdziesz.

– Gdzie Letitia? – spytał Didier.

– Tam dalej, na peronie, yaar. Kupuje zimny napój. Widzisz? Tam, koło straganu z czajem?

– A, tak. Nic nie wie o planie?

– Kurwa, nic, stary. Strasznie się denerwuję, że to się nie uda, yaar. A jeśli ona zginie? Jak będziemy wyglądać, jeśli moje oświadczyny ją zabiją?

– To by był zdecydowanie niedobry początek – oznajmiłem zamyślony.

– Nie przejmuj się. Będzie dobrze – oznajmił kojąco Didier, choć jednocześnie wytarł czoło uperfumowaną chusteczką. Spojrzał na puste tory, wyglądając pociągu. – Uda się. Nie trać wiary.

– Tak mówią w Jonesville, yaar.

– Co mam zrobić? – spytałem w nadziei, że jakoś go zajmę.

– Dobra – powiedział, sapiąc tak, jakby przed chwilą wbiegł na wysokie schody. – Dobra. Przede wszystkim Lettie musi stanąć dokładnie tu, twarzą do ciebie. Tu, gdzie teraz stoję.

– Aha.

– Ale dokładnie tu. Dokładnie. Sprawdziliśmy to, kurwa, ze sto razy i to musi być dokładnie tu. Łapiesz?

– Chyba… tak. Mówisz, że ma stanąć dokładnie…

– Tu!

– Tu? – spytałem przekornie.

– Kurwa, stary, sprawa jest poważna!

– Dobrze! Spokojnie. Mam nakłonić Lettie, żeby stanęła tutaj.

– Aha. Tutaj. I twoja w tym głowa, żeby jej nałożyć opaskę.

– E… opaskę?

– Tak. Ma mieć zawiązane oczy. Inaczej się nie uda. I ma jej nie zdejmować, nawet jak się zrobi bardzo strasznie.

– Strasznie…

– Tak. To twoje zadanie. Przekonaj ją, że ma mieć tę opaskę na oczach, kiedy damy ci znak, a potem przekonaj ją, żeby jej nie zdejmowała, nawet jeśli zacznie trochę krzyczeć.

– Krzyczeć.

– Tak. Myśleliśmy o kneblu, ale jednak, wiesz, pomyśleliśmy, że knebel może być trochę, kurwa, nieskuteczny, bo mogłaby się trochę wkurzyć. A i tak się wkurzy, nawet i bez tego, kurwa, knebla.

– Kne… bla…

– Aha. Dobra, idzie! Przygotuj się na sygnał.

– Cześć, Lin, ty gruby draniu – powiedziała Lettie, całując mnie w policzek. – Aleś się upasł, synu!

– Ty też ładnie wyglądasz – powiedziałem, uśmiechając się wesoło.

– No to o co chodzi? – spytała. – Stoicie jak bandyci.

– Nie wiesz? – Wzruszyłem ramionami.

– Oczywiście, że nie wiem, Vikram powiedział tylko, że spotkamy się z tobą i Didierem – siemanko, Didier – no i jesteśmy. Co tam?

Pociąg z Churchgate Station ukazał się w zasięgu naszego wzroku. Zbliżał się w stałym tempie. Vikram dał mi znak – wytrzeszczył oczy, że omal mu nie wyskoczyły z orbit i potrząsnął głową. Położyłem ręce na ramionach Lettie, delikatnie pokierowałem ją w miejsce, którego zażyczył sobie Vikram, plecami do torów.

– Ufasz mi? – spytałem. Uśmiechnęła się.

– W znikomym stopniu.

– W porządku. – Skinąłem głową. – Chciałbym cię o coś prosić. Zabrzmi dziwnie, wiem, ale jeśli tego nie zrobisz, nigdy się nie dowiesz, jak bardzo kocha cię Vikram… jak bardzo kochamy cię wszyscy. To niespodzianka, którą dla ciebie przygotowaliśmy. Chodzi o miłość…

Pociąg zwolnił przy wjeździe na stację. Jej oczy lśniły. Uśmiech zamigotał i przygasł na jej rozchylonych wargach. Była zaintrygowana i podniecona. Vikram i Didier dawali mi za jej plecami dzikie znaki, żebym się pośpieszył. Pociąg zatrzymał się ze świszczącym zgrzytem metalowego triumfu.

– Więc słuchaj… musisz założyć opaskę i obiecać, że nie zdejmiesz jej, dopóki ci nie powiemy, że można.

– Ach, tak?

– No tak. – Wzruszyłem ramionami.

Przyjrzała mi się. Uważnie. Uśmiechnęła się do moich oczu. Uniosła brwi i skrzywiła usta, jakby się zastanawiała. W końcu kiwnęła głową.

– Dobrze. – Roześmiała się. – Zróbmy to.

Vikram przyskoczył z opaską i zawiązał jej oczy, dopytując się, czy nie za mocno. Pokierował ją krok lub dwa w stronę pociągu, a potem poprosił, żeby uniosła ręce nad głowę.

– Unieść ręce? Co, tak? Vikram, jeśli mnie połaskoczesz, gorzko pożałujesz!

Zza krawędzi dachu pociągu wyjrzeli jacyś mężczyźni. Leżeli na nim. Wyciągnęli ręce i chwycili dłonie Lettie, po czym bez trudu wciągnęli jej kruche ciało na dach. Lettie pisnęła, ale ten przeszywający dźwięk utonął w wizgu pociągowego gwizdka. Pociąg ruszył.

– Szybko! – krzyknął do mnie Vikram i wskoczył na schodki pociągu. Spojrzałem na Didiera.

– Nie, mój przyjacielu! – zawołał. – To nie dla mnie. Ty idź! Pospiesz się!

Ruszyłem truchtem wraz z pociągiem; wspiąłem się po jego ścianie na dach, na którym siedziało z dziesięciu mężczyzn. Niektórzy byli muzykami. Skupieni razem, trzymali na kolanach table, cymbały, flety i tamburyny. Dalej znajdowała się druga grupa. Otoczyła Lettie, która nadal miała opaskę na oczach. Mężczyźni trzymali ją pod ręce – dwaj po bokach, jeden z tyłu – by była bezpieczna. Vikram klęczał przed nią. Słyszałem jego błagalny głos, pełznąc na czworakach w ich stronę.

– Daję ci słowo, Lettie, to naprawdę wielka niespodzianka.

– Niespodzianka, kurna, ja myślę! – krzyknęła. – Ale nawet nie w połowie taka, jak ta, co cię spotka, kiedy stąd zejdziemy, Vikramie cholerny Patelu!

– Siemka, Lettie! – zawołałem. – Świetny widok, co? A, wybacz. Zapomniałem, że nie widzisz. Ale jak już będziesz mogła, to zobaczysz świetny widok.

– To jakieś, kurna, szaleństwo! – wrzasnęła na mnie. – Powiedz tym draniom, żeby mnie puścili!

– To by nie było mądre – odezwał się Vikram. – Trzymają cię, żebyś nie spadła, yaar, albo nie wstała i nie zaczepiła głową o druty czy coś w tym rodzaju. Obiecuję, już tylko pół minuty i zrozumiesz, co się dzieje.

– Już ja dobrze rozumiem, nic się nie bój. Rozumiem, że jesteś już trupem, Vikram, tylko stąd zejdziemy. Równie dobrze już teraz możesz się rzucić pod pociąg! Jeśli ci się wydaje, że…

Vikram zdjął jej opaskę i zachłannie przyjrzał się jej minie, podczas gdy ona rozglądała się z dachu pędzącego pociągu. Usta same się jej otworzyły, a twarz powoli rozjaśniła się szerokim uśmiechem.

– Kurczę! Faktycznie… świetny widok!

– Patrz! – rozkazał Vikram i wskazał coś nad dachami wagonów. Nad torami, znacznie powyżej dachu pociągu, coś wisiało. To coś było rozpięte między słupami elektrycznymi. Ogromny transparent, wydęty wiatrem niczym żagiel. Na nim widniały słowa, które wkrótce stały się czytelne. Litery dorównywały wielkością wysokiemu mężczyźnie. Wypełniały transparent na całej szerokości:

LETITIO KOCHAM CIĘ

– Bałem się, że wstaniesz i zrobisz sobie krzywdę – wyjaśnił Vikram. – Dlatego ci panowie cię trzymali.

Nagle muzycy rozpoczęli dźwięczne, rytmiczne pierwsze takty popularnej piosenki miłosnej. Ich głosy poszybowały nad burzącymi krew dźwiękami tabli i łkaniem fletów. Vikram i Lettie spojrzeli na siebie i nie przestali patrzeć, kiedy pociąg zwolnił, zatrzymał się na stacji i znowu ruszył. W połowie drogi do następnej stacji pojawił się drugi transparent. Vikram z wysiłkiem przerwał kontakt wzrokowy i spojrzał przed siebie. Podążyła za jego spojrzeniem. Na napiętym białym materiale widniały słowa:

WYJDZIESZ ZA MNIE?

Przejechaliśmy pod napisem, prosto w łagodne popołudniowe światło. Lettie płakała. Oboje płakali. Vikram rzucił się ku niej i otoczył ją ramionami. Zaczęli się całować. Przez chwilę przyglądałem się im, a potem zwróciłem wzrok na muzyków. Wyszczerzyli do mnie zęby, zakołysali głowami i roześmiali się, nie przerywając śpiewu. Odtańczyłem dla nich krótki taniec zwycięstwa, a pociąg, trzęsąc się i jęcząc, wtoczył się na przedmieścia.

Wokół nas codziennie rodziły się miliony marzeń. Miliony marzeń ginęły i znowu się odradzały. To wilgotne powietrze było gęste od marzeń – w całym moim Mumbaju. Moje miasto było parną, płodną cieplarnią dla marzeń. Tutaj, na tym czerwonym od rdzy dachu pociągu, narodziło się nowe marzenie o miłości. A kiedy tak pędziliśmy przez to parne rozmarzone powietrze, pomyślałem o mojej rodzinie. I pomyślałem o Karli. I tańczyłem na tym stalowym wężu, który pełzł zawiłą trasą obok fal i bałwanów nieskończonego, wiecznego morza.

I choć Vikram i Lettie znikli na tydzień – ona przyjęła jego oświadczyny – w tłumie bywalców „Leopolda” utrzymały się wesołość i optymizm, całkiem podobne do szczęścia. Kiedy Vikram wreszcie powrócił, to pozytywne uczucie powitało go prawdziwą czułością. Abdullah i ja akurat skończyliśmy trening i kpiliśmy bezlitośnie z jego delirycznej, nieprzytomnej radości. A kiedy on bajdurzył o miłości, jedliśmy w skupieniu i zawzięcie. Didier triumfował, chełpił się triumfem swojego romantycznego planu i domagał się od wszystkich znajomych drobnych wyrazów uznania w postaci drinków.

Podniosłem głowę znad mojego jedzenia i ujrzałem chłopca, jednego z ulicznych naganiaczy, pracujących dla biznesmenów z czarnego rynku. Dawał mi gorączkowe znaki. Wstałem i wyszedłem na chodnik, żeby z nim porozmawiać.

– Lin! Masz wielkie kłopoty – rzucił szybko, nerwowo rozglądając się na boki. – Trzej mężczyźni. Afrykańczycy. Wielcy. Bardzo silni. Szukają cię. Chcą cię zabić.

– Zabić?

– Tak. Oczywiście. Lepiej uciekaj. Szybko wyjedź z Bombaju na jakiś czas!

Uciekł i zniknął mi w tłumie. Zaskoczony, lecz nie zaniepokojony wróciłem do stolika. Zdążyłem zjeść dwa kęsy, kiedy ktoś znowu wywołał mnie na ulicę. Tym razem był to George Bliźniak.

– Chyba ci się nie farci, staruszku – powiedział. Głos miał dziarski, ale minę pełną niepokoju i strachu.

– Aha.

– Jakieś trzy afrykańskie osiłki – chyba Nigeryjczycy – chcą ci wyrządzić poważne obrażenia fizyczne, jeśli mnie rozumiesz.

– Gdzie oni są?

– Nie wiem, brachu. Widziałem, jak rozmawiali z jednym chłopakiem z ulicy, ale potem zapakowali się do taksówki i pojechali. Cholernie wielkie byki, powiadam ci. Taksówka mało nie pękła. Prawie wystawali przez okna, wyczuwasz?

– Ale o co im chodzi?

– Pojęcia nie mam, brachu. Nic nie powiedzieli. Po prostu cię szukają i źle o tobie myślą. Na twoim miejscu, skarbie, bym się pilnował jak cholera.

Sięgnąłem do kieszeni, ale chwycił mnie za przegub.

– Nie, stary. Firma stawia. No wiesz, to nie fair, cokolwiek się dzieje.

Poczłapał za trójką niemieckich turystów, a ja wróciłem do restauracji. To drugie ostrzeżenie jednak mnie zaniepokoiło. Dłużej niż zwykle kończyłem posiłek. Wkrótce potem zjawił się trzeci gość, Prabaker.

– Lin! – zawołał w obłędem w oczach. – Mam złego wiadomościa!

– Wiem, Prabu.

– Trzej tacy, Afrykańcy, oni chcą ciebie pobić i zabić, i pobić. Wszędzie pytają. Takie wielkie osobistości! Jak bawoły! Musisz szczęśliwie ucieknąć!

Uspokajałem go przez pięć minut, a potem musiałem mu powierzyć jakąś misję – sprawdzenie, czy Afrykańczyków nie ma w dobrze mu znanych hotelach – żeby się go jakoś pozbyć. Kiedy znowu znalazłem się sam z Didierem, Vikramem i Abdullahem, zaczęliśmy się zastanawiać nad moimi szansami. Milczenie zaczęło się dłużyć. Pierwszy przerwał je Vikram.

– No dobra, więc znajdziemy dziadów i łby im porozwalamy, yaar – podsunął, wodząc wzrokiem od twarzy do twarzy w oczekiwaniu poparcia.

– Jak już ich zabijemy – dodał Abdullah. Vikram zakołysał głową na boki na znak zgody.

– Dwie rzeczy wiemy na pewno – odezwał się powoli Didier. – Po pierwsze nie wolno cię zostawiać samego, Lin, o żadnej porze dnia i nocy, dopóki ta sprawa się nie rozstrzygnie.

Vikram i Abdullah przytaknęli.

– Wezwę Salmana i Sanjaya – zdecydował Abdullah. – Nie będziesz sam, Lin-bracie.

– I po drugie – ciągnął Didier – ci dwaj, nieważne, kim są i czym się kierują, nie mogą zostać w Bombaju. Trzeba się ich pozbyć – tak czy inaczej.

Wstaliśmy, żeby zapłacić rachunek i wyjść. Didier zatrzymał mnie, gdy chciałem z innymi podejść do kasy. Pociągnął mnie na krzesło obok siebie. Zsunął ze stołu serwetkę, przez chwilę pomanewrował pod stołem i podsunął mi zawiniątko. Był to pistolet. Nikt nie wiedział, że Didier nosi przy sobie broń. Byłem pewien, że ja zobaczyłem ją pierwszy. Chwyciłem ją mocno przez serwetkę, wstałem i dołączyłem do pozostałych, którzy już wychodzili. Kiedy jeszcze się odwróciłem, pokiwał mi poważnie głową; kędzierzawe czarne włosy zadrżały mu wokół twarzy.

Znaleźliśmy ich, ale zajęło nam to cały dzień i większą część nocy. W końcu to Hasan Obikwa, także Nigeryjczyk, naprowadził nas na ślad. Tamci byli turystami, zupełnie nowymi w mieście. Nie miał konkretnych informacji o ich motywie – to miało coś wspólnego z narkotykowymi interesami – ale jego sieć informatorów potwierdziła, że istotnie chcą mi wyrządzić krzywdę.

Kierowca Hasana, Rahim, niemal całkowicie wyleczony z obrażeń, których doznał w więzieniu, dowiedział się, że tamci zamieszkali w hotelu w rejonie Fortu. Zaproponował, że zajmie się tą sprawą. Czuł, że ma u mnie dług wdzięczności za wykupienie go z więzienia. Z przejęciem, niemal nieśmiało, zaproponował, że zabije tamtych powoli i boleśnie, w ramach osobistej przysługi. Wydawało mi się, że według niego jest to najskromniejsze z możliwych podziękowanie. Odmówiłem. Musiałem się dowiedzieć, o co chodzi, i jakoś to załatwić. Najwyraźniej zawiedziony Rahim pogodził się z moją decyzją i zaprowadził nas do hoteliku w Forcie. Zaczekał na zewnątrz przy naszych dwóch samochodach, a my weszliśmy do środka. Salman i Sanjay zostali z nim, obserwując ulicę. Ich zadaniem było powstrzymanie policjantów, gdyby się pojawili, albo zajęcie ich na tyle, byśmy mogli opuścić hotel.

Jeden z ludzi Abdullaha przemycił nas po cichu do pokoju sąsiadującego z tym zajętym przez trzech Afrykańczyków. Przyłożyliśmy uszy do ściany i wyraźnie usłyszeliśmy głosy. Tamci żartowali i rozmawiali o zwyczajnych, nieważnych sprawach. W końcu jeden powiedział coś, od czego skóra na mojej głowie i twarzy zesztywniała ze strachu.

– Ma taki medal – powiedział. – Na szyi. Ze złota. Chcę ten złoty medal.

– Te jego buty mi się podobają – dodał drugi głos. – Ja biorę buty.

Zaczęli rozmawiać o planie. Trochę się kłócili. Jeden miał największą siłę przekonywania. W końcu pozostali zgodzili się, żeby mnie śledzić, kiedy będę wracał z „Leopolda”, aż do spokojnego parkingu przy moim domu, gdzie mieli mnie pobić na śmierć i rozebrać moje zwłoki.

To było dziwaczne – stać w ciemnościach i słuchać, w jaki sposób zginę. Żołądek zwijał mi się w bolesnym, mdlącym gniewie. Miałem nadzieję, że usłyszę coś, co mi rozjaśni w głowie, jakąś aluzję do ich motywów, ale się nie doczekałem. Abdullah nasłuchiwał z lewym uchem przy cienkiej ściance, ja – z prawym. Nasze twarze były oddalone na szerokość ręki. Sygnał do ataku – ruch głowy – był tak delikatny i nieznaczny, jakbyśmy przesłali go sobie myślami.

Vikram, Abdullah i ja stanęliśmy przed drzwiami do ich pokoju, z uniwersalnym kluczem zawieszonym nad zamkiem. Zaczęliśmy odliczać: trzy… dwa… jeden… a potem przekręciłem klucz i nacisnąłem klamkę. Nie były zabarykadowane. Cofnąłem się i otworzyłem je kopniakiem. Nastąpiła sekunda, trzy sekundy całkowitej ciszy, a tamci, zaskoczeni i przestraszeni, gapili się na nas wytrzeszczonymi oczami. Najbliżej stał wysoki, bardzo masywny mężczyzna o łysej głowie i grubych bliznach, znaczących jego policzki regularnym wzorem. Miał na sobie podkoszulek i bokserki. Za jego plecami stał nieco niższy facet w samych szortach. Pochylał się nad sięgającą mu do pasa komodą, przyłapany w trakcie wciągania kreski kokainy. Trzeci był jeszcze niższy, ale bardzo szeroki w piersi i barach. Leżał na łóżku, w najdalszym kącie pokoju, i czytał „Playboya”. W pokoju unosił się mocny odór. Odór potu i strachu. W sporej części mojego.

Abdullah zamknął za sobą drzwi, bardzo powoli i delikatnie, i przekręcił klucz. Był ubrany na czarno – niemal zawsze nosił czarne koszule i spodnie. Vikram miał na sobie czarny kowbojski przyodziewek. Przypadkiem i ja włożyłem dziś czarny podkoszulek i spodnie. Pewnie wyglądaliśmy jak z jakiegoś klubu albo gangu.

– Co, do kurwy… – zaczął ten wielki.

Rzuciłem się na niego I walnąłem go pięścią w usta, ale zdążył jeszcze podnieść ręce. Chwyciliśmy się nawzajem, wymachując pięściami, zwarliśmy się mocno.

Vikram skoczył na mężczyznę leżącego na łóżku. Abdullah zaatakował tego przy komodzie. Walka była krótka i brzydka. Było nas sześciu – sześciu potężnych facetów w małym pokoju. Nie mieliśmy pola manewru, mogliśmy tylko zewrzeć się ze sobą.

Abdullah wykończył swojego szybko. Usłyszałem wrzask przerażenia, urwany w pół, gdy Abdullah kantem dłoni zmiażdżył mu krtań. Kątem oka widziałem padającą wielką bryłę cielska, i ręce wczepione w gardło. Mężczyzna na łóżku wskoczył na nie i wierzgnął nogą, usiłując wykorzystać przewagę wyższego miejsca. Abdullah i Vikram przechylili łóżko; tamten stracił równowagę i upadł. Skoczyli na przewrócone łóżko, spadli na niego, depcząc i kopiąc, aż przestał się ruszać.

Ja trzymałem swojego lewą ręką za ramiączko podkoszulka, a prawą pięścią tłukłem raz za razem. Jakby nie zauważał ciosów w głowę; zdołał zacisnąć ręce na mojej szyi. Dusił mnie. Odciął mi dopływ powietrza; wiedziałem, że tlen, który zatrzymałem w płucach, musi mi wystarczyć, dopóki go nie wykończę. Rozpaczliwie sięgnąłem prawą ręką do jego twarzy. Kciukiem odnalazłem jego oko. Usiłowałem wcisnąć je w głąb czaszki, ale odsunął głowę i palec wśliznął się między oko i twardy występ kości skroniowej. Wbiłem kciuk mocniej i wyrwałem oko z oczodołu; zawisło na zakrwawionych strzępach. Usiłowałem je dosięgnąć, wyrwać, ale odsunął się najdalej, jak mógł. Oko przetaczało mu się po policzku, a ja uderzyłem go pięścią w głowę, starając się roztrzaskać mu czaszkę.

Był twardy. Nie poddał się. Dusił mnie coraz mocniej. Ja też miałem twardy kark i dobrze wyrobione mięśnie, ale czułem, że starczy mu sił, żeby mnie zabić. Moje ręce sięgnęły na oślep do kieszeni. Musiałem go zastrzelić. Tak być powinno. Było mi już wszystko jedno. Skończyło mi się powietrze, a w moim mózgu wybuchały mandelbrotowskie wiry kolorowych świateł. Umierałem i chciałem go zabić.

Vikram rozbił masywny drewniany stołek o potylicę olbrzyma. Ogłuszenie człowieka nie jest takie łatwe, jak to pokazują na filmach. Trzeba bardzo dobrze trafić, żeby załatwić to za jednym razem; ja obrywałem już żelaznymi prętami, kłodami drewna, ciężkimi buciorami i pięściami jak bochny, a tylko raz w życiu zaliczyłem nokaut. Vikram uderzył ciężkim stołkiem pięć razy w głowę mojego przeciwnika, ze wszystkich sił, zanim pod tamtym wreszcie ugięły się nogi. Upadł, bezradny i oszołomiony. Jego potylica wyglądała jak miazga. Wiedziałem, że czaszkę ma na pewno pękniętą w kilku miejscach. A jednak jakimś cudem pozostał przytomny.

Pracowaliśmy nad nimi przez pół godziny, przezwyciężając początkową niechęć do rozmowy. Dołączył do nas Rahim, mówiący zarówno po angielsku, jak i nigeryjskim dialektem, którym się posługiwali. Z paszportów dowiedzieliśmy się, kim są – obywatelami Nigerii z wizami turystycznymi. Ich portfele i bagaż zdradziły, że przed przybyciem do Bombaju zatrzymali się w Lagos. Stopniowo historia układała się w całość. To byli płatni mordercy, zawodowcy, których wynajął pewien gangster z Lagos, by mnie ukarać za niepowodzenie w sprzedaży dużej ilości tabletek mandraksu i heroiny. Chodziło o sześćdziesiąt tysięcy dolarów – te pieniądze ich zleceniodawca stracił w Bombaju. Człowiek, który go naciągnął, kimkolwiek był, oznajmił, że to ja jestem mózgiem planu, odpowiedzialnym za grabież pieniędzy.

Wynajęci mordercy wyjawili nam te informacje, ale potem się zacięli. Nie chcieli wyjawić nazwiska zleceniodawcy. Nie chcieli powiedzieć, kto mnie wrobił. Nie chcieli go zdradzić bez zezwolenia zleceniodawcy z Nigerii. Mimo to nalegaliśmy i po jakimś czasie ulegli perswazji. Wrobił mnie Maurizio Bekane.

Włożyłem oko olbrzyma z powrotem do oczodołu, ale odwróciło się pod dziwnym kątem. Z tego, jak przekrzywiał głowę, żeby na mnie spojrzeć, wywnioskowałem, że już nigdy nie będzie się nadawało do użytku. Zakleiliśmy mu oko przylepcem, obandażowaliśmy głowę i doprowadziliśmy pozostałych do porządku. Potem do nich przemówiłem.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 178 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 13 | ROZDZIAŁ 14 | ROZDZIAŁ 15 | ROZDZIAŁ 16 | ROZDZIAŁ 17 | ROZDZIAŁ 18 | ROZDZIAŁ 19 | ROZDZIAŁ 21 | ROZDZIAŁ 22 | ROZDZIAŁ 23 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 24| ROZDZIAŁ 26

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.076 сек.)