Читайте также: |
|
Nadzorcy obudzili nas tuż po wschodzie słońca, bijąc wszystkich pechowców, którzy nie zdążyli się poderwać. Byłem przytomny i gotowy, ale też dostałem. Warknąłem, skoczyłem, a Mahesh jeszcze raz mnie powstrzymał. Złożyliśmy koce według precyzyjnego schematu i ułożyliśmy je na stercie po naszej stronie. Strażnicy otworzyli od zewnątrz duże stalowe wrota i wyszliśmy z celi na poranną kąpiel. Na prostokątnym terenie kąpielowym, czymś w rodzaju pustego basenu lub suchej fontanny, stały po obu stronach dwa wielkie zbiorniki z kutego żelaza. Na nasz widok więzień odkręcił zawór na dole zbiornika, z którego rurą na wysokości naszych łydek zaczął wyciekać niewielki strumień wody. Wspiął się po stalowe drabince i usiadł na zbiorniku, by nas obserwować. Więźniowie rzucili się do rury i podstawili pod nią płaskie aluminiowe talerze. Przy rurze tłoczyło się ich z dziesięciu, potężny kłąb mięśni i kości, walczących o dostęp do rury.
Czekałem, aż tłum się przerzedzi, obserwując mężczyzn myjących się w tej odrobinie wody. Kilku, jeden na dwudziestu, miało kawałek mydła, którym zdołali się namydlić przed powrotem po kolejną porcję wody. Zanim dotarłem pod rurę, zbiornik był prawie pusty. Strużka wody, którą zebrałem na talerz, roiła się od setek robaków. Z obrzydzeniem rzuciłem talerz, a paru więźniów parsknęło śmiechem.
– Wodne robaki, bracie! – powiedział Mahesh, napełniając talerz wijącymi się, rzucającymi, półprzezroczystymi stworzeniami. Oblał nimi pierś i plecy i jeszcze raz napełnił naczynie. – Żyją w zbiornikach. Kiedy robi się mało wody, robaków robi się dużo, ale to nie problem! Nie zrobią ci krzywdy. Nie gryzą jak kadmale. Spadają i umierają w zimnym powietrzu, widzisz? Niektórzy walczą o wodę bez tylu robaków, ale jeśli poczekamy, dostaniemy mnóstwo robaków, lecz i mnóstwo wody. Tak jest lepiej, tak? Chodź. Challo! Lepiej nałap sobie, jeśli chcesz się umyć przed jutrzejszym rankiem. Tak jest, bracie. Nie możemy się myć w sypialni. Tam mogą tylko nadzorcy. Pozwolili ci się umyć wczoraj, bo miałeś na sobie mnóstwo krwi. Ale nigdy więcej nie skorzystasz z tego miejsca do mycia. Korzystamy z kibla, ale tam się nie myjemy. Jedyne mycie jest tutaj, bracie.
Podstawiłem talerz pod coraz cieńszą strużkę wody i wzorem Mahesha oblałem rojącym się kłębem robaków pierś i plecy. Jak wszyscy znani mi Hindusi, pod dżinsami miałem szorty – wierzchnią odzież spodnią, jak je nazwał Prabaker. Pozbyłem się dżinsów i następny talerz wijących się insektów powędrował na front szortów. Zanim nadzorcy zaczęli nas zapędzać trzcinami do sypialni, byłem na tyle czysty, na ile mogłem bez mydła.
W sypialni kazali nam siedzieć w kucki przez godzinę. Czekaliśmy aż strażnicy skończą poranne liczenie. Po jakimś czasie pozycja kuczna powodowała rozdzierający ból nóg. Ale jeśli ktoś spróbował rozprostować nogi, nadzorca mocno go uderzał. Nie drgnąłem. Nie chciałem im sprawiać satysfakcji, okazując, że czuję ból. Ale kiedy zamknąłem oczy, skupiony i spocony, jeden i tak mnie uderzył, bez powodu ani prowokacji. Zacząłem się podnosić i znowu poczułem ręce Mahesha, który mnie upominał, żebym się nie ruszał. Kiedy przez kwadrans drugi, trzeci, i wreszcie czwarty cios ukąsił mnie w ucho, nie wytrzymałem.
– Chodź tutaj, ty pieprzony tchórzu! – wrzasnąłem, wstając i wskazując na ostatniego, który mnie uderzył. Nadzorca, wielki i otyły, przez przyjaciół i wrogów nazywany Wielkim Rahulem, górował nade mną wzrostem, podobnie jak nad większością więźniów. – Wezmę ten pieprzony kij i wsadzę ci go tak daleko w dupę, że go zobaczę w twoich oczach!
W celi zapanowało milczenie, które pożarło wszystkie dźwięki. Nikt nawet nie drgnął. Wielki Rahul wytrzeszczył oczy. Jego mina, parodia rozbawionej pobłażliwości, doprowadzała mnie do furii. Z wolna nadzorcy skazańcy zaczęli się zbierać wokół niego.
– Chodź tutaj! – wrzasnąłem w hindi. – Chodź, bohaterze! No, chodź! Jestem gotowy!
Nagle Mahesh i pięciu czy sześciu innych wokół mnie wstało i zawisło na mnie, usiłując mnie siłą przygiąć do ziemi.
– Lin, proszę! – syczał Mahesh. – Proszę, bracie, proszę! Usiądź. Proszę. Wiem, co mówię. Proszę. Proszę!
W pewnej chwili, kiedy tamci ciągnęli mnie za dłonie i ramiona, Wielki Rahul i ja nawiązaliśmy ten rodzaj kontaktu wzrokowego, dzięki któremu można się dowiedzieć wszystkiego o agresji przeciwnika. Jego przemądrzały uśmieszek zbladł, a w oczach mignęła kapitulacja. On o tym wiedział i ja o tym wiedziałem. Bał się mnie. Pozwoliłem tamtym ściągnąć mnie w dół. Wielki Rahul odwrócił się na pięcie i uderzył pierwszego więźnia z brzegu. Napięcie w celi rozładowało się i nadzorcy wrócili do liczenia.
Śniadanie składało się z jednego dużego ćapatti. Żuliśmy je i popijaliśmy wodą przez pięć dozwolonych minut, a potem nadzorcy wyprowadzili nas z celi. Minęliśmy kilka nieskazitelnie czystych dziedzińców. Na szerokiej alei pomiędzy ogrodzonymi terenami nadzorcy kazali nam kucnąć na porannym słońcu i czekać na ogolenie głowy. Drewniane stołki golarzy stały w cieniu wysokiego drzewa. Jeden golarz obcinał więźniowi włosy, drugi golił go brzytwą.
Czekając, usłyszeliśmy krzyki dobiegające z jednego z ogrodzonych dziedzińców obok. Mahesh trącił mnie i ruchem głowy kazał patrzeć. Nadzorcy skazańcy wciągnęli jakiegoś mężczyznę na pusty podwórzec za drutem kolczastym. Więzień miał ręce i nogi związane sznurem. Sznury, były przytwierdzone także do pętli i pierścieni obroży z rzemienia, zapiętej ciasno wokół szyi. Grupy nadzorców zaczęły przeciągać więźnia na swoją stronę, ciągnąc za liny u nadgarstków. Związany był bardzo wysoki i silny. Kark miał gruby jak lufa armaty, a na potężnej piersi i plecach grały mięśnie. To był Afrykańczyk. Rozpoznałem go. Rahim, kierowca Hasana Obikwy któremu pomogłem uciec przed linczem na Regal Circle.
Przyglądaliśmy się w milczeniu, z zapartym oddechem. Strażnicy zaciągnęli go na środek podwórza, w pobliże kamiennego bloku wysokiego i szerokiego mniej więcej na metr. Opierał się i walczył, ale nadaremnie. Dołączyli nowi nadzorcy, także ze sznurami. Rahim upadł. Trzej nadzorcy ciągnęli ze wszystkich sił za liny na jego przegubach, tak mocno, że mogli mu wyrwać ręce ze stawów. Nogi miał wykręcone pod boleśnie nienaturalnym kątem. Inni nadzorcy ciągnęli za liny przytwierdzone do skórzanej obroży, wlokąc jego ciało ku kamiennemu blokowi. Posługując się linami, rozprostowali jego lewą rękę tak, że dłoń i przedramię spoczęły na kamieniu. Rahim legł obok bloku, a druga grupa nadzorców rozprostowała jego prawą rękę. Następnie jeden z nich wspiął się na blok i obiema nogami skoczył mu na ramię. Rozległo się obrzydliwe chrupnięcie chrząstek i kości.
Rahim nie mógł krzyczeć, bo obroża za bardzo go dławiła, ale jego usta otworzyły się i zamknęły w krzyku, który rozległ się w naszych głowach. Jego nogi zaczęły drgać w spazmach. Potężny dreszcz przeszedł przez całe jego ciało i zakończył się gwałtownym dygotem głowy, który wyglądałby śmiesznie, gdyby nie był straszny. Nadzorcy zmienili jego pozycję i teraz na bloku legła jego prawa ręka. Ten sam człowiek znowu wspiął się na kamień, przez cały czas rozmawiając z kolegami, napinającymi liny. Po chwili smarknął w palce, podrapał się i skoczył na prawą rękę. Rahim zemdlał. Nadzorcy skazańcy zapętlili liny wokół jego kostek i wywlekli jego ciało z dziedzińca. Jego ręce bezwładnie podskakiwały za ciałem, bezwładne i pozbawione życia jak długie, czarne pończochy.
– Widzisz? – szepnął Mahesh.
– O co chodziło?
– Uderzył nadzorcę – wyjaśnił przerażonym szeptem. – Dlatego cię powstrzymywałem. Oto co mogą zrobić.
Inny więzień pochylił się do nas i rzucił pospiesznie:
– A tutaj nie ma gwarancji, że zobaczysz lekarza – tchnął. – Może tak, a może nie. Może ten czarny przeżyje, a może nie przeżyje. Uderzyć nadzorcę – bardzo niedobrze, baba.
Wielki Rahul podszedł do nas z bambusową trzciną na ramieniu. Zatrzymał się koło mnie i od niechcenia smagnął mnie przez plecy. Odszedł, a jego śmiech brzmiał głośno, ale jednocześnie słabo i fałszywie. Nie oszukał mnie. Słyszałem już ten śmiech, w innym więzieniu na drugim końcu świata, i dobrze go znałem. Okrucieństwo to rodzaj tchórzostwa. Okrutny śmiech to płacz tchórza, kiedy nie jest sam, a zadawanie bólu to jego rozpacz.
Kucając w kolejce, zauważyłem z drgnieniem obrzydzenia, że we włosach mężczyzny przede mną roi się od wszy. Od rana wszystko mnie swędziało. Przypisałem to kadmalom, szorstkiemu kocowi i wielu ranom. Zerknąłem na włosy innego więźnia. W nich także roiły się wszy. Wiedziałem już, skąd ten świąd ciała i głowy. Odwróciłem się i spojrzałem na Mahesha. Jego włosy aż się poruszały od wszy. Potrząsnąłem włosami nad otwartą dłonią i proszę: białe, podobne do krabów, niezliczone.
Wszy. Koce, na których musieliśmy spać, były nimi zainfekowane. Nagle poczułem odrazę do tego swędzenia, zrozumiałem, że na całym ciele mam pełno robactwa. Kiedy ogolono mi głowę i wracaliśmy już do sypialni, Mahesh pouczył mnie na temat wszy, nazywanych tu sheppesh.
– Sheppes to cholerne paskudztwo, bracie. Te małe skurwiele są wszędzie. Dlatego nadzorcy mają własne koce i śpią po swojej stronie cek. Tam nie ma sheppeshów. Chodź, obserwuj mnie, pokażę ci, co trzeba robić.
Zdjął podkoszulek i wywrócił go na lewą stronę. Rozchylił wystający szew wokół kołnierzyka i pokazał mi poruszające się w nim wszy.
– Cholernie trudno je dostrzec, bracie, ale czujesz je bez problemu, yaar? Nie martw się. Łatwo je zabić. Rozgnieć je między kciukami, o tak.
Przyglądałem się, jak przerabia cały kołnierzyk, zabijając wszy jedna po drugiej. Potem zabrał się do szwów na rękawach, a w końcu do tego na dole podkoszulka. Wszy były dziesiątki, a on rozgniatał je sprawnie między kciukami.
– Teraz koszula jest czysta – oznajmił, składając ją ostrożnie, z dala od siebie, i kładąc na nagiej kamiennej podłodze. – Nie ma sheppeshów. Musisz się okręcić ręcznikiem, o tak, zdjąć spodnie i zabić wszystkie sheppeshe ze spodni. Jak je oczyścisz, kładziesz spodnie obok koszuli. Potem ciało – pachy, tyłek, jaja. A kiedy ubranie jest czyste i ty jesteś czysty, znowu się ubierasz. I będzie dobrze, nie za dużo wszy, aż do nocy. A potem z koca przejdzie na ciebie za dużo nowych sheppeshów. A bez koca nie można spać, bo jak spróbujesz, nadzorcy cię solidnie stłuką. Nie możesz tego uniknąć. A jutro zaczniesz od początku. Nazywamy to oporządzaniem sheppeshów i w Arthur Road robimy to codziennie.
Rozejrzałem się po otwartym, zalanym deszczem dziedzińcu koło długiej sypialni. Setki więźniów zajmowało się oporządzaniem – wybieraniem wszy z ubrań i metodycznym ich rozgniataniem. Niektórzy zobojętnieli. Drapali się, otrząsali jak psy i karmili wszy własną krwią. Ale we mnie wszy budziły wstręt. Zdarłem z siebie podkoszulek i sprawdziłem szew przy szyi. Cały materiał trząsł się od robactwa. Zacząłem je zabijać, jedną po drugiej, szew po szwie. Mogło to trwać i kilka godzin; zajmowałem się tym z fanatyczną dokładnością każdego ranka, który spędziłem w Arthur Road,– ale nigdy nie czułem się całkiem oczyszczony. Nawet wiedząc, że zabiłem wszy i na jakiś czas się ich pozbyłem, czułem na skórze ich łaskoczące, budzące obrzydzenie ruchy. I stopniowo, z miesiąca na miesiąc, ta zgroza doprowadziła mnie na skraj przepaści.
Codziennie przez cały dzień, od porannego liczenia do wieczornego posiłku, chodziliśmy po wielkim dziedzińcu przy naszej sypialni. Niektórzy grali w karty i inne gry. Inni rozmawiali ze znajomymi lub usiłowali drzemać na kamiennych ścieżkach. Jeszcze inni, a było ich całkiem sporo, sunęli niepewnie na chudych, trzęsących się nogach i gadali do siebie po wariacku. Wpadali na ściany i tam zostawali, dopóki ktoś nie odwrócił ich łagodnie nie pchnął w nowy kurs.
Obiad w Arthur Road składał się z wodnistej zupy, którą wylewano na nasze płaskie aluminiowe talerze. Kolację, podawaną o wpół do piątej, stanowiła ta sama zupa z dodatkiem jednego ćapattz. Robiono ją z obierek i resztek różnych warzyw – raz były to obierki buraków, innym razem marchwi, trzeciego dnia dyni i tak dalej. Wykorzystywano także oczka z ziemniaków, stwardniałe końce cukinii, suche łuski cebuli i błotniste strużyny z rzepy. Nigdy nie widzieliśmy prawdziwych warzyw – te dostawały się strażnikom i nadzorcom skazańcom.
W naszej zupie, w bezbarwnym, wodnistym płynie dryfowały tylko strzępy obierek i zdrewniałych warzywnych piętek. W wielkiej kadzi, którą nadzorcy wtaczali przy każdym posiłku na dziedziniec, mieściło się sto pięćdziesiąt porcji. W celi mieszkało stu osiemdziesięciu więźniów. Aby zaradzić sytuacji, nadzorcy wlewali do kadzi dwa wiadra zimnej wody. Robili to przy każdym posiłku, po rytualnym liczeniu i wielkiej scenie teatralnego namysłu przed dolaniem wody do zupy. Za każdym razem pobudzało ich to do hucznego śmiechu.
O szóstej wieczorem, po kolacji, strażnicy znowu nas liczyli i zamykali w długiej cek sypialnej. Przez dwie godziny mogliśmy rozmawiać i palić charras, który kupowaliśmy od nadzorców. Więźniowie Arthur Road dostawali miesięcznie pięć kartek na żywność, zwanych kuponami. Ci, którzy mieli dostęp do pieniędzy, mogli je kupować. Niektórzy nosili przy sobie zwitki kilkuset kuponów. Kupowali za nie herbatę – dwa kupony równały się kubkowi gorącej herbaty – chleb, cukier, dżem, gorące jedzenie, mydło, przybory do golema, papierosy i usługi, na przykład pranie i inne. W więzieniu była to waluta czarnego rynku. Za sześć kuponów można było dostać małą goli, czyli kulkę charrasu. Za pięćdziesiąt – zastrzyk z penicyliny Było też kilku dilerów heroiny, sześćdziesiąt kuponów za działkę, ale nadzorcy tępili ich z bezwzględnym okrucieństwem. Uzależnienie od heroiny stanowiło jedną z nielicznych impulsów na tyle silnych, by przezwyciężyć strach i podważyć autorytet dręczycieli. Większość więźniów, na tyle rozsądnych, by bać się niemal nieograniczonej władzy nadzorców, zadowalało się półlegalnym charrasem i w celach często unosił się zapach haszyszu.
Co wieczór w celi śpiewano. Więźniowie, siedząc w kręgach po dwudziestu lub więcej i uderzając w odwrócone aluminiowe talerze jak w łabie, śpiewali miłosne piosenki z ulubionych filmów. Śpiewak o złamanym sercu i smutku rozstania. Zdarzało się, że kiedy w jednym kręgu rozpoczęto szczególnie lubianą piosenkę, parę następnych wersów podchwytywała druga grupa, a potem trzecia i czwarta, aż piosenka wracała do punktu wyjścia. Wokół każdego kręgu dwudziestu lub piętnastu śpiewaków skupiało się dwudziestu albo trzydziestu więźniów, klaszczących do rytmu i śpiewający drugim głosem. Razem otwarcie śmiali się i płakali. I tą muzyką pomagali sobie nawzajem ocalić miłość w sercach, o których miasto zapomniało i których się zaparło.
Pod koniec drugiego tygodnia w Arthur Road spotkałem się z dwoma młodzieńcami, którzy w ciągu godziny mieli wyjść na wolność. Mahesh zapewnił, że przekażą moją wiadomość. Byli to prości, niepiśmienni wiejscy chłopcy, którzy przyjechali do Bombaju i dali się zgarnąć podczas polowania na bezrobotnych. Po trzech miesiącach w Arthur Road – bez żadnego oskarżenia – wreszcie ich wypuszczono. Napisałem na karteczce imię i adres Abd al-Kadira Chana i krótką wiadomość, że jestem w więzieniu. Wręczyłem ją chłopcom i obiecałem, że po wyjściu na wolność im to wynagrodzę. Złożyli ręce w geście błogosławieństwa i odeszli z jasnymi, pełnymi nadziei uśmiechami.
Tego samego dnia nadzorcy spędzili nas brutalniej niż zwykle i kazali kucnąć w gęstych rzędach. Na naszych oczach wciągnęli do celi owych dwóch chłopców, którzy chcieli mi pomóc. Rzucili nimi o ścianę. Byli półprzytomni. Okrutnie ich pobito; z ran na twarzy lały się im strumienie krwi. Wargi mieli obrzmiałe, oczy podsiniaczone. Na ich nogach i rękach odcisnął się wężowy wzór ciosów lathi.
– Te psy próbowały wynieść z więzienia wiadomość od gora – oznajmił w hindi Wielki Rahul. – Każdy, kto spróbuje mu pomóc, oberwie tak samo. Zrozumiano? A teraz te dwa psy odsiedzą pół roku więcej w mojej celi! Pół roku! Jak mu któryś pomoże, będziecie mieć tak samo.
Nadzorcy wyszli na papierosa, a my podbiegliśmy do chłopców. Obmyłem ich rany i opatrzyłem najpoważniejsze. Pomagał mi Mahesh, a kiedy skończyliśmy, zabrał mnie na dwór, gdzie zapaliliśmy bidi.
– To nie twoja wina, Lin – powiedział, spoglądając na podwórze, gdzie więźniowie spacerowali lub wyłapywali wszy z ubrań.
– Oczywiście, że moja.
– Nie, stary – powiedział ze współczuciem. – To przez to więzienie, to przez Arthur Road. Tak tu jest, tak się dzieje codziennie. To nie twoja wina, bracie, i nie moja. Ale teraz masz wielki problem. Nikt ci nie pomoże – tak, jak w areszcie. Nie wiem, jak długo tu zostaniesz. Widzisz starego Pandu? To tamten. Jest tu już trzy lata i nadal nie stanął przed sądem. Ajay siedzi ponad rok. Santosh od dwóch lat zajmuje tę celę bez wyroku i nie wie, kiedy go osądzą. Ja… nie wiem, jak długo pobędę w tej celi. I wybacz, bracie, nikt ci teraz nie pomoże.
Mijały tygodnie i było tak, jak powiedział Mahesh – nikt nie chciał ściągnąć na siebie gniewu nadzorców. Co tydzień wypuszczano kogoś z naszej cek, a ja zwracałem się prawie do wszystkich, najostrożniej jak umiałem, ale nikt mi nie pomógł. Moja sytuacja stawała się rozpaczliwa. Po dwóch miesiącach straciłem jakieś dwanaście kilo. Byłem chudy. Całe ciało miałem w małych, ropiejących wrzodach od ugryzień kadmali. Ciosy nadzorców zostawiły sińce na moich rękach, nogach, plecach, twarzy i łysej, ogolonej głowie. I nieustannie, w każdej minucie dnia i nocy, martwiłem się, że moje odciski palców zostaną zidentyfikowane. Niemal co noc nachodził mnie koszmar dziesięcioletniego wyroku, przed którym uciekłem z Australii. Ta udręka zagnieździła się w mojej piersi, ścisnęła serce i często nabrzmiewała do tak groteskowych rozmiarów, że aż się nią dusiłem. Wyrzuty sumienia to rękojeść noża, którym się ranimy, a miłość często jest jego ostrzem, ale to strapienie dba, by ostrze się nie stępiło – i to strapienie w końcu załamuje większość nas.
Frustracja, strach, strapienie i ból wreszcie przeważyły szalę, kiedy Wielki Rahul, nadzorca, który obrał mnie sobie za ofiarę w rewanżu za swoje dwanaście lat w więzieniu, uderzył mnie o jeden raz za dużo. Siedziałem przy wejściu do pustej celi i usiłowałem napisać opowiadanie, które przez ostatnie kilka tygodni wyłoniło się i ukształtowało w mojej głowie. Codziennie powtarzałem w myślach zdanie po zdaniu. Była to mantra, która trzymała mnie przy zdrowych zmysłach. Tego ranka udało mi się zorganizować ogryzek ołówka i kawałek papierka po cukrze. Poczułem, że jestem gotowy w końcu zapisać parę akapitów pierwszej strony. W chwili spokoju, po oporządzeniu wszy, zacząłem pisać. Z całą przemyślnością, która rodzi się ze złośliwości, nawet u niezdarnych grubasów, Rahul podkradł się od tyłu i smagnął mnie trzciną w ramię tak, że aż mną szarpnęło. Trzcina miała rozdwojony koniec, który rozciął mi skórę wzdłuż mięśnia, niemal od barku do łokcia. Z głębokiej rany bluznęła krew, zalała mi palce, którymi ścisnąłem brzegi rany.
Poderwałem się w ślepej furii i wyszarpnąłem trzcinę zaskoczonemu Rabulowi. Zrobiłem parę kroków w jego stronę, zmuszając do cofnięcia się w głąb pustej celi. Z boku znajdowało się zakratowane okno. Wyrzuciłem przez nie trzcinę. Przestraszone, zdumione oczy Rahula wychodziły z orbit. Tego się nie spodziewał. Sięgnął po gwizdek. Kopnąłem wysoko. Trafiłem go w twarz pomiędzy nosem i ustami. Zatoczył się do tyłu. Zasada numer jeden ulicznych walk: broń swojej pozycji i nigdy się nie cofaj, chyba że przygotowujesz atak z zaskoczenia. Ruszyłem za nim, obsypując go gradem ciosów. Spuścił głowę, zasłonił się rękami. Zasada numer dwa ulicznych walk: nigdy nie pochylaj głowy. Starając się, żeby ciosy wyrządzały maksymalne szkody, zdzieliłem go prosto w ucho, w skroń i gardło. Był ode mnie większy i dorównywał mi siłą, ale nie nadawał się do walki. Upadł na kolana, przetoczył się na bok i zaczął błagać o litość.
Podniosłem głowę; biegło ku nam paru innych nadzorców. Wycofałem się w kąt cek, przyjąłem postawę karateki i zaczekałem na nich. Rzucili się na mnie. Jeden był szybszy od pozostałych. Znalazł się w zasięgu mojego ciosu. Szybko kopnąłem. Trafiłem go między nogi, z całą dostępną mi siłą. Zdołałem uderzyć jeszcze trzy razy, zanim zwalił się na ziemię. Twarz miał zakrwawioną. Odczołgał się, zostawiając smugę krwi na posadzce. Reszta już się tak nie spieszyła. Stanęli wokół mnie w półkolu, zaskoczeni i zbici z tropu, z trzcinami uniesionymi w powietrze.
– No już! – ryknąłem w hindi. – Co mi możecie zrobić? Coś gorszego niż to? Mocno walnąłem się pięścią w twarz, i jeszcze raz, aż z ust poleciała mi krew.
Przesunąłem dłonią po ranie na ręce i rozsmarowałem krew na czole. Lekcja numer trzy ulicznych walk: zawsze bądź większym świrem od przeciwnika.
– Potraficie zrobić coś gorszego niż to? – wrzasnąłem, przerzucając się na marathi. – Myślicie, że się tego boję? Jazda! Ja tego chcę! Chcę, żebyście mnie wykurzyli z tego kąta! Jak mnie złapiecie, to złapiecie, ale jeden z was straci oko. Jeden z was. Wyrwę mu to oko palcami i zjem! No już! Zaczynajcie! I spieszcie się, bo Bóg mi świadkiem, jestem kurewsko głodny!
Zawahali się, a potem zbili się w grupkę, by przedyskutować sytuację. Obserwowałem ich, napięty i sprężony do skoku jak lampart szykujący się do śmiertelnego ciosu. Poszeptali gorączkowo pół minuty i w końcu podjęli decyzję. Cofnęli się jeszcze bardziej i niektórzy wybiegli z celi. Myślałem, że chcą sprowadzić strażników, ale po chwili wrócili z dziesięcioma więźniami z mojej celi. Rozkazali im usiąść na podłodze, twarzą do mnie, a potem zaczęli ich bić. Pręty unosiły się i opadały jak grad. Więźniowie krzyczeli i wyli. Bicie ustało po chwili. Więźniowie zostali odesłani. Po paru sekundach na ich miejscu znalazło się dziesięciu innych.
– Wychodź z kąta! – rozkazał nadzorca.
Spojrzałem na siedzących więźniów, a potem na nadzorcę. Pokręciłem głową. Nadzorca wydał rozkaz i druga grupa więźniów została wychłostana bambusowymi trzcinami. Ich krzyki odbijały się przeraźliwym echem i krążyły w kamiennej sak jak stado przerażonych ptaków.
– Wychodź z kąta! – krzyknął nadzorca.
– Nie.
– Aur dass! – zawył. „Dawać następnych dziesięciu!”.
Zebrano kolejną grupę przestraszonych więźniów, posadzono twarzami w moją stronę. Nadzorcy unieśli trzciny. W grupie znajdował się Mahesh. Zobaczyłem także jednego z dwóch młodzieńców, których pobito i którym dołożono pół roku kary za to, że chcieli mi pomóc. Patrzyli na mnie. Milczeli, ale błagali mnie wzrokiem.
Opuściłem ręce i zrobiłem krok w ich stronę. Nadzorcy rzucili się na mnie, chwyciło mnie sześć par rąk. Zawlekli mnie do stalowej kraty i położyli na plecach, tak że moja głowa dotykała stalowych prętów. W szafce w głębi celi trzymali kajdanki. Dwoma parami tych zabytkowych żelaznych oków przykuli moje ręce do krat na wysokości głowy. Sznurem z kokosowego włókna związali mi nogi w kostkach.
Wielki Rahul ukląkł obok mnie i pochylił się nisko. Wysiłek przyklęknięcia, skłonu i walki z monstrualną nienawiścią wycisnął z niego poty i rzężenie. Wargi miał pęknięte, a nos spuchnięty. Wiedziałem, że od ciosu w ucho i skroń głowa będzie go bolała jeszcze przez parę dni. Uśmiechnął się. Nigdy nie wiadomo, ile zła siedzi w człowieku, dopóki nie zobaczymy jego uśmiechu. Nagle przypomniałem sobie to, co Lettie powiedziała o Mauriziu: gdyby niemowlęta miały skrzydła, on by je powyrywał. Zacząłem się śmiać. Bezsilny, z przykutymi, unieruchomionymi rękami, śmiałem się. Rahul gapił się ze zmarszczonymi brwiami. Jego rozdziawiona, kretyńska mina rozbawiła mnie jeszcze bardziej.
Zaczęło się bicie. Wielki Rahul całą energię włożył w atak na moją twarz i genitalia. Kiedy nie miał już siły unieść trzciny ani złapać tchu, zastąpili go inni, którzy podjęli atak. Okładał mnie bambusowymi lathi przed dwadzieścia minut lub dłużej. Potem zrobili sobie przerwę na papierosa. Miałem na sobie szorty i podkoszulek, nic więcej. Trzciny pokaleczyły mnie całego, obdarły ze skóry od podeszew stóp po czubek głowy.
Wypalili papierosy i znowu zaczęli bić. Jakiś czas później usłyszałem, że przybyła nowa grupa nadzorców z innej celi. Ci nowi zaczęli chłostać ze świeżą energią. Nie mieli litości. Kiedy skończyli, trzecia grupa przystąpiła do okrutnego ataku. A potem zjawiła się czwarta. I z kolei pierwsza, z mojej cek, zaczęła mnie siec i ciąć trzcinami. Chłosta zaczęła się o wpół do jedenastej rano. Ciągnęła się do ósmej wieczorem.
– Otwórz usta.
– Co?
– Otwórz usta! – zażądał ktoś. Nie mogłem otworzyć oczu, bo powieki miałem zespawane zeschłą krwią. Głos był natarczywy, ale dobry, dochodził zza mnie, z drugiej strony krat. – Musi pan wziąć lekarstwo! Musi pan wziąć lekarstwo!
Poczułem napór szklanej buteleczki na usta i zęby. Woda opłynęła mi twarz. Ręce nadal miałem przykute do krat. Rozchyliłem wargi i woda wsączyła mi się do ust. Przełknąłem szybko, zakrztusiłem się. Jakieś ręce przytrzymały mi głowę; poczułem, że ktoś wkłada mi do ust dwie tabletki. Znowu wróciła butelka z wodą. Wypiłem, wykasłując wodę przez nos.
– To mandrax – powiedział strażnik. – Teraz pan zaśnie.
Moje ciało, wyciągnięte na plecach, z wyprostowanymi rękami, było posiniaczone i poranione tak bardzo, że nie istniała taka część ciała, która by nie bolała. Powieki miałem sklejone. W ustach czułem krew i wodę. Popłynąłem w sen jeziorem lepkiego, odrętwiającego narkotycznego odlotu. Słyszałem chór głosów, mój krzyk bólu, którego nie wydałem i nie zamierzałem wydać.
Obudzili mnie o świcie, chlustając na mnie wiadrem wody. Tysiąc ran na moim ciele wrzasnęło. Pozwolili Maheshowi przemyć mi oczy mokrą szmatką. Kiedy wreszcie mogłem rozchylić powieki, rozpięli kajdanki, podnieśli mnie za zesztywniałe ręce i wyprowadzili z celi. Pomaszerowaliśmy przez puste dziedzińce i nieskazitelnie czyste ścieżki, obsadzone geometrycznie doskonałymi grządkami kwiatów. W końcu stanęliśmy przed jednym ze starszych urzędników więziennych. Był to mężczyzna koło pięćdziesiątki. Krótko przycięte siwe włosy i wąsy podkreślały jego delikatne, niemal kobiece rysy. Był w piżamie i bonżurce z jedwabnego brokatu. Siedział na środku pustego podwórza, w misternie rzeźbionym fotelu. Po obu jego stronach i za jego plecami stali strażnicy.
– Nie tak lubię rozpoczynać niedzielę, mój drogi – powiedział, ziewając za upierścienioną dłonią. – Coś ty sobie wyobrażał, do diabła?
Mówił po angielsku precyzyjnie i gładko, tak jak uczą w dobrych indyjskich szkołach. Z tych paru zdań i sposobu ich wypowiedzenia wywnioskowałem, że jego wykształcenie stanowi postkolonialny odpowiednik mojego. Moja matka, biedna i spracowana, oszczędziła dość pieniędzy, by wysłać mnie do dokładnie takiej szkoły, jaką skończył i on. W innych okolicznościach mogliśmy dyskutować na temat Szekspira, Schillera lub Mitologii Bulfincha. Wystarczyły mi te dwa zdania, żeby to wszystko zrozumieć. Ile on dowiedział się na mój temat?
– Nie mówisz, hę? O co chodzi? Czy moi ludzie cię pobili? Czy nadzorcy ci coś zrobili?
Wpatrywałem się w niego w milczeniu. W starej szkole australijskich więzień nie wolno kablować. Nawet na klawiszy. Nawet na nadzorców skazańców. Nie donosisz na nikogo, nigdy, w żadnych okolicznościach.
– Dajże spokój, czy nadzorcy cię pobili?
Milczenie, które zapadło po tym pytaniu, nagle zmącił poranny śpiew ptaków mynah. Słońce wyłoniło się już ponad horyzont, a złote światło rozproszyło się w mglistym powietrzu i wypiło rosę. Czułem poranny wietrzyk na każdej z tysiąca moich ran, które rozdzierały się i pękały przy każdym ruchu. Mocno zacisnąłem usta i wciągnąłem w płuca poranne powietrze miasta, które kochałem z całego serca.
– Biliście go? – spytał nadzorcy w marathi.
– Oczywiście, sir! – odpowiedział tamten, wyraźnie zaskoczony. – Pan nam kazał.
– Ale nie kazałem go zabić, ty idioto! Spójrz na niego! Wygląda jak obdarty ze skóry.
Urzędnik patrzył przez chwilę na złoty zegarek, a potem westchnął głośno i z desperacją.
– Doskonale. Oto twoja kara. Będziesz chodzić w łańcuchach na nogach. Musisz się nauczyć, że nadzorców nie wolno bić. Musisz dostać tę nauczkę. I od tej pory aż do odwołania będziesz dostawać połowę żywnościowej racji. Zabrać go!
Wytrwałem w milczeniu. Odprowadzono mnie do celi. Znałem kodeks. Nauczyłem się w bolesny sposób, że mądrze jest milczeć, kiedy władze więzienne nadużywają władzy; wszystko, co się zrobi, doprowadzi je do większej wściekłości, a wszystko, co się powie, jeszcze pogorszy sprawę. Despotyzm nade wszystko nienawidzi domagania się sprawiedliwości.
W łańcuchy zakuł mnie wesoły mężczyzna w średnim wieku, odsiadujący dziewiąty rok z siedemnastoletniego wyroku za podwójne morderstwo. Zabił żonę i swojego najlepszego przyjaciela, kiedy zastał ich razem w łóżku, a potem oddał się w ręce policji.
– Załatwiłem to po cichu – powiedział do mnie po angielsku, zaciskając kleszczami żelazną obręcz wokół mojej kostki. – Nie obudzili się. No, przynajmniej on. Ona się obudziła, kiedy topór na nią spadał, trochę się obudziła, ale nie na długo.
Dopasował kajdany i podniósł łańcuch, który miał mi pętać nogi. Na środku znajdowało się większe ogniwo w kształcie pierścienia. Dał mi długi pas samodziału i pokazał, jak go przewlec przez pierścień i obwiązać się nim w pasie. Dzięki temu pierścień zawisł nieco poniżej moich kolan, a łańcuch nie wlókł się po ziemi.
– Powiedzieli, że jeszcze tylko dwa lata. Jestem nadzorca – poinformował mnie, mrugnął i uśmiechnął się szeroko, chowając narzędzia. – Ty nie martw się. Kiedy co się zdarzy przez dwa lata, ja cię dopilnuję. Jesteś mój bardzo dobry angielski przyjaciel, tak? Nie problem.
Łańcuch zmusił mnie do stawiania małych kroczków. Poruszanie się w szybszym tempie wymagało człapiących, rozkołysanych skoków. W mojej cek byli dwaj więźniowie z kajdanami na nogach. Przyglądając się im, stopniowo opracowałem właściwą technikę. Po paru dniach ten posuwisty, człapiący krok przychodził mi równie naturalnie jak im. A nawet, obserwując ich i naśladując, stopniowo odkryłem, że w ich człapiącym tańcu było coś więcej niż tylko konieczność. Usiłowali nadać swoim ruchom wdzięk, dodać im urody, by złagodzić upokorzenie. Nawet tutaj okazało się, że człowiek potrafi odnaleźć sztukę.
Ale to naprawdę było upokorzenie. Najgorsze, co mogą nam zrobić inni, to ośmieszyć. Najgorsze, co spotyka nas ze strony innych, zawsze uderza w to coś w nas, co chce kochać świat. I w tym upokorzeniu, który odczuwamy, istnieje mały procent wstydu za to, że jesteśmy ludźmi.
Nauczyłem się chodzić w łańcuchach, ale zmniejszone racje dały o sobie znać i zacząłem systematycznie tracić na wadze, jak mi się zdawało, mniej więcej piętnaście kilo miesięcznie. Żywiłem się jednym kawałkiem chleba ćapatti, wielkości dłoni, i jedną miską wodnistej zupy dziennie. Wychudłem i traciłem siły niemal z godziny na godzinę. Więźniowie usiłowali mnie podkarmiać przemycanym jedzeniem. Bito ich za to, ale nie ustawali. Po jakimś czasie zacząłem odrzucać ich pomoc, bo poczucie winy kiedy ktoś obrywał z mojego powodu, zabijało mnie równie skutecznie jak niedożywienie.
Setki małych i dużych ran, które otrzymałem w czasie chłosty, sprawiały mi ból nie do wytrzymania. Większość została zainfekowana, niektóre nabrzmiały żółtą ropą. Usiłowałem je obmywać zarobaczoną wodą, ale to nie była dezynfekcja. Co noc gryzły mnie kadmale. Zostawiały setki ranek, których wiele zmieniło się w zakażone, sączące wrzody. Miałem na ciele mnóstwo wszy. Codziennie zabijałem ohydne, rojące się insekty, ale przyciągały je moje rany i wrzody. Żywiły się mną i rozmnażały się w ciepłych, wilgotnych czyrakach.
Ale po moim niedzielnym spotkaniu z więziennym urzędnikiem bicie się skończyło. Wielki Rahul od czasu do czasu wymierzał mi cios, a także niektórzy nadzorcy, ale były to gesty rutynowe i na ogół pozbawione rozmachu.
A potem, pewnego dnia, kiedy leżałem, by zaoszczędzić energię, i obserwowałem, jak ptaki wydziobują okruszki na dziedzińcu przed naszą celą, jakiś mężczyzna przyskoczył do mnie i chwycił mnie oburącz za gardło.
– Mukul! Mukul, mój młodszy brat! – wycharczał w hindi. – Mukul! Mój młodszy brat, ugryzłeś go w twarz! Mojego brata!
Wyglądał jak jego bliźniak. Był wysoki i masywny. Rozpoznałem tę twarz i w chwili, kiedy usłyszałem jego charkot, przypomniałem sobie człowieka, który usiłował mi odebrać aluminiowy talerz w Kolabie. Za bardzo wychudłem, zanadto osłabił mnie głód i gorączka. Jego wielkie cielsko mnie miażdżyło, a ręce zamknęły mi dopływ powietrza. Zacząłem umierać.
Lekcja numer cztery ulicznych walk: zawsze miej coś w rezerwie. Resztka mojej energii eksplodowała w jednym pchnięciu ręki. Wbiłem rękę między nasze ciała i chwyciłem go za jaja, ścisnąłem i skręciłem je ze wszystkich sił. Jego oczy i usta otworzyły się szeroko, rozległ się bulgotliwy wrzask i napastnik spróbował stoczyć się ze mnie na lewo. Przetoczyłem się razem z nim. Ścisnął nogi, podniósł kolana, ale nie rozluźniłem miażdżącego chwytu. Palce drugiej ręki wbiłem w miękkie ciało nad obojczykiem. Chwyciłem go za kość i wykorzystałem ją jak rękojeść, punkt oparcia. Zacząłem tłuc go w twarz czołem. Uderzyłem sześć, dziesięć razy. Czułem, że zębami wyszarpuje mi ranę na czole, czułem, że jego nos pęka, czułem, że siły wyciekają z niego wraz z krwią czułem, że jego obojczyk chwieje się i wyskakuje ze stawu. I ciągle biłem go głową. Obaj byliśmy zakrwawieni, a on tracił siły, ale nie darowałby mi. Dalej go biłem.
Pewnie bym go pobił na śmierć tym tępym narzędziem, za które posłużyła mi głowa, ale nadzorcy rozdzielili nas i powlekli mnie do bramy. Znowu skuto mi ręce, ale tym razem zmienili taktykę i przykuli mnie do bramy twarzą do kamiennej posadzki. Zdarli mi z pleców cienką koszulę. Bambusowe trzciny zaczęły siec z nową furią. Nadzorcy umyślnie sprowadzili człowieka, który mnie zaatakował – to była pułapka, co przyznali podczas jednej z przerw, kiedy dawali rękom odpocząć. Chcieli, żeby mnie pobił do nieprzytomności, może nawet zabił. Miał fantastyczny motyw. Wpuścili go do celi i pozwolili na zemstę. Ale się nie udało. Pobiłem ich wysłannika. A niepowodzenie doprowadziło ich do wściekłości. Więc znowu bili mnie godzinami, z przerwami na papierosa, czaj i przekąski oraz prywatną prezentację mojego zakrwawionego ciała wybranym gościom z innych części więzienia.
W końcu uwolnili mnie z kajdanek. Przez zaskorupiałą w uszach krew słuchałem, jak się naradzają nad moim losem. Ta chłosta po walce, chłosta, którą sami mi wymierzyli, była tak dzika i krwawa, że nawet oni zaczęli się martwić. Posunęli się za daleko i mieli tego świadomość. Nie mogli zgłosić tego żadnemu urzędnikowi. Postanowili wyciszyć sprawę. Rozkazali jednemu ze swoich pomocników, żeby obmył mydłem moje okaleczone, posiekane ciało. Tamten, co zrozumiałe, nie chciał się podjąć obrzydliwego zadania. Zachęcili go licznymi razami, po których zabrał się do roboty z większym przekonaniem. Życie zawdzięczam właśnie jemu i, dość przewrotnie, napastnikowi, który chciał mnie zabić. Bez jego ataku i tej szaleńczej tortury, która nastąpiła po nim, nadzorcy nie pozwoliliby mi na użycie mydła i ciepłej wody – po raz pierwszy i ostatni podczas mojego pobytu w więzieniu. Ta woda z mydłem mnie ocaliła. Jestem tego pewien, bo liczne rany i wrzody na moim ciele były już tak zainfekowane, że nieustannie miałem gorączkę, a toksyny zaczęły mnie dobijać. Byłem zbyt słaby, żeby się ruszać. Ten, który mnie umył – nie znam nawet jego imienia – zajął się moimi ranami i nabrzmiałymi wrzodami z tak kojącą troskliwością, że po policzkach popłynęły mi łzy ulgi, mieszając się na kamiennej posadzce z krwią.
Gorączka trochę mi spadła, ale nadal głodowałem i każdego dnia byłem coraz chudszy. I każdego dnia nadzorcy paśli się w celi trzema sutymi posiłkami. Na posługi mieli tuzin więźniów. Ci prali ich ubrania i koce, szorowali podłogi, przygotowywali miejsce na posiłek, sprzątali po nim i jeśli tylko nadzorca miał taki kaprys, masowali jego stopy, plecy i kark. W nagrodę bito ich rzadziej niż resztę i dawano dwa bidi i resztki z każdego posiłku. Rozsiadłszy się na czystym prześcieradle na kamiennej posadzce, nadzorcy sięgali do licznych talerzy, w których przysyłano im posiłki: ryż, dhal, chutneye, świeże roti, ryby, mięsne gulasze, kurczaki i słodkie desery. Mlaskali, a resztki kurczaka, chleba lub owoców rzucali swoim służącym, kucającym obok jak małpy i gapiącym się na nich z oczami wychodzącymi z orbit i śliną napływającą do ust.
Zapach jedzenia był dla nas potworną torturą. Jeszcze nigdy zapach jedzenia nie upajał mnie tak, jak podczas tej powolnej głodowej śmierci. Zapach ich jedzenia był dla mnie symbolem całego utraconego świata. Wielki Rahul przy każdym posiłku z wielką uciechą proponował mi poczęstunek. Wyciągał kurzą nogę, machał nią w powietrzu i udawał, że mi ją rzuca, zachęcając spojrzeniem i ruchem brwi, zapraszając, żebym stał się jednym z jego psów. Czasem rzucał ku mnie kurzą nogę albo kawałem ciasta i ostrzegał swoich pachołków, żeby zostawili to jedzenie dla mnie, dla gora. Nalegał, żebym po nie przypełzł. Kiedy nie reagowałem i stawało się jasne, że nie zareaguję, dawał znak pachołkom i wybuchał tym okrutnym śmiechem słabeusza, kiedy walczyli o ochłap.
Nie potrafiłem popełznąć po to jedzenie, chociaż z każdym dniem, z każdą godziną stawałem się coraz słabszy. Znowu dostałem temperatury, która stopniowo rosła, aż w końcu moje oczy płonęły gorączką dniem i nocą. Kulejąc lub czołgając się na czworakach, gdy gorączka mnie obezwładniła, chodziłem do toalety, ale coraz rzadziej. Mój mocz był ciemnopomarańczowy. Niedożywienie odebrało mi energię i nawet najprostszy ruch – przetoczenie się z boku na bok lub dźwignięcie się do pozycji siedzącej – wymagał tak wielkiego marnotrawstwa bezcennych sił, że bardzo długo się nad tym zastanawiałem. Na ogół dniem i nocą leżałem bez ruchu. Nadal usiłowałem się odwszawiać, nadal usiłowałem się myć, ale po tych prostych czynnościach czułem się strasznie i nie mogłem złapać tchu. Serce biło mi nienaturalnie szybko, choć tylko leżałem, a oddech był urywany i często towarzyszyły mu mimowolne ciche jęki. Umierałem z głodu i uczyłem się, że to jeden z najokrutniejszych sposobów zadawania śmierci. Wiedziałem, że ochłapy od Wielkiego Rahula by mnie ocaliły i nie umiałem po nie popełznąć. Nie umiałem także odwrócić wzroku i Rahul pożerał każdy posiłek na moich gasnących oczach.
Często odpływałem w gorączkowe wizje mojej rodziny i przyjaciół z Australii, których znałem i na zawsze utraciłem. Widywałem także Kadirbaja, Abdullaha, Kasima Alego, Johnny’ego Cygaro, Raju, Vikrama, Lettię, Ullę, Kawitę i Didiera. Myślałem o Prabakerze i żałowałem, że nie powiedziałem mu, jak bardzo go kocham za to jego uczciwe, optymistyczne, dzielne i życzliwe serce. I wcześniej czy później moje myśli zawsze odnajdywały drogę do Karli, każdego dnia, każdej nocy, w każdej godzinie, którą odliczałem z płonącymi oczami.
I w mojej ogarniętej rojeniami głowie zrodziła się pewność, że Karla mnie uratowała. Myślałem o niej, kiedy podniosły mnie jakieś silne ramiona, kiedy z moich okaleczonych kostek spadły łańcuchy, a strażnicy poprowadzili mnie do biura urzędnika. Myślałem o niej.
Strażnicy zapukali do drzwi. Usłyszeli odpowiedź i otworzyli je. Zaczekali na zewnątrz, a ja wszedłem do małego pomieszczenia. Ujrzałem tam trzech mężczyzn siedzących wokół metalowego biurka: urzędnika o krótkich siwych włosach, policjanta w cywilu i Vikrama Patela.
– O, kurwa! – krzyknął Vikram. – Stary, wyglądasz… wyglądasz kurewsko strasznie! Kurwa! Co wyście z nim zrobili?
Urzędnik i policjant wymienili neutralne spojrzenie, ale nie odpowiedzieli.
– Siadać – rozkazał urzędnik. Stałem, chwiejąc się z osłabienia. – Proszę siadać.
Usiadłem i spojrzałem na Vikrama oniemiały ze zdumienia. Płaski, czarny kapelusz wisiał mu na plecach na sznurku na szyi, a czarna kamizelka, koszula i haftowane spodnie flamenco wydawały się dziko egzotycznym, a jednak najbardziej budzącym otuchę strojem, jaki mógłbym sobie wyobrazić. Od skomplikowanych esów-floresów na jego kamizelce zakręciło mi się w głowie, więc skupiłem spojrzenie na jego twarzy. Ta twarz krzywiła się i marszczyła na mój widok. Nie widziałem swojego odbicia w lustrze od czterech miesięcy. Grymasy Vikrama dały mi ogólne pojęcia, jak bliski śmierci muszę się wydawać. Podał mi czarną koszulę z postaciami z lassem, którą dał mi w deszczu przed czterema miesiącami.
– Przy… przyniosłem ci… koszulę – wyjąkał słabym głosem.
– Co… tu… robisz?
– Przysłał mnie przyjaciel. Twój bardzo dobry przyjaciel. Och, Lin, kurwa! Wyglądasz, jakby psy cię zjadły. Nie chcę cię denerwować ani nic, ale wyglądasz, jakby cię wykopali z grobu, a przedtem zabili. Tylko spokojnie. Jestem tutaj, stary. Wydostanę cię z tego pudła.
Urzędnik uznał to za sygnał dla siebie, odchrząknął i skinął na policjanta. Policjant odwrócił się do Vikrama z uśmiechem, który zmarszczył delikatną skórę wokół jego oczu.
– Dziesięć tysięcy – powiedział. – Amerykańskich dolarów, oczywiście.
– Dziesięć, kurwa, tysięcy? – eksplodował Vikram. – We łbach się wam poprzewracało? Za dziesięć tysięcy mogę wykupić pięćdziesięciu takich! Nie pieprz!
– Dziesięć tysięcy – powtórzył urzędnik ze spokojem i pewnością siebie człowieka, który wie, że do walki na noże tylko on stanął uzbrojony w pistolet. Oparł ręce na metalowym biurku, a jego bębniące palce robiły małą meksykańską falę.
– Nie ma, kurwa, mowy. Arrey, spójrz na niego. Co wy mi dajecie, yaar? Zniszczyliście, kurwa, tego faceta. Myślicie, że w tym stanie jest wart dziesięć tysięcy?
Policjant wyjął z wąskiej winylowej aktówki teczkę i podsunął ją Vikramowi. W teczce znajdowała się jedna kartka. Vikram szybko przebiegł ją wzrokiem i zacisnął usta. Spojrzał na mnie z uznaniem.
– To ty? – spytał mnie. – Uciekłeś z więzienia w Australii?
Patrzyłem na niego nieruchomym wzrokiem, nie odwracając rozgorączkowanych oczu. Nie odpowiedziałem.
– Ile osób o tym wie? – spytał policjanta.
– Niezbyt wiele – odpowiedział ten po angielsku. – Ale na tyle, że opłaca się dać dziesięć tysięcy za zachowanie tej sprawy w tajemnicy.
– O cholera. – Vikram westchnął. – I po targach. Kurwa. Za pół godziny przyniosę pieniądze. Umyjcie go i wyszykujcie.
– To nie wszystko – odezwałem się. Wszyscy na mnie spojrzeli. – Jest tu dwóch więźniów. W mojej celi. Usiłowali mi pomóc, a nadzorcy lub strażnicy zamknęli ich na następne pół roku. Ale oni swoje już odsiedzieli. Chcę, żebyście ich wypuścili razem ze mną.
Policjant spojrzał pytająco na urzędnika. Ten machnął lekceważąco ręką i zakołysał głową na znak zgody. Dla niego to była drobnostka. Mógł ich uwolnić.
– Jest jeszcze jeden – dodałem sucho. – Nazywa się Mahesh Malhotra. Nie może wpłacić kaucji. To niewiele, parę tysięcy rupii. Chcę, żebyście mu ją pozwolili zapłacić. Chcę, żeby wyszedł ze mną.
Obaj mężczyźni unieśli dłonie i wymienili zdumione spojrzenia. Los kogoś tak biednego i pozbawionego znaczenia nigdy nie znalazł się w zasięgu ich materialnych ambicji ani duchowych dążeń. Spojrzeli na Vikrama. Urzędnik wysunął szczękę, jakby mówił: to wariat, ale jeśli tego chce…
Vikram wstał, ale szybko usiadł, kiedy podniosłem rękę.
– I jest jeszcze jeden – oznajmiłem.
Policjant parsknął śmiechem.
– Aur ek? – wybełkotał przez chichoty. „Kolejny?”.
– To Afrykańczyk. Na bloku afrykańskim. Nazywa się Rahim. Złamali mu obie ręce. Nie wiem, czy żyje, czy umarł. Jeśli żyje, chcę także jego.
Policjant spojrzał na urzędnika, wzruszając ramionami. Uniósł rękę w pytającym geście.
– Znam tę sprawę – oznajmił urzędnika kołysząc głową. – To sprawa… policji. Ten człowiek miał bezwstydny romans z żoną inspektora policji. Inspektor całkiem słusznie dopilnował, by go tu umieszczono. A tutaj dopuścił się brutalnego ataku na moich nadzorców. To niemożliwe.
Zapadło milczenie, a słowo „niemożliwe” wiło się w powietrzu jak dym z taniego cygara.
– Cztery tysiące – powiedział policjant.
– Rupii? – spytał Vikram.
– Dolarów. – Roześmiał się policjant. – Amerykańskich. Cztery tysiące ekstra. Dwa dla nas i naszych współpracowników, dwa dla inspektora, który poślubił kurwę.
– Jest ktoś jeszcze? – wymamrotał Vikram bez gniewu. – Tylko pytam, bo wiesz, niedługo dojdziemy do ceny hurtowej.
Zagapiłem się na niego. Gorączka paliła mi oczy, a wysiłek utrzymywania się na krześle był tak wielki, że pociłem się i dygotałem. Vikram wyciągnął do mnie ręce i pochylił się, dotknął moich gołych kolan. Przyszło mi do głowy, że przejdą na niego moje wszy, ale nie mogłem odtrącić tego przyjaznego gestu.
– Będzie dobrze, stary. Nie martw się. Niedługo wrócę. Wyciągniemy cię stąd w godzinę, obiecuję. Wrócę z dwoma taksówkami, dla nas i twoich ludzi.
– Sprowadź trzy taksówki – odpowiedziałem, a mój głos dochodził jakby z głębokiej, ciemnej studni, która zaczęła się otwierać, w miarę jak do mnie docierało, że mogę być wolny. – Jedną dla ciebie, a dwie pozostałe dla mnie i tamtych. Z powodu… wszy.
– W porządku. – Wzdrygnął się. – Trzy taksówki. Załatwione.
Pół godziny później siedziałem z Rahimem na tylnej kanapie czarno-żółtego fiata, a za oknami przesuwało się miasto. Rahim najwyraźniej odwiedził lekarza – ręce miał w gipsie – ale był chudy i chory, a z jego oczu wyglądała zgroza. Mdliło mnie od samego patrzenia w te oczy. Nie odezwał się ani słowem, podał tylko adres. Wysiadając przed restauracją, której właścicielem był Hasan Obikwa, płakał cicho.
Ruszyliśmy dalej. Taksówkarz obserwował w lusterku moją wynędzniałą wygłodniałą, posiniaczoną twarz. W końcu spytałem w ulicznym, knajackim hindi, czy ma jakieś filmowe piosenki. Zaskoczony odpowiedział, że tak. Wymieniłem moją ulubioną, znalazł ją i podkręcił na cały regulator. Była to piosenka, którą więźniowie w mojej celi przekazywali sobie z grupy do grupy. Śpiewali ją niemal co wieczór. Ja także ją zaśpiewałem, a taksówka wiozła mnie w zapachy, kolory i dźwięki mojego miasta. Kierowca dołączył do mnie, często zerkając w lusterko. Kiedy śpiewamy, nie ukrywamy naszych tajemnic, a Hindusi to naród śpiewaków rozmiłowanych w piosenkach, które śpiewamy, kiedy płacz to za mało.
Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 154 | Нарушение авторских прав
<== предыдущая страница | | | следующая страница ==> |
ROZDZIAŁ 19 | | | ROZDZIAŁ 22 |