Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 24

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

Na północnym horyzoncie wzeszło wielkie mleczne koło gwiazd, wilgotne i rozedrgane od fal, a srebrnożółte światło dojrzewającego do pełni księżyca legło na morzu, nadając jego falom lśnienie blachy. Noc była ciepła, bezwietrzna i idealnie bezchmurna. Na pokładzie promu do Goa panował tłok, ale udało mi się zdobyć wolne miejsce w pewnej odległości od dużej grupy młodych turystów. Przeważnie byli na haju po trawie, haszyszu i kwasie. Z czarnych, rozdziawionych gąb przenośnego odtwarzacza łomotała muzyka. Siedząc wśród plecaków, kiwali się i klaskali rytmicznie, wołali do siebie, przekrzykując muzykę, i często się śmiali. Byli szczęśliwi, płynęli do Goa. Początkujący turyści płynęli ku swojemu marzeniu. Stare wygi wracały do jedynego miejsca na świecie, gdzie czuje się prawdziwą wolność.

Ja, zmierzając ku Karli, spoglądając na gwiazdy, słuchając tych smarkaczy, którzy kupili sobie miejsce na promie, rozumiałem ich pełne nadziei niewinne podniecenie i w pewien nieznaczny, zdystansowany sposób nawet je podzielałem. Ale twarz miałem twardą. Moje oczy były twarde. I ta twardość dzieliła moje uczucia od uczuć tych dzieciaków tak czysto i nieodwołalnie, jak ten metr wolnej przestrzeni na pokładzie dzielił mnie od ich chaotycznej, rozbrykanej imprezy. I kiedy tak siedziałem na rozkołysanym, łagodnie chwiejącym się promie, pomyślałem o Ulli. Myślałem o strachu, który lśnił w jej szafirowobłękitnych oczach, kiedy mówiła do mnie na tylnym siedzeniu taksówki.

Ulla potrzebowała tego wieczora pieniędzy, tysiąca dolarów, które jej dałem. Chciała, żebym ją odprowadził do pokoju hotelowego, gdzie zostawiła swoje ubrania i cały dobytek. Poszliśmy tam razem i pomimo jej roztrzęsienia spakowaliśmy wszystko i zapłaciliśmy rachunek bez żadnych wypadków. Miała kłopoty, jakieś problemy z interesem, w którym brali udział Modena i Maurizio. Interes, jak zbyt wiele szybkich transakcji Maurizia, poszedł źle. Ludzie, którzy stracili pieniądze, nie chcieli tak jak inni pogodzić się ze stratą i zostawić sprawę. Żądali rekompensaty w pieniądzach i czyjejś krwi, niekoniecznie w tej kolejności.

Ulla nie powiedziała mi, co to za ludzie. Nie powiedziała, dlaczego uważali ją za swoją ofiarę i co zamierzali z nią zrobić, gdyby ją złapali. Nie pytałem. Oczywiście powinienem. To by mi oszczędziło mnóstwo problemów. W dalszej perspektywie mogłoby ocalić życie dwóm osobom. Ale Ulla mnie nie interesowała. Chciałem się dowiedzieć wszystkiego o Karli.

– Jest w Goa – powiedziała Ulla, kiedy się wymeldowała.

– Gdzie konkretnie?

– Nie wiem. Na plaży.

– W Goa jest wiele plaż.

– Wiem, wiem – zajęczała, wzdrygając się, gdyż mój ton był rozdrażniony.

– Powiedziałaś, że wiesz, gdzie jest.

– Wiem. W Goa. Wiem, że jest w Goa. Napisała do mnie z Mapucy. Zaledwie wczoraj dostałam od niej list. Jest gdzieś w okolicach Mapucy.

Trochę odetchnąłem. Zapakowaliśmy jej dobytek do czekającej taksówki, a ja wyjaśniłem taksówkarzowi, jak dojechać do mieszkania Abdullaha w Breach Candy Rozejrzałem się uważnie i uznałem, że nikt nas nie obserwuje. Kiedy taksówka ruszyła, przez jakiś czas siedziałem w milczeniu, przyglądając się sunącym za oknem ciemnym ulicom.

– Dlaczego wyjechała?

– Nie wiem.

– Musiała ci coś powiedzieć. Jest gadatliwa.

Ulla się roześmiała.

– O wyjeździe nic nie mówiła. Jeśli chcesz znać moje zdanie, uważam, że wyjechała przez ciebie.

Moja miłość do Karli wzdrygnęła się na samą tę myśl. Moja próżność nadęła się z dumy. Zdusiłem ten konflikt ostrzejszym tonem.

– Musi być coś więcej. Bała się czegoś?

Znowu się roześmiała.

– Karla niczego się nie boi.

– Każdy się czegoś boi.

– A ty czego się boisz, Lin?

Powoli odwróciłem się i wbiłem w nią spojrzenie, doszukując się w mdłym świetle jakiegoś śladu złośliwości, ukrytego znaczenia albo aluzji.

– Co się wydarzyło w nocy, kiedy miałaś się ze mną spotkać przed „Leopoldem”? – spytałem.

– Nie mogłam dojechać. Coś się wydarzyło. Modena i Maurizio zmienili plany w ostatniej chwili i mnie powstrzymali.

– Jeśli dobrze pamiętam, chciałaś, żebym to ja tam przyjechał, bo im nie ufałaś.

– To prawda. No, widzisz, Modenie to nawet ufam, tak mniej więcej, ale przy Mauriziu od razu mięknie. Nie ma własnego zdania, kiedy Maurizio mówi mu, co ma zrobić.

– To niczego nie tłumaczy – burknąłem.

– Wiem. – Westchnęła, wyraźnie zdenerwowana. – Usiłuję to wyjaśnić. Maurizio miał nakręcony interes – szczerze mówiąc, złodziejski – a ja brałam w tym udział. Maurizio posłużył się mną, bo mężczyźni, których chciał okraść, lubili mnie i tak jakby mi ufali, wiesz, jak to jest.

– Tak. Wiem, jak to jest.

– No proszę cię, Lin, to nie moja wina, że mnie tam wtedy nie było. Kazali mi się spotkać z klientami sam na sam. Bałam się ich, bo wiedziałam, co zamierza Maurizio, i dlatego prosiłam, żebyś mi towarzyszył, jako przyjaciel. A potem zmienili plany i spotkaliśmy się wszyscy razem gdzie indziej, a ja nie mogłam się wyrwać, żeby cię o tym powiadomić. Usiłowałam cię znaleźć następnego dnia, żeby ci to wyjaśnić i usprawiedliwić się, ale… zniknąłeś. Szukałam wszędzie. Daję słowo. Bardzo żałuję, że nie spotkałam się z tobą przed „Leopoldem”, tak jak obiecałam.

– Kiedy się dowiedziałaś, że jestem w więzieniu?

– Jak już wyszedłeś. Spotkałam Didiera, który powiedział, że wyglądasz strasznie. To było pierwsze, co… zaraz… czy… czy sądzisz, że miałam coś wspólnego z twoim aresztowaniem? Tak uważasz?

Przez parę chwil patrzyłem na nią bez słowa.

– A miałaś?

– Kurwa! Boże! – Jęknęła. Jej śliczna buzia wykrzywiła się w żałosnym grymasie. Szybko potrząsnęła głową, jakby nie chciała, żeby jakaś myśl lub uczucie zapuściły w niej korzenie. – Zatrzymaj samochód! Stać! Band karo! Abi, abi! Band karo! – „Teraz, teraz! Stój!”.

Taksówkarz zahamował przy krawężniku, naprzeciwko szeregu sklepów o wystawach zasłoniętych żaluzjami. Na ulicy było pusto. Wyłączył silnik i spojrzał na nas w lusterku wstecznym.

Ulla szarpała drzwiami. Płakała. W amoku zablokowała drzwi, które nie chciały się otworzyć.

– Spokojnie – powiedziałem, delikatnie odrywając jej ręce od klamki i obejmując je. – W porządku. Spokojnie.

– Nic nie jest w porządku. – Rozpłakała się. – Nie wiem, jak się w to wpakowaliśmy. Modena nie umie robić interesów. Wszystko spaprali, on i Maurizio. Oszukali masę ludzi, wiesz, i do tej pory im to jakoś uchodziło. Ale nie z tymi gośćmi. Oni są inni. Strasznie się boję. Nie wiem, co robić. Oni nas zabiją, wszystkich. A ty uważasz, że nasłałam na ciebie policję? Z jakiego powodu? Za kogo ty mnie uważasz? Czy jestem tak złym człowiekiem, że mogłeś to pomyśleć? Za kogo ty mnie masz?

Otworzyłem drzwi. Wysiadła i oparła się o samochód. Ja także wysiadłem, stanąłem obok niej. Dygotała i płakała. Wziąłem ją w ramiona i tuliłem tak długo, aż jej łzy przestały płynąć.

– W porządku, Ulla. Nie uważam, żebyś miała z tym coś wspólnego. Nigdy tego nie podejrzewałem, nie na serio… nawet kiedy cię nie spotkałem tamtej nocy pod „Leopoldem”. Spytałem cię tylko po to, żeby… zamknąć te drzwi. Po prostu musiałem spytać. Rozumiesz?

Spojrzała mi w twarz. Światło latarni odbijało się w jej wielkich niebieskich oczach. Usta miała rozchylone ze zmęczenia i strachu, ale w oczach pojawiła się daleka, nieustępliwa nadzieja.

– Naprawdę ją kochasz, co?

– Tak.

– To dobrze – powiedziała sennie, tęsknie. Odwróciła wzrok. – Miłość jest dobra. A Karla… potrzebuje miłości, bardzo. Modena też mnie kocha, wiesz? Naprawdę i szczerze mnie kocha…

Na parę chwil odpłynęła, a potem znowu podniosła głowę i wbiła we mnie spojrzenie. Mocno chwyciła mnie za ramiona.

– Znajdziesz ją. Zacznij w Mapucie, a znajdziesz ją. Zostanie w Goa jeszcze przez jakiś czas. Tak mi napisała w liście. Mieszka dokładnie na plaży. W liście napisała, że z frontowych drzwi widzi ocean. Płyń tam i znajdź ją. Szukaj jej i znajdź. Na tym całym świecie jest tylko miłość… tylko miłość…

One zostały ze mną, łzy Ulli, rozjarzone światłem – a potem rozpłynęły się w rozmigotanym, księżycowym morzu pod promem. A jej słowa – „…jest tylko miłość” – przepływały w muzyce i śmiechu jak paciorki różańca na nici nadziei.

Kiedy ta długa noc zmieniła się w świt, a prom przybił w Panaji, głównym mieście Goa, pierwszy wsiadłem do autobusu do Mapucy. Piętnastokilometrowa droga z Panaji do Mapucy, co wymawia się „Mappca”, wiła się wśród bujnych, liściastych gajów, obok domów zbudowanych według mody i gustu rządzących tu przez czterysta lat portugalskich kolonistów. Mapuca stanowi centrum transportu i komunikacji w północnej części Goa. Przybyłem w piątek, dzień targowy, i poranne tłumy już były zajęte ubijaniem interesów. Przepchnąłem się na postój taksówek i motocykli. Po straszliwych targach ze wzywaniem nadaremno gromady bóstw co najmniej z trzech wyznań, a także najrozmaitszych duchów, oraz niedyskretnymi spostrzeżeniami na temat sióstr naszych wzajemnych przyjaciół i znajomych, sprzedawca zgodził mi się wynająć za rozsądną cenę motocykl Enfield Bullet. Zapłaciłem kaucję za tydzień, uruchomiłem motor i ruszyłem przez targowy tłum ku plażom.

Motocykl Enfield of India Bullet 350 cc był jednocylindrowy i czterosuwowy. Zbudowano go według planów modelu z lat pięćdziesiątych, British Royal Enfield. Znany w równym stopniu ze swojej wymagał od kierowcy zaangażowania uczuciowego. Wśród tych uczuć można było wymienić tolerancję, cierpliwość i zrozumienie. W zamian bullet zapewniał tę niebosiężną, boską, lotną rozkosz, którą chyba znają wszystkie ptaki – oraz od czasu do czasu otarcie się o śmierć.

Przez cały dzień krążyłem po plażach od Calangute do Chapory. Sprawdziłem każdy hotel i domek gościnny, spryskując wyschnięty grunt deszczem drobnych, lecz zachęcających łapówek. Na każdej plaży znajdowałem miejscowych waluciarzy, dilerów, przewodników, złodziei i żigolaków. Większość widywała cudzoziemki pasujące do jej opisu, ale żaden nie miał pewności, że to była Karla. Wpadałem do największych plażowych knajpek na herbatę, sok czy przekąskę, wypytywałem kelnerów i kierowników sali. Wszyscy mi pomagali albo chcieli pomóc, bo rozmawiałem z nimi w marathii hindi. Żaden jej nie widział, a te nieliczne ślady, które odnalazłem, prowadziły donikąd. Pierwszy dzień poszukiwań zakończył się rozczarowaniem.

Właściciel restauracji „Seashore” w Anjunie, masywny młody Maratha, o imieniu Dashrant, był pierwszym tubylcem, z jakim rozmawiałem o zachodzie słońca. Przygotował solidny posiłek – kapuściane gołąbki faszerowane ziemniakami, groszek z imbirem, bakłażany w zielonym kwaśnym chutneyu i smażoną okrę. Gdy jedzenie było gotowe, przysiadł się do mnie z własnym talerzem i zaczął jeść. Uparł się, żeby na koniec wypić dużą szklankę miejscowego kokosowego feni, a potem równie dużą szklankę feni z orzechów nerkowca. Nie zgodziwszy się przyjąć zapłaty od gora mówiącego w jego rodzimym marathi, zamknął restaurację i wyszedł ze mną by zasiąść na tylnym siedzeniu mojego nowego motocykla jako mój przewodnik. Moje poszukiwania uznał za bardzo romantyczne – bardzo indyjskie, jak powiedział – i zapragnął, żebym zamieszkał u niego.

– W okolicy są ładne zagraniczne dziewczęta – powiedział. – Jedna z nich, jeśli Bhagwan pozwoli, może się okazać twoją utraconą ukochaną. Najpierw się wyśpij, a jutro zaczniemy szukać, ze świeżym umysłem, tak?

Kierując się jego wskazówkami, dopchnąłem motocykl po piaszczystej drodze prowadzącej między wysokimi palmami do małego domku. Był kwadratowy, zbudowany z bambusa, kokosowych pali i liści palmy. Widać było z niego restaurację i mroczne morze. W środku znajdował się jeden pokój, które mój gospodarz oświetlił świeczkami i lampami. Pod nogami miałem piasek. Był tu stół i dwa krzesła, łóżko z gołym gumowym materacem i metalowy wieszak na ubrania. Wielki dzban był pełen czystej wody. Dashrant oznajmił z dumą, że woda została nabrana tego samego dnia z miejscowej studni. Na stole stała także butelka kokosowego feni z dwoma szklankami. Dashrant zapewnił, że motocykl i ja będziemy tu bezpieczni, ponieważ wszyscy w okolicy wiedzą, że dom należy do niego. Wręczył mi klucz do kłódki zamykającej drzwi i oznajmił, że mogę tu mieszkać, dopóki nie znajdę swojej dziewczyny. Mrugnął, uśmiechnął się i wyszedł. Śpiewał, wracając pomiędzy smukłymi palmami do restauracji.

Oparłem motocykl o chatę i przywiązałem go sznurkiem do nogi łóżka. Sznurek przysypałem piaskiem. Miałem nadzieję, że jeśli ktoś będzie chciał ukraść motocykl, szarpnięcie mnie obudzi. Zmęczony i rozczarowany, padłem na posłanie i zasnąłem w parę sekund. To był pokrzepiający sen bez snów, ale obudziłem się po czterech godzinach, zbyt przytomny, zbyt niespokojny, by znowu zasnąć. Włożyłem buty, wziąłem puszkę z wodą i poszedłem do toalety na tyłach chaty. Jak wiele innych w Goa, było to po prostu oczko, za którym znajdowało się gładkie, strome zbocze. Odchody toczyły się nim na wąską alejkę. Dzikie, włochate, czarne miejscowe świnie pożywiały się nimi. Wracając do domu, żeby umyć ręce, dostrzegłem parę sztuk truchtających po alejce. Była to skuteczna i ekologiczna metoda utylizacji odpadów, ale widok tych ucztujących świń stanowił przekonujący argument na rzecz wegetarianizmu.

Zszedłem na plażę w miejscu oddalonym tylko o pięćdziesiąt kroków od chaty Dashranta i usiadłem na piasku, żeby wypalić papierosa. Zbliżała się północ, na plaży było pusto. Księżyc, niemal w pełni, przypominał medal przypięty do piersi nieba. Jego światło przybiegało na brzeg z każdą falą, tak jakby to ono nimi poruszało, jakby wielka sieć srebrnego światła księżyca ogarnęła całe morze i wlokła je na brzeg, fala za falą.

W moją stronę zbliżała się kobieta z koszem na głowie. Kołysała biodrami w rytmie falek, chlupoczących wokół jej stóp. Odwróciła się w moją stronę i postawiła kosz u moich stóp. Kucnęła i spojrzała mi w oczy. Sprzedawała arbuzy, mogła mieć jakieś trzydzieści pięć lat i najwyraźniej znała się na turystach i ich obyczajach. Żując energicznie betel, wskazała otwartą dłonią połówkę arbuza, ostatnią w wielkim koszu. To była nietypowo późna pora jak na sprzedawanie arbuzów. Domyśliłem się, że kobieta pilnowała czyjegoś dziecka albo opiekowała się kimś z rodziny i teraz wracała do domu. Na mój widok nabrała nadziei, że uda się jej jeszcze zarobić.

Powiedziałem w marathi, że chętnie kupiłbym kawałek owocu. Zareagowała z zachwytem i zdumieniem, a po tradycyjnych pytaniach o to, gdzie i jak nauczyłem się języka, ucięła mi spory kawał arbuza. Zjadłem słodką, pyszną kalingę, plując pestkami na piasek. Kobieta przyglądała mi się, a kiedy wcisnąłem jej banknot zamiast monety, usiłowała się wzbraniać. Kiedy wstała, postawiwszy kosz na głowie, zacząłem śpiewać starą smutną i uwielbianą piosenkę z hinduskiego filmu.

Ya doonia, ye mehfil
Mere kam, ki nahi…

Cały świat, wszyscy ludzie
Nic dla mnie nie znaczą…

Kobieta pisnęła z zachwytu i odtańczyła krótki, rozkołysany taniec, po czym z wolna odeszła w głąb plaży.

– Wiesz co, właśnie za to cię lubię – powiedziała Karla, siadając obok mnie jednym szybkim, płynnym ruchem. Dźwięk jej głosu i widok twarzy wydusił mi całe powietrze z płuc i załomotał moim sercem. Od czasu kiedy widziałem ją po raz ostatni, od czasu gdy po raz pierwszy się kochaliśmy, wydarzyło się tak wiele, że z emocji oczy zapiekły mnie jak w gorączce. Gdybym był inny, lepszy, pewnie bym się rozpłakał. I kto wie, może to by coś zmieniło.

– Myślałem, że nie wierzysz w miłość – powiedziałem, walcząc z uczuciami, by nie pokazać jej, jakie zrobiła na mnie wrażenie, jaką ma nade mną władzę.

– Jak to „miłość”?

– Myślałem… myślałem, że o tym mówisz.

– Nie, powiedziałam, że za to cię lubię – odparła ze śmiechem i spojrzała na księżyc. – Ale wierzę w miłość, oczywiście. Każdy wierzy.

– No, czy ja wiem… Wydaje mi się, że mnóstwo osób przestało w nią wierzyć.

– Ludzie nie przestali wierzyć w miłość. Nie przestali pragnąć miłości. Po prostu już nie wierzą w happy endy. Nadal wierzą w miłość i zakochanie, ale wiedzą że… że romanse nigdy się nie kończą tak dobrze, jak się zaczęły.

– Myślałem, że nienawidzisz miłości. Nie tak powiedziałaś w Wiosce w Niebie?

– Fakt, nienawidzę miłości, tak jak nienawidzę nienawiści. Ale to nie znaczy, że w nie nie wierzę.

– Na całym świecie nie ma takiej drugiej – rzekłem cicho, uśmiechając się do jej profilu. Patrzyła w noc i morze. Nie odpowiedziała. – A… dlaczego?

– Co dlaczego?

– Dlaczego mnie lubisz – no wiesz, przed chwilą powiedziałaś.

– A, to. – Uśmiechnęła się, odwróciła do mnie twarz, a kiedy nasze oczy się spotkały, uniosła brew. – Bo wiedziałam, że mnie znajdziesz. Wiedziałam, że nie muszę ci zostawiać żadnej wiadomości ani informować, gdzie jestem. Wiedziałam, że mnie znajdziesz, i wiedziałam, że przyjedziesz. Nie wiem skąd, ale wiedziałam. A potem, kiedy zobaczyłam, jak śpiewasz do tej kobiety na plaży… wariat z ciebie, Lin. Kocham to w tobie. Chyba stąd się bierze twoja dobroć – z szaleństwa.

– Dobroć? – spytałem, autentycznie zaskoczony.

– Tak. Jest w tobie sporo dobroci. Bardzo się temu trudno… oprzeć, tej prawdziwej dobroci u twardego gościa. Nie mówiłam ci tego, prawda? Kiedy pracowaliśmy razem w slumsach… Byłam z ciebie strasznie dumna. Wiedziałam, że musisz się bać i bardzo martwić, ale dla mnie miałeś tylko uśmiech, i zawsze byłeś przy mnie, kiedy zasypiałam i kiedy się budziłam. Podziwiam cię za to, co tam zrobiłeś, jak nikogo. A nie jestem skłonna do podziwu.

– Co robisz w Goa? Dlaczego wyjechałaś?

– Bardziej sensowne jest pytanie, dlaczego ty zostałeś tam.

– Miałem swoje powody.

– A ja swoje.

Odwróciła głowę w stronę dalekiej, samotnej postaci na plaży. Wyglądała jak wędrowny świątobliwy mędrzec z długą laską. Przyglądałem się, jak Karla przygląda się mędrcowi i chciałem znowu zadać jej pytanie, dowiedzieć się, co wygnało ją z Bombaju, ale twarz miała tak zaciętą, że postanowiłem zaczekać.

– Co wiesz o mojej odsiadce w Arthur Road? – spytałem.

Wzdrygnęła się, a może zadrżała od powiewu wiatru od morza. Miała na sobie luźną żółtą koszulkę i zielone lungi. Bose stopy zanurzyła w piasku. Objęła rękami kolana.

– Jak to?

– Gliniarze złapali mnie, kiedy wyszedłem od ciebie na spotkanie z Ullą. Zgarnęli mnie od razu po wyjściu od ciebie. Jak sądziłaś, co się ze mną działo, kiedy nie wróciłem?

– Nie wiedziałam… Skąd miałam wiedzieć?

– Pomyślałaś, że… że cię wykorzystałem? Zamilkła, zmarszczyła brwi w zamyśleniu.

– Najpierw chyba faktycznie tak pomyślałam. Mniej więcej. I chyba miałam ci za złe. Potem zaczęłam się rozpytywać. Kiedy się dowiedziałam, że nie wróciłeś nawet do kliniki w slumsach i że nikt cię nie widział, pomyślałam, że musisz robić coś… ważnego.

– Ważnego. – Roześmiałem się. Ten śmiech nie zabrzmiał przyjemnie. Był gorzki i gniewny. Usiłowałem odsunąć te uczucia. – Przepraszam. Nie mogłem ci przesłać wiadomości. Nie mogłem ci dać znać, że odchodzę od zmysłów ze zmartwienia, że… że mnie… znienawidzisz za to, że tak cię zostawiłem.

– Kiedy się dowiedziałam… o więzieniu… tak jakby mi pękło serce. To był dla mnie bardzo kiepski okres. Ten… interes, który załatwiałam… zaczął się psuć. Bardzo, tak bardzo, że myślałam, że już mnie nic nie uratuje. A potem dowiedziałam się o tobie. I była tam… no… wszystko się zmieniło, po prostu wszystko.

Nie rozumiałem, o czym mówi. Wiedziałem, że to coś ważnego, i chciałem ją o wszystko wypytać, ale ta samotna postać była już o parę metrów od nas, zbliżała się powolnymi, godnymi kroczkami. I ta jedyna dogodna chwila minęła.

Faktycznie był to świątobliwy mędrzec. Wysoki, chudy i opalony na kolor ciemnobrązowej ziemi, miał na sobie tylko przepaskę na biodrach i dziesiątki naszyjników, amuletów i ozdobnych bransolet. Włosy miał zbite w długie do pasa dredy. Oparł wysoką laskę na ramieniu i złożył dłonie w geście powitania i błogosławieństwa. Odpowiedzieliśmy tym samym i zaprosiliśmy, by usiadł obok nas.

– Macie charras? – spytał w hindi. – Chciałbym zapalić w tę piękną noc.

Wyłowiłem z kieszeni grudkę charrasu i rzuciłem mu wraz z papierosem z filtrem.

– Niech ci Bhagwan błogosławi za twoją dobroć – zaintonował.

– I tobie także – odpowiedziała Karla w doskonałym hindi. – Bardzo nas raduje, że ujrzeliśmy wyznawcę pana Siwy w blasku tej oto pełni.

Uśmiechnął się, ukazując szczerby między zębami i zaczął przygotowywać chillum. Kiedy gliniana fajka była nabita, uniósł dłoń, prosząc o uwagę.

– A zanim zapalimy, pragnę ofiarować wam w zamian ten dar – oznajmił. – Rozumiecie?

– Tak, rozumiemy – odparłem, uśmiechając się do jego rozświetlonych oczu.

– Dobrze. Daję wam błogosławieństwo. Moje błogosławieństwo zawsze będzie z wami. Daję wam błogosławieństwo w ten oto sposób…

Uniósł ręce nad głową, a potem pochylił się, ukląkł, dotknął czołem piasku, wyciągając przed siebie wyprostowane ramiona. Znowu wyprostował się na klęczkach i unosząc ręce, powtórzył parę razy pokłon, mamrocząc niewyraźne słowa.

W końcu przykucnął, znowu wyszczerzył do nas te kilka zębów i skinął na mnie, bym zapalił fajkę. Paliliśmy w milczeniu. Kiedy fajka się skończyła, nie zgodziłem się przyjąć resztki grudki charrasu. Przyjął ten dar z poważnym skinieniem głowy i wstał. Kiedy spojrzeliśmy na niego, powoli uniósł laskę i wycelował nią w księżyc, o włos od pełni. Natychmiast zobaczyliśmy i zrozumieliśmy, o co mu chodzi – wzór na powierzchni księżyca, który w niektórych krajach nazywają królikiem, nagle obojgu nam wydał się podobny do klęczącej postaci z rękami wyciągniętymi w modlitwie. Sadhu zniknął wśród łagodnych wydm, chichocząc radośnie.

– Kocham cię – powiedziałem, kiedy zostaliśmy sami. – Pokochałem cię od pierwszego wejrzenia. Chyba kochałem cię przez całe życie. Kocham twój głos. Kocham twoją twarz. Kocham twoje ręce. Kocham wszystko, co robisz i jak robisz. Kiedy mnie dotykasz, dzieje się magia. Kocham twój sposób myślenia i to, co mówisz. I chociaż to wszystko prawda, nie potrafię tego zrozumieć ani wyjaśnić – tobie ani sobie. Po prostu cię kocham. Po prostu kocham, całym sercem. Robisz to, co powinien zrobić Bóg – dajesz mi sens życia. Dajesz mi powód, żeby kochać świat.

Pocałowała mnie i nasze ciała umościły się razem w ustępliwym piasku. Zacisnęła swoje dłonie w moich i, z rękami wyciągniętymi nad głową, kochaliśmy się, a rozmodlony księżyc wabił morze, kusił fale, by rozbijały się i pieniły na uwodzicielskim, niezawodnym brzegu.

A potem przez tydzień bawiliśmy się w turystów. Chodziliśmy na wszystkie plaże nad Morzem Arabskim, od Chapora po przylądek Rama. Dwie noce przespaliśmy na złotobiałym zjawisku, plaży Coiva. Zajrzeliśmy do wszystkich kościołów w osadzie Stare Goa. Festiwal świętego Franciszka Ksawerego, organizowany co roku dla upamiętnienia śmierci świętego, przyciągał ogromne tłumy histerycznie szczęśliwych pielgrzymów. Ulicami ciągnęły tłumy ludzi w najlepszych niedzielnych strojach. Kupcy i straganiarze zjeżdżali się tu z całego kraju. Procesje ślepców, kalek i chorych sunęły w nadziei na cudowne uzdrowienie do bazyliki pod wezwaniem świętego. Ksawery, hiszpański mnich, znalazł się pomiędzy siedmioma pierwszymi jezuitami w zakonie założonym przez jego przyjaciela Ignacego Loyolę. Zmarł w 1552 roku. Miał tylko czterdzieści sześć lat, ale dzięki działalności misjonarskiej w Indiach i terenach nazywanych wówczas Dalekim Wschodem stał się legendą. Po licznych pogrzebach i ekshumacjach wiecznie tułające się zwłoki świętego– Franciszka Ksawerego w siedemnastym wieku znalazły wreszcie spoczynek w Bazylice Dzieciątka Jezus w Goa. Nadal niezwykle – niektórzy mogliby powiedzieć „cudownie” – dobrze zachowane, są wystawiane na widok publiczny raz na dziesięć lat. Ciało świętego, choć najwyraźniej nietknięte rozkładem, na przestrzeni wieków zostało poddane najróżniejszym amputacjom. W szesnastym wieku pewna Portugalka odgryzła jeden z palców u stopy świętego, by zyskać relikwię. Części jego prawej ręki rozesłano do ośrodków religijnych, podobnie jak fragmenty jego świętych wnętrzności. Karla i ja proponowaliśmy nadzorcom bazyliki skandalicznie wysokie łapówki, nie przestając się zaśmiewać, ale oni uporczywie odmawiali nam zerknięcia na szacowne zwłoki.

– Skąd te napady? – spytała pewnej ciepłej nocy pod atłasowym niebem, w szumie fal.

– Już mówiłem. Moje małżeństwo się rozpadło, straciłem córkę. Załamałem się i sięgnąłem po narkotyki. Napadałem, żeby zaspokoić głód heroinowy.

– Nie, chodziło mi o to, dlaczego akurat napady? Czemu nie coś innego? Dobre pytanie, którego nie zadał mi żaden przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości – żaden policjant, prawnik, sędzia, psychiatra ani kierownik więzienia.

– Zastanawiałem się nad tym. I to często. Wiem, to zabrzmi dziwnie, ale chyba sporo wspólnego ma z tym telewizja. Każdy telewizyjny bohater ma broń. I napad z bronią w ręku jest jakiś… odważny… Wiem, że tak naprawdę nie ma w nim żadnej odwagi – tak postępują mięczaki, straszą ludzi bronią – ale mnie wydawało się to najodważniejszym sposobem kradzieży. Nie potrafiłem się zmusić do ogłuszania staruszek i wyrywania im torebek, albo do włamań. Napaść wydawała mi się jakoś uczciwa, bo za każdym razem ryzykowałem, że mnie ktoś zastrzeli – napadnięci albo policjanci.

Przyglądała mi się w milczeniu, oddychając niemal w tym samym rytmie co ja.

– I jest jeszcze coś… w Australii mamy takiego bohatera…

– Tak?

– Nazywał się Ned Kelly. To był młody chłopak, który wszedł w konflikt z miejscowym wymiarem sprawiedliwości. Był twardy, ale właściwie nie miał twardego serca. Był młody i dziki. W zasadzie wrobili go policjanci, którzy mieli do niego urazę. Pijany policjant zakochał się w jego siostrze i usiłował ją molestować. Ned mu przeszkodził i od tego zaczęły się kłopoty. Ale to nie wszystko. Znienawidzili go z wielu przyczyn – głównie za to, że był buntownikiem. A ja się z nim utożsamiałem, bo byłem rewolucjonistą.

– W Australii była rewolucja? – spytała z zaskoczeniem. – Nie słyszałam.

– Nie rewolucja, tylko rewolucjoniści. Między innymi ja. Byłem anarchistą. Uczyłem się strzelać i konstruować bomby. Byliśmy gotowi do walki, kiedy nadejdzie rewolucja – co oczywiście nie nastąpiło. I usiłowaliśmy odwieść nasz rząd od wojny w Wietnamie.

– Australia brała udział w wojnie w Wietnamie?

Teraz to ja się roześmiałem.

– Pewnie. Ludzie spoza kraju o tym przeważnie nie wiedzą, ale braliśmy udział w tej wojnie, przez cały czas u boku Stanów Zjednoczonych. Australijscy żołnierze ginęli w Wietnamie tak samo jak Amerykanie, australijscy chłopcy dostawali powołanie na wojnę. Niektórzy odmawiali, tak jak w Ameryce. Wielu poszło siedzieć, bo nie chcieli walczyć. Ja nie poszedłem. Robiłem bomby i organizowałem marsze, walczyłem z glinami na barykadach, aż wreszcie zmienił się rząd i wycofaliśmy się z tej wojny.

– Nadal jesteś?

– Nadal jestem kim?

– Anarchistą?

Trudno było mi odpowiedzieć, bo musiałem porównać dawnego siebie z człowiekiem, którym się stałem.

– Anarchistą… – zacząłem i urwałem. – Żadna znana mi filozofia polityczna nie kocha gatunku ludzkiego tak jak anarchizm. Każdy inny światopogląd głosi, że ludzie potrzebują rządu, porządku i kontroli. Tylko anarchiści ufają ludziom na tyle, by pozwolić im decydować o sobie. Ja także należałem kiedyś do tych optymistów. Wierzyłem, że tak jest. Ale już nie wierzę. Więc nie – nie jestem już chyba anarchistą.

– A ten bohater… podczas tych napaści identyfikowałeś się z nim?

– Z Kellym, Nedem Kellym? Tak, chyba tak. Miał gang młodych chłopaków – młodszy brat i dwóch przyjaciół – i razem napadali na ludzi. Policjanci wysłali za nimi zbrojny oddział, ale Ned Kelly ich pobił i paru policjantów straciło życie.

– I co się z nim stało?

– Złapali go. Była strzelanina. Rząd wydał mu wojnę. Wysłali za nim cały pociąg glin, którzy otoczyli jego gang w hotelu w buszu. Jego najlepszy kumpel dostał w gardło i zginął. Jego młodszy brat i drugi chłopak, Steve Hart, woleli się zastrzelić ostatnią kulą niż poddać. Mieli po dziewiętnaście lat. Ned miał taką zbroję, ze stali – hełm i napierśnik. Wyszedł przed oddział glin, strzelając z obu pistoletów. Wystraszył ich jak cholera i uciekli, ale dowódcy kazali im wracać do walki. Postrzelili go w nogi. Po lipnym procesie z fałszywymi świadkami skazano go na śmierć.

– I wykonano wyrok?

– Aha. Jego ostatnie słowa to: „Takie jest życie”. Tak powiedział przed śmiercią. Powiesili go, odcięli mu głowę i zrobili z niej przycisk do papierów. Przed śmiercią powiedział jeszcze sędziemu, który go skazał, że spotkają się wkrótce w sądzie wyższej instancji. Ten sędzia niedługo potem zmarł.

Kiedy opowiadałem, ona czytała tę historię w mojej twarzy. Nabrałem garść piasku i przesiałem go przez palce. Nad naszymi głowami przeleciały dwa duże nietoperze. Były tak blisko, że usłyszałem suchy szelest ich skrzydeł.

– Kiedy byłem mały, uwielbiałem słuchać o Nedzie Kellym. Nie tylko ja. Malarze, pisarze, muzycy i aktorzy obrabiali tę historię na wszystkie sposoby. On się zakorzenił w australijskiej psychice. Jest naszym Che Guevara albo Emiliano Zapatą. Kiedy heroina zaczęła mi mieszać w głowie, chyba historia jego życia wydała mi się moja. Ale to była totalnie pochrzaniona wersja historii. On był złodziejem, który został rewolucjonistą. Ja – rewolucjonistą, który stał się złodziejem. Przy każdym napadzie – a było ich mnóstwo – byłem pewny, że nadzieję się na policjantów i zginę. Miałem nadzieję, że policjanci zastrzelą mnie na ulicy. Chciałem tak umrzeć…

Objęła mnie. Drugą ręką wzięła mnie za brodę i odwróciła moją twarz ku sobie.

– Jakie są kobiety w Australii? – spytała, przesuwając dłonią po moich krótkich, jasnych włosach.

Roześmiałem się. Dała mi kuksańca.

– Serio pytam! Chcę wiedzieć, jakie są.

– Piękne – odparłem, spoglądając w jej nieziemską twarz. – W Australii jest mnóstwo pięknych kobiet. Lubią rozmawiać, lubią imprezować – są dość szalone. I bardzo bezpośrednie. Nie znoszą ściemniania. Nikt człowieka nie przeczołga tak, jak babka z Australii.

– Czołgają się?

– Czołgają cię. – Roześmiałem się. – Dają ci w kość, no wiesz, wyśmiewając cię, żeby człowiek nie myślał o sobie zbyt dobrze. Są w tym świetne. A jak w ciebie wbijają szpile, żeby uszło trochę powietrza, to można być pewnym, że się zasłużyło.

Położyła się na wznak na piasku, z rękami za głową.

– Według mnie wszyscy Australijczycy mają strasznego fioła. Bardzo chętnie bym tam pojechała.

Nie powinno być nam tak dobrze, tak łatwo, tak szczęśliwie podczas tych miłosnych dni i nocy w Goa. Nie powinniśmy budować życia z gwiazd, morza i piasku. A ja powinienem jej uważnie słuchać – prawie nic mi nie wyjawiła, lecz zdradziła parę tropów i teraz wiem, że umyślnie umieszczała sygnały w słowach i wyrazie twarzy – wyraźne jak konstelacje nad naszymi głowami. Ale nie słuchałem. Zakochani nie zwracają uwagi na to, co mówi ukochana osoba, upajają się tylko szczęściem słuchania jej głosu, ale nigdy nie słyszą brzmiącego w nim strachu i bólu.

A kiedy nadeszła i minęła ostatnia noc, a ja obudziłem się o świcie, by wrócić do Bombaju, zobaczyłem ją stojącą w drzwiach, twarzą do wielkiej lśniącej perły morza.

– Nie odjeżdżaj – powiedziała, kiedy oparłem ręce na jej ramionach i pocałowałem ją w szyję.

– Co? – Roześmiałem się.

– Nie odjeżdżaj do Bombaju.

– Dlaczego?

– Bo nie chcę.

– Co to ma znaczyć?

– To, co powiedziałam. Nie chcę, żebyś wyjechał. Roześmiałem się, bo uznałem, że to musi być żart.

– Dobrze – rzekłem z uśmiechem, czekając na puentę. – Czemu nie chcesz, żebym wyjechał?

– Czy muszę mieć powód?

– No… tak.

– Tak się składa, że mam powód, ale ci go nie wyjawię. – Nie?

– Nie. Uważam, że nie muszę. Powinna ci wystarczyć informacja, że ten powód istnieje – jeśli mnie kochasz, tak jak twierdzisz.

Mówiła tak ostro, a jej żądanie było tak bezkompromisowe i niespodziewane, że za bardzo się zdziwiłem, by się rozgniewać.

– No dobrze – powiedziałem rozsądnie. – Więc jeszcze raz. Muszę wrócić do Bombaju. Może pojedziesz ze mną, a wtedy będziemy razem na wieki wieków, amen.

– Ja nie wrócę – oznajmiła sucho.

– Dlaczego nie, do cholery?

– Nie mogę… nie chcę. I nie chcę, żebyś ty wracał.

– Nie widzę problemu. Mogę załatwić w Bombaju to, co mam do załatwienia, a ty możesz zaczekać tutaj. Jak załatwię, to wrócę.

– Nie chcę, żebyś jechał – powtórzyła tym samym suchym tonem.

– Przestań. Muszę wrócić.

– Nie musisz.

Mój uśmiech zbladł.

– Muszę. Obiecałem Ulli, że wrócę za dziesięć dni. Nadal ma kłopoty. Wiesz o tym.

– Ulla potrafi o siebie zadbać – oznajmiła.

Nadal nie chciała się odwrócić i spojrzeć na mnie.

– Jesteś o nią zazdrosna? – spytałem z uśmiechem i pogłaskałem ją po głowie.

– Nie bądź idiotą! – warknęła. Odwróciła się. W oczach miała furię. – Lubię Ullę, ale mówię ci, że ona potrafi o siebie zadbać.

– Nie denerwuj się. O co chodzi? Wiedziałaś, że muszę wrócić. Rozmawialiśmy o tym. Wszedłem w interesy paszportowe. Wiesz, że to dla mnie ważne.

– Ja ci załatwię paszport. Pięć paszportów! Teraz i mój upór dał znać o sobie.

– Nie potrzebuję twojego paszportu. Muszę się nauczyć, jak się je robi, i sam je zacznę podrabiać. Chcę się wszystkiego nauczyć – czego tylko mogę. Oni chcą mnie nauczyć fałszowania paszportów. Jeśli się tego nauczę, będę wolny. A ja chcę być wolny. Wolność. Tego chcę.

– Dlaczego miałbyś być inny?

– Jak to?

– Nikt nie dostaje tego, czego pragnie. Nikt. Nigdy.

Jej furię przyćmiło coś gorszego, czego nigdy u niej nie widziałem – zrezygnowany smutek zwyciężonego. Doprowadzenie kobiety – jakiejkolwiek – do takiego stanu jest grzechem, i wiedziałem o tym. I wiedziałem, patrząc na powolną śmierć jej uśmiechu, że wcześniej czy później za to zapłacę.

Powiedziałem cicho, powoli, usiłując ją przekonać:

– Wysłałem Ullę do mojego przyjaciela Abdullaha. On się nią opiekuje. Nie mogę jej mu zostawić. Muszę wrócić.

– Kiedy następnym razem tu przyjedziesz, nie znajdziesz mnie – powiedziała, znowu odwracając się w stronę morza.

– Co to ma znaczyć?

– To, co powiedziałam.

– Czy to groźba? Jakieś ultimatum?

– Możesz to nazwać, jak chcesz – odparła ochryple, jakby przebudzona ze snu. – To fakt. Jeśli wrócisz do Bombaju, wyrzeknę się ciebie. Nie pojadę z tobą i nie będę na ciebie czekać. Zostań ze mną albo wracaj sam. Wybór należy do ciebie. Ale jeśli wrócisz, z nami koniec.

Gapiłem się na nią, zdumiony, wściekły i zakochany.

– Jesteś mi winna coś więcej – powiedziałem jeszcze ciszej. – Musisz mi to wyjaśnić. Musisz ze mną porozmawiać. Nie możesz mi stawiać ultimatum bez przyczyny i spodziewać się, że się dostosuję. Istnieje różnica między wyborem i ultimatum: wybór oznacza, że przed podjęciem decyzji wiesz, co się dzieje i dlaczego. Nie należę do ludzi, którym można stawiać ultimatum. W przeciwnym razie nie uciekłbym z więzienia. Nie możesz mną rządzić. Nie możesz mi wydawać rozkazów bez wyjaśnienia. Ja nie z tych. Musisz mi powiedzieć, co się dzieje.

– Nie mogę.

Westchnąłem i dalej mówiłem spokojnie, choć przez zaciśnięte zęby.

– Chyba nie bardzo potrafię ci to… wyjaśnić. Wygląda to tak, że nie mam dla siebie zbyt wielkiego szacunku. Ale ta odrobina, która mi została, to wszystko, co mam. Człowiek musi szanować siebie, żeby móc szanować innych. Jeśli się poddam i zrobię to, czego ode mnie żądasz, bez przyczyny, nie będę się szanować. I prawdę mówiąc, ty też przestaniesz mnie szanować. Więc pytam jeszcze raz: o co chodzi?

– Nie mogę.

– Raczej nie chcesz.

– Raczej nie mogę – powiedziała łagodnie i spojrzała mi prosto w oczy. – I nie chcę. Tak to wygląda. Powiedziałeś, nie tak dawno, że zrobiłbyś dla mnie wszystko. Chcę, żebyś tu został. Nie chcę, żebyś wrócił do Bombaju. Jeśli wrócisz, z nami koniec.

– Jakim byłbym mężczyzną – spytałem, siląc się na uśmiech – gdyby cię posłuchał?

– Rozumiem, że to jest twoja odpowiedź i że już wybrałeś. – Westchnęła, minęła mnie i wyszła z chaty.

Spakowałem torbę i przypiąłem do motocykla. Kiedy byłem gotowy, zszedłem ku morzu. Karla wyłoniła się spomiędzy fal i podeszła do mnie powoli, powłócząc nogami w grząskim piasku. Podkoszulek i lungi oblepiły jej ciało. Jej czarne włosy lśniły, gładkie i mokre, w prażącym słońcu. Najpiękniejsza kobieta, jaką znam.

– Kocham cię – powiedziałem. Weszła w moje objęcia i pocałowaliśmy się. Powtórzyłem te słowa, muskając wargami jej wargi, twarz, oczy. Przygarnąłem ją mocno do siebie. – Kocham cię. Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. Niedługo wrócę.

– Nie – odparła chropowato. Nie zesztywniała, ale była strasznie nieruchoma, jakby wyciekło z niej życie i miłość. – Nie będzie dobrze. Nic nie będzie dobrze. To koniec. A jutro mnie tu już nie będzie.

Spojrzałem jej w oczy i poczułem, że kamienieję. Duma zmieniła mnie w pustą skorupę. Moje ręce spadły z jej ramion. Odwróciłem się i poszedłem do motocykla. Wjeżdżając na ostatnie wzniesienie, z którego widać było plażę, naszą plażę, zatrzymałem się i ocieniłem oczy ręką, wypatrując jej. Ale zniknęła. Tylko fale poruszały się jak zgarbione grzbiety rozfiglowanych jeżozwierzy a piasek ciągnął się pustymi, zmarszczonymi płachtami, na których nikt nie zostawił śladów.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 158 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 10 | ROZDZIAŁ 13 | ROZDZIAŁ 14 | ROZDZIAŁ 15 | ROZDZIAŁ 16 | ROZDZIAŁ 17 | ROZDZIAŁ 18 | ROZDZIAŁ 19 | ROZDZIAŁ 21 | ROZDZIAŁ 22 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 23| ROZDZIAŁ 25

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.082 сек.)