Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 27

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

Używane paszporty które my, handlujący nimi fałszerze i przemytnicy, nazywaliśmy książkami, sprawdzano przed sprzedażą lub użyciem na czarnym rynku. Zawsze istniało prawdopodobieństwo, że narkomani, zbiegowie lub biedni cudzoziemcy, którzy nam je sprzedali, są poszukiwani w swoim lub jakimś innym kraju. Już niejeden przemytnik wpadł właśnie z tego powodu. Można było kupić paszport, zmienić go stosownie do potrzeb, ruszyć w misję i wylądować w więzieniu na obcym lotnisku, bo pierwotny właściciel był poszukiwany za morderstwo, kradzież albo przemyt. Aby zapewnić klientom satysfakcję, a kurierom bezpieczeństwo, Abd al-Ghani poddawał każdy nowy kupiony lub ukradziony paszport dwupoziomowemu badaniu.

Pierwszym sitem było spotkanie z celnikiem, mającym dostęp do komputera na bombajskim lotnisku międzynarodowym. W wybranym przez siebie miejscu i porze celnik otrzymywał arkusz z krajem wydania, numerem i nazwiskiem prawowitego właściciela każdego sprawdzanego paszportu. Parę dni później arkusz wracał z przekreślonymi paszportami, które wyświetlił komputer. Niektóre były obarczone międzynarodowym nakazem ścigania. Inne oznaczono, ponieważ ich pierwotni właściciele byli podejrzani o udział w handlu narkotykami lub bronią albo jakieś polityczne powiązania, które budziły niepokój służb bezpieczeństwa. W każdym razie paszporty przekreślone nie mogły być sprzedawane na czarnym rynku ani używane przez kurierów Al-Ghaniego.

Nie były jednak całkiem bezużyteczne. Można było rozgiąć zszywki i wykorzystać strony do innych, nadających się do użytku. W granicach Indii czekało także na nie inne zastosowanie. Choć cudzoziemcy musieli podczas rejestrowania się w hotelu okazywać paszporty w celu wypełnienia formularzy C, w każdym mieście były także lokale, w których nie przywiązywano wielkiego znaczenia do podobieństwa okaziciela do zdjęcia w paszporcie. W tych hotelach każdy paszport nadawał się do użytku. Choć nie sposób było z nimi opuścić Indii, można było bezpiecznie z nimi podróżować po całym kraju, dopełniając minimalnych formalności, jakich musiał przestrzegać każdy przestrzegający prawa kierownik hotelu.

Czyste paszporty, które przeszły próbę celnika, wysyłano na drugi test w urzędach na lotnisku. Wszystkie większe urzędy miały własne listy trefnych lub wymagających specjalnej uwagi paszportów. Na tych listach można się było znaleźć z dowolnego powodu, od nieregularnej spłaty kredytu lub długów wobec linii lotniczych po sprawianie kłopotów na pokładzie samolotu. Oczywiście przemytnicy zajmujący się swoimi zadaniami z największą troskliwością starali się nie zwracać na siebie uwagi stewardes, celników czy policji. Paszport z jakichkolwiek powodów budzący nieufność był dla nich bezużyteczny. Agenci Abd al-Ghaniego, którzy znajdowali się w większości przedstawicielstw większych linii lotniczych w Bombaju, sprawdzali numery i nazwiska i donosili, które z nich są trefne. Czyste paszporty, które przeszły przez oba sita – co udawało się nieco ponad połowie – sprzedawano lub oddawano kurierom Kadira.

Klienci, którzy nabywali nielegalne paszporty Al-Ghaniego, dzielili się na trzy główne kategorie. Pierwsi wyjeżdżali z powodów ekonomicznych, a z ojczyzn wygnał ich głód lub pragnienie lepszego życia w nowym kraju. Należeli do nich Turcy pragnący pracować z Niemczech, Albańczycy pragnący pracować we Włoszech, Algierczycy pragnący pracować we Francji i obywatele kilku państw azjatyckich, pragnący pracować w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych. Rodziny, grupy rodzin, a czasami całe wioski składały do wspólnej puli swoje skromne oszczędności, by kupić paszport od Al-Ghaniego i wysłać faworyzowanego syna do ziemi obiecanej. Po dotarciu na miejsce miał pracować, by spłacić dług, a potem kupić nowe paszporty dla innych młodych mężczyzn i kobiet. Paszporty sprzedawano za sumę od pięciu do dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Siatka Kadirbaja co roku sprzedawała biedakom około stu paszportów i jego roczny dochód po odliczeniu wszystkich kosztów wynosił ponad milion dolarów.

Drugą kategorię klientów stanowili uchodźcy polityczni. Zamieszki, które rzuciły ich do obcych krajów, były często krwawe. Ci ludzie byli ofiarami wojen i konfliktów religijnych lub etnicznych. Czasami tę falę uchodźców uruchamiało samo prawo: przez jeden ruch pióra, kiedy Wielka Brytania postanowiła w roku 1984 oddać swoją kolonię Chinom, tysiące prawowitych mieszkańców Hongkongu stało się potencjalnymi klientami Kadirbaja. Na całym świecie w każdej chwili dwadzieścia milionów uchodźców mieszkało w obozach i przytułkach. Agenci paszportowi Abd al-Ghaniego nigdy nie próżnowali. Nowy paszport kosztował tych ludzi od dziesięciu do pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Wyższa cena była spowodowana większym ryzykiem, z jakim wiązał się przemyt dokumentu na tereny objęte wojną, a także większym popytem na ucieczkę z tych terenów.

Trzecią grupę klientów stanowili przestępcy. Czasami byli to ludzie tacy jak ja – złodzieje, przemytnicy, płatni zabójcy – którzy potrzebowali nowej tożsamości, by zawsze wyprzedzać policję o krok. Jednak na ogół ci wyjątkowi klienci Al-Ghaniego mieli raczej skłonność do budowania i zapełniania więzień niż do odsiadywania w nich kary. Byli to dyktatorzy, przywódcy buntowników, policjanci i urzędnicy ze skorumpowanych krajów, którzy musieli uciekać, gdy ich przestępstwa wyszły na jaw lub po upadku reżimu. Pewien uciekinier z Ugandy – osobiście prowadziłem z nim transakcję – ukradł ponad milion dolarów, przeznaczonych przez organizacje międzynarodowe na budowę ważnych ośrodków, w tym szpitala dla dzieci. Szpitala nie zbudowano. Chore, ranne i umierające dzieci wywożono do obozu na odludziu i zostawiano. Na spotkaniu, w którym brałem udział w Kinszasie w Zairze, ten typ zapłacił mi dwieście tysięcy dolarów za dokumenty – idealne, nieskalane paszporty szwajcarskie i dziewiczy, oryginalny paszport kanadyjski – po czym bezpiecznie wyjechał do Wenezueli.

W Ameryce Południowej, Azji i Afryce agenci Al-Ghaniego nawiązywali kontakt z defraudantami, oprawcami, kacykami i sługusami upadłych reżimów. Prowadzenie z nimi transakcji budziło we mnie więcej gniewu i wstydu niż jakiekolwiek inne działanie w służbie Kadirbaja. W młodości, kiedy byłem człowiekiem wolnym, pisałem zaangażowane artykuły i felietony do gazet. Przez wiele lat badałem i ujawniałem przestępstwa i zbrodnie popełniane przez takich właśnie ludzi. Nadstawiałem karku, ścierając się z policją podczas demonstracji w sprawie ich ofiar. I rozmawiając z nimi, ciągle czułem tamtą dawną nienawiść i duszącą wściekłość. Ale tamte lata już przeminęły. Tamten rewolucjonista i działacz społeczny zagubił swoje ideały w heroinie i przestępstwach. I mnie także poszukiwała policja. Również na moją głowę wyznaczono cenę. Byłem gangsterem i żyłem z dnia na dzień, a między mną i więziennymi oprawcami stała tylko mafijna rada Kadira.

Odgrywałem zatem swoją rolę w siatce Al-Ghaniego, pomagałem sprawcom masowych zbrodni uciekać przed wyrokami śmierci, które wydali na tyle osób i które im się sprawiedliwie należały. Ale nie podobało mi się to, co robiłem, nie podobali mi się ci ludzie i dawałem im to odczuć. Przy każdej transakcji przypierałem ich do muru, czerpiąc odrobinę pociechy z wściekłości, do której ich doprowadzałem. A ci zbrodniarze łamiący ludzkie prawa targowali się w sposób, który mnie doprowadzał do szału. Byli wręcz urażeni i skrzywdzeni, że muszą wydać pieniądze, które wyrwali innym. Ale w końcu wszyscy ustępowali i zgadzali się na nasze warunki. W końcu wszyscy płacili nam dobrą cenę.

Wydawało się, że nikt z siatki Kadirbaja nie czuje takiej wściekłości i wstydu. Nie wiem, czy istnieje inna grupa społeczna, która politykę i polityków traktuje z większym cynizmem niż zawodowi przestępcy. Według nich wszyscy politycy są bezwzględni i skorumpowani, a wszystkie systemy polityczne przedkładają wpływowych bogaczy nad bezbronnych biedaków. A w tamtym okresie – w pewnym sensie – zacząłem podzielać ten punkt widzenia, bo wiedziałem, z czego on wynika. Więzienie daje nam doskonałe pojęcie o łamaniu praw człowieka, a sądy codziennie potwierdzają to, czego się dowiedzieliśmy o prawie: że bogacze każdego kraju i systemu zawsze otrzymują najlepszą sprawiedliwość, jaką można kupić.

Z drugiej strony przestępcy z siatki Kadira wykazywali się rodzajem egalitaryzmu, od którego komuniści i gnostycy zzielenieliby z zazdrości. Nie obchodził ich kolor skóry, wyznanie, rasa czy poglądy polityczne klienta, nie osądzali go, pytając o przeszłość. Każdy, nieważne jak bardzo niewinny czy nikczemny, wywoływał tylko jedno pytanie: jak bardzo potrzebuje paszportu? Odpowiedź decydowała o cenie i każdy klient, który mógł ją zapłacić, rodził się na nowo, z czystym kontem, bez grzechu. Żaden nie był lepszy ani gorszy od innych.

Abd al-Ghani, powodowany najczystszym amoralnym duchem czarnego rynku, bez najmniejszej chęci osądu i bez śladu odrazy zaspokajał potrzeby generałów, płatnych zabójców, defraudantów funduszów publicznych i katów. Ich wolność dawała rocznie dwa miliony dolarów czystego zarobku. Ale choć Abd al-Ghani nie miewał etycznych wątpliwości co do źródła pieniędzy ani ich zarabiania, przy wydawaniu wykazywał się religijną surowością. Każdy dolar zarobiony na ratowaniu tej mętnej klienteli szedł na program ochrony uchodźców, który Kadirbaj ustanowił dla uciekających przed wojną Irańczyków i Afgańczyków Za każdy paszport, jaki kupowali ci jedynowładcy albo ich aparatczycy, nabywano pięćdziesiąt nowych dokumentów, dowodów tożsamości lub dokumentów podróżnych dla irańskich i afgańskich uchodźców. W ten sposób, w jednym z tych psychicznych labiryntów, które przeznaczenie lubi budować wokół chciwości i strachu, tyrani płacili wysoką cenę, by uratować ludzi skrzywdzonych przez ich tyranię.

Kriszna i Villu przekazali mi całą swoją wiedzę o fałszowaniu paszportów i z czasem zacząłem eksperymentować, tworzyć sobie nowe tożsamości dzięki amerykańskim, kanadyjskim, holenderskim, niemieckim i angielskim papierom. Nie dorównywałem im kunsztem i nigdy nie mógłbym dorównać. Dobrzy fałszerze to artyści. Ich wizja artystyczna w takim samym stopniu uwzględnia rozmazany z premedytacją tusz, który nadaje stroniczce autentyzm, jak wierność skopiowanych szczegółów. Każda strona, która wychodzi spod ich ręki, to miniaturowe malowidło, maleńkie dzieło sztuki. Precyzyjnie skrzywiony znaczek czy przypadkowe rozmazanie stempla ma równie wielkie znaczenie na tych małych arcydziełkach, jak kształt, położenie i kolor upuszczonej róży na portrecie wielkiego mistrza. Efekt, choć osiągnięty dzięki rzemieślniczej biegłości, zawsze rodzi się z artystycznej intuicji. A intuicji nie można nikogo nauczyć.

Za to mój talent znalazł wyraz w fabułach, które należało wymyślać dla każdego nowo stworzonego dokumentu. Często w paszportach nabywanych od cudzoziemców istniały wielomiesięczne, a nawet wieloletnie przerwy pomiędzy zarejestrowanymi podróżami. Niektórzy zostawali na obczyźnie dłużej, niż pozwalała im na to wiza, i tę usterkę należało zatuszować, jeśli paszport miał się nadawać do użytku. Przyłożywszy pieczęć opuszczenia bombajskiego lotniska przed datą ważności wizy, zajmowałem się obmyślaniem historii podróży z jednego kraju do drugiego, w każdym paszporcie inną. Korzystałem z tej samej kolekcji pieczątek, którą stworzył Villu. Stopniowo aktualizowałem każdy dokument i w końcu zaopatrywałem ją w nową indyjską wizę i nową pieczęć przylotu na bombajskie lotnisko.

Łańcuch przylotów i odlotów, które zapełniały odstęp między wizami, zawsze należało starannie skonstruować. Kriszna i Villu mieli całą bibliotekę ksiąg z głównych linii lotniczych, w których figurowały wszystkie przyloty i odloty do Europy, Azji, Afryki i Ameryk wraz z datami odlotów i porą przylotów Kiedy w angielskim dokumencie umieszczaliśmy pieczątkę dowodzącą, że okaziciel przybył do Aten, powiedzmy, czwartego lipca, mieliśmy pewność, że tego dnia w Atenach lądował samolot British Airways. Dzięki temu każdy paszport miał własną historię podróży, poparty urzędową dokumentacją, planami lotu i szczegółami prognozy pogody, które zapewniały nowemu właścicielowi wiarygodną historię.

Do pierwszego sprawdzianu sfałszowanego przeze mnie paszportu doszło na krajowej trasie przerzutowej, nazywanej dwustronnym przekrętem. Tysiące mieszkających w Bombaju irańskich i afgańskich uchodźców usiłowało znaleźć azyl w Kanadzie, Australii, Stanach Zjednoczonych i innych krajach, ale rządy tych państw nie chciały rozważyć ich próśb. Gdyby zdołali wylądować w zachodnim kraju, mogliby ogłosić, że proszą o azyl, i poddać się dochodzeniu w sprawie zasadności ich roszczeń. Jako uchodźcy polityczni i ludzie rzeczywiście potrzebujący azylu, często zostawali w wybranym kraju. Cały dowcip polegał na tym, żeby ich w ogóle przerzucić do Kanady, Szwecji czy innego kraju.

Naszym systemem był dwustronny przekręt. Kiedy Irańczycy lub Afgańczycy usiłowali kupić w Bombaju bilety do krajów oferujących azyl, często musieli okazać aktualne wizy tych państw. Jednak nie mogli ich uzyskać legalnie, a fałszywe były niepraktyczne, ponieważ natychmiast sprawdzano je w rejestrach konsulatu. Dlatego ja, posługując się fałszywą wizą kupowałem bilet do Kanady lub Szwecji. Jako gora, dobrze ubrany cudzoziemiec o europejskim wyglądzie, nigdy nie spotkałem się ze szczegółową kontrolą. Nikomu nie chciało się sprawdzać, czy moja wiza jest autentyczna. Następnie uchodźca, któremu pomagałem, kupował bilet na lot krajowy – z Bombaju do Delhi – w tym samym samolocie. Na pokładzie samolotu otrzymywaliśmy kartę pokładową: moja była zielona, międzynarodowa, jego czerwona, krajowa. Po starcie się wymienialiśmy. Ja wysiadałem w Delhi, a tamten samotnie leciał do Kanady, Szwecji czy gdzie tylko sobie życzył. Po wylądowaniu zgłaszał się jako uchodźca szukający azylu i można było rozpocząć proces określania jego tożsamości. Ja spędzałem w Delhi noc w pięciogwiazdkowym hotelu, a następnie kupowałem bilet, by w drodze powrotnej powtórzyć całą operację – dwustronny przekręt – z kolejnym uchodźcą podczas lotu z Delhi do Bombaju.

Ten system się sprawdzał. Przez te lata przewieźliśmy setki irańskich i afgańskich lekarzy, inżynierów, architektów, naukowców i poetów do wymarzonych krajów.

Za dwustronny przekręt dostawałem trzy tysiące dolarów i przez jakiś czas robiłem dwa przekręty miesięcznie. Po trzech miesiącach krajowych lotów z Bombaju do Delhi, Kalkuty, Madrasu i z powrotem Abd al-Ghani powierzył mi pierwsze zlecenie dla międzynarodowego kuriera. Przewiozłem pakiet dziesięciu paszportów do Zairu. Posługując się przysłanymi z Kinszasy, stolicy kraju, zdjęciami nowych właścicieli paszportów, Kriszna i Villu stworzyli nowe, idealne książki. Zapieczętowawszy je w plastikowej torebce, przykleiłem do ciała pod wieloma warstwami ubrań i wyruszyłem na parne, najeżone bronią pole bitwy lotniska międzynarodowego w Kinszasie.

Misja była niebezpieczna. W owym czasie Zair stanowił neutralny pas ziemi niczyjej, podczas gdy w Angoli, Mozambiku, Namibii, Sudanie, Ugandzie i Kongu toczyły się krwawe wojny. Był to prywatny teren ewidentnie szalonego dyktatora Mobutu, a pewna suma od zysków z każdego przestępstwa w królestwie trafiała do jego kieszeni. Mobutu był pieszczochem zachodnich mocarstw, ponieważ kupował każdą kosztowną broń, którą mu proponowano. Jeśli zachodnich polityków martwiło, że Mobutu mógłby wykorzystać broń przeciwko związkom zawodowym i innym reformatorom społecznym we własnym kraju, to nigdy publicznie tej troski nie wyrazili. Dyktator był przyjmowany z przepychem na królewskich i prezydenckich bankietach, podczas gdy w jego więzieniach setki mężczyzn i kobiet ginęły na torturach. Te same rządy ścigały mnie poprzez Interpol i nigdy nie wątpiłem, że ich sprzymierzeniec z przyjemnością by mnie wykończył w ich imieniu – można powiedzieć, w ramach bonusu – gdyby moja paszportowa misja się nie powiodła i gdybym trafił do aresztu w stolicy.

Mimo to spodobała mi się dzikość Kinszasy miasta, na którym kwitł jawny rynek dla każdej możliwej kontrabandy, od złota i narkotyków po wyrzutnie rakietowe. Miasto roiło się od najemników, zbiegów, przestępców, handlarzy czarnorynkowych i obłąkanych oportunistów z każdego zakątka Afryki. Poczułem się tam jak w domu i mógłbym tam zostać dłużej niż te siedemdziesiąt dwie godziny, przeznaczone na dostarczenie papierów i odebranie stu dwudziestu tysięcy dolarów. Były to pieniądze Kadirbaja. Spieszyło mi się, żeby je oddać. Wskoczyłem w pierwszy samolot do Bombaju i zgłosiłem się do Abd al-Ghaniego.

Na tej misji zyskałem dziesięć tysięcy amerykańskich dolarów, doświadczenie i pierwszy kontakt z afrykańską gałęzią siatki Al-Ghaniego. Wówczas uważałem, że siatka i doświadczenie są warte ryzyka. Pieniądze się nie liczyły. Zrobiłbym to samo za pół tej ceny albo i mniej. Wiedziałem, że życie większości mieszkańców Bombaju kosztuje dużo taniej.

Poza tym to było niebezpieczne. Dla niektórych niebezpieczeństwo jest rodzajem narkotyku, a nawet afrodyzjaku. Dla mnie, żyjącego jako zbieg, kiedy każdy dzień i noc wypełniał mi strach, że zostanę zabity lub złapany, niebezpieczeństwo było czymś innym. Było jedną z włóczni, którymi zabijałem smoka stresu. Dzięki niemu mogłem spać. Kiedy znajdowałem się w niebezpiecznych okolicach i robiłem rzeczy grożące niebezpieczeństwem, ogarniała mnie fala nowego i odmiennego strachu. Ten strach zagłuszał przerażenie, które zbyt często nie pozwalało mi zasnąć. Po wykonaniu zadania, gdy ten nowy lęk cofał się i odchodził, ogarniało mnie kojące zmęczenie.

Nie byłem osamotniony w tym głodzie niebezpieczeństwa. Podczas mojej działalności poznałem innych agentów, przemytników i najemników, którzy rozgorączkowanym spojrzeniem i napędzanymi adrenaliną odruchami przypominali mi samego siebie. Tak jak ja uciekali przed czymś; wszyscy bali się czegoś, czego nie potrafili zapomnieć i z czym nie mogli się rozprawić. I tylko pieniądze płynące z niebezpieczeństwa, zarobione dzięki brawurze, pomagały im na parę godzin uciec w sen.

Druga, trzecia i czwarta podróż do Afryki przeminęła bez incydentów. Za każdym razem korzystałem z innego paszportu, odlatywałem i przybywałem na inne lotnisko, a następnie krajowymi samolotami wracałem do Bombaju. Dwustronne przekręty, z którymi kursowałem między Delhi i Bombajem, trwały nadal. Dzięki specjalistycznym misjom z waluciarzami Chalida i niektórymi handlarzami złota, byłem na tyle zajęty, żeby na ogół nie myśleć zbyt długo i intensywnie o Karli.

Pod koniec pory monsunowej odwiedziłem slumsy i towarzyszyłem Kasimowi Alemu podczas codziennej inspekcji. Kiedy sprawdzał kanały melioracyjne i zarządzał naprawę zniszczonych chat, przypomniałem sobie, jak bardzo go podziwiałem i jak na nim polegałem, gdy mieszkałem w slumsach. Szedłem u jego boku w nowych butach i czarnych dżinsach i obserwowałem silnych młodzieńców, którzy na bosaka i w lungi kopali rowy gołymi rękami, tak jak kiedyś ja. Przyglądałem się, jak budują wały przeciwpowodziowe i oczyszczają zatkane kanały, by do końca pory deszczowej slumsy pozostałe suche. I zazdrościłem im. Zazdrościłem im, bo ich praca miała sens, a oni wykonywali ją z poświęceniem. Ja też je kiedyś znałem, znałem je bardzo dobrze – to gorliwe, bezwarunkowe poświęcenie. Kiedy brudna robota była skończona, otrzymywałem zasłużone uśmiechy, pochwały i wdzięczność mieszkańców slumsów. Ale to życie było już nie dla mnie. Jego zalety i nieocenione pociechy były dla mnie równie nieosiągalne, jak życie, które wiodłem i straciłem w Australii.

Kasim, być może wyczuwając mój smutek, skierował się w stronę placu, na którym Prabaker i Johnny czynili pierwsze przygotowania do ślubu. Johnny wraz z dziesiątkiem sąsiadów wznosił rusztowanie shamiany, wielkiego namiotu, pod którym miała się odbyć ceremonia zaślubin. W pewnej odległości inni mężczyźni budowali małą scenę, na której pary miały zasiąść po uroczystości i przyjmować dary od rodziny i przyjaciół. Johnny powitał mnie ciepło i wyjaśnił, że Prabaker jeździ taksówką i wróci po zachodzie słońca. Razem obeszliśmy rusztowanie, przyglądając się konstrukcji i rozważając koszt i zalety plastikowego i bawełnianego pokrycia.

Johnny zaprosił mnie na herbatę i zaprowadził nas do budowniczych podestu. Nad projektem czuwał mój dawny sąsiad Jeetendra. Chyba już doszedł do siebie po rozpaczy, w którą popadł na wiele miesięcy po śmierci żony podczas epidemii cholery. Nie był już tak żwawy – dawny brzuszek skurczył się do małej zwięzłej wypukłości pod podkoszulkiem – ale jego oczy znowu lśniły nadzieją, a uśmiech nie był wymuszony. Jego syn Satish bardzo urósł od śmierci matki. Ściskając mu dłoń, przekazałem w niej dyskretnie sturupiowy banknot. Przyjął go równie dyskretnie i wsunął do kieszeni szortów. Rzucił mi ciepły uśmiech, ale śmierć matki nadal odciskała na nim piętno. Oczy miał puste: czarne dziury gwałtownego bólu, które pochłaniały wszystkie pytania i nie wypuszczały odpowiedzi. Kiedy wrócił do pracy przy cięciu sznura z włókna kokosowego, którym mężczyźni obwiązywali bambusowe tyczki, jego twarz znowu znieruchomiała w wyrazie odrętwienia. Znałem ten wyraz, czasami przypadkiem dostrzegałem go w lustrze: tak patrzymy, kiedy ktoś wydrze nam ufną, niewinną radość, a my za tę stratę obwiniamy siebie, słusznie lub nie.

– Wiesz, skąd się wziął mój przydomek? – spytał Johnny, kiedy popijaliśmy gorący, pyszny slumsowy czaj.

– Nie – odpowiedziałem z uśmiechem, widząc jego roześmiane spojrzenie. – Nigdy mi nie mówiłeś.

– Urodziłem się na ścieżce, koło Crawford Market. Moja matka tam mieszkała w małej chatce z plastiku i dwóch tyczek. Plastikowa płachta była przymocowana do ściany, pod tablicą. Ta tablica była cała połamana, a na ścianie zostały tylko dwa kawałki. Po jednej stronie był kawałek z plakatem filmowym, na którym było słowo „Johnny”. Obok, trochę odlepiony, wisiał plakat reklamujący cygaro z – tak, zgadłeś – jednym jedynym słowem „cygaro”.

– A jej się to spodobało – dokończyłem za niego – i…

– Nazwała mnie Johnny Cygaro. Rodzice, no wiesz, wyrzucili ją z domu. A mężczyzna, który jest moim ojcem, rzucił ją, więc zdecydowanie nie zgadzała się dać mi którego z tych nazwisk. I tak przez cały poród, kiedy mnie rodziła na tym chodniku, wpatrywała się w te słowa, Johnny Cygaro, i uznała, że to znak, że sobie pozwolę zażartować. To była bardzo, bardzo uparta kobieta.

Zerknął na mały podest, gdzie Jeetendra, Satish i inni układali na rusztowaniu kawały dykty, które miały służyć za podłogę.

– To dobre imię, Johnny – odezwałem się po chwili. – Mnie się podoba. A tobie przyniosło szczęście.

Uśmiechnął się, a ten uśmiech przeszedł w śmiech.

– Cieszę się, że tam nie było reklamy środka na przeczyszczenie albo czegoś jeszcze! – wykrztusił, więc ja też musiałem parsknąć i opryskać go herbatą.

– Sporo czasu zajęły wam przygotowania do tego najpiękniejszego dnia – zauważyłem, kiedy już się wyśmialiśmy. – Dlaczego tak długo?

– Kumar, rozumiesz, chce odgrywać wielkiego biznesmena i każdej córce odłożył posag. Prabaker i ja powiedzieliśmy mu, że nie wierzymy w takie rzeczy. Nie chcemy posagu, rozumiesz. To staroświeckie. Ale tata Prabakera jest innego zdania. Wysłał z wioski listę – listę podarków, które sobie wymarzył. Chce złoty zegarek – Seiko, automatyczny – i nowy rower, a to nie wszystko. Wybrał sobie taki model roweru, że powiedzieliśmy, że jest zbyt wielki. Powiedzieliśmy mu, że nogami nie dosięgnie pedałów, a co dopiero mówić o ziemi, yaar, ale on oszalał na punkcie tego roweru. W każdym razie czekamy, aż Kumar zbierze cały posag i tak dalej. Śluby zaplanowaliśmy na ostatni tydzień października, przed Diwali.

– To będzie dopiero tydzień. Mój przyjaciel Vikram też się wtedy żeni.

– Przyjdziesz na ślub? – spytał, nieznacznie marszcząc brwi. Johnny należał do ludzi, którzy wielokrotnie oddają przysługi innym. Jak często bywa w takich sytuacjach, jemu samemu prośby o przysługi i wyrażanie życzeń nie przychodziły już z taką łatwością.

– Nigdy w życiu bym tego nie przegapił – odpowiedziałem ze śmiechem. – Będę tu wraz z biciem dzwonów. Dosłownie – jak usłyszysz dzwonienie, to znaczy, że nadchodzę.

Zostawiłem go, kiedy rozmawiał z Satishem. Chłopiec słuchał uważnie i wpatrywał się w niego oczami martwymi jak nagrobek; przypomniałem sobie, jak przywarł do mojej nogi w dniu, kiedy Karla odwiedziła mnie w slumsach; jak obdarował ją nieśmiałym, serdecznym uśmiechem. To wspomnienie rozdarło moje martwe serce. Mówi się, że kiedy raz się opuści dom, już się do niego nie wraca, i to oczywiście prawda. Ale prawdziwe jest także odwrotne twierdzenie – musisz wrócić i zawsze wracasz, i nigdy nie przestaniesz, choćbyś się starał ze wszystkich sił.

Musiałem znaleźć jakąś rozrywkę. Pojechałem motocyklem do wytwórni filmowej R.K., dając za dużo gazu, jadąc za szybko i zbyt niebezpiecznie lawirując między samochodami. Poprzedniego dnia wynająłem ośmiu cudzoziemców i wysłałem ich Lisie. Bez trudu znalazłem ich i przekonałem, żeby zagrali nieme role w hollywoodzkich filmach. Ci sami turyści z Niemiec, Szwajcarii, Szwecji czy Ameryki, którzy zareagowaliby nieufnie i wrogo na propozycję hinduskich łowców głów, w rozmowie ze mną okazali entuzjazm. Przez te lata, które spędziłem w slumsach, pracując jako przewodnik, poznałem chyba wszystkie odmiany zagranicznych turystów. Wypracowałem sobie pewien sposób postępowania z nimi, który szybko zjednywał mi ich zaufanie. Ten styl składał się w dwóch części z efekciarstwa, w dwóch z pochlebstw i w jednej z kokieterii, ze szczyptą łobuzerstwa, łyżką pobłażliwości i kroplą pogardy.

Pracując jako przewodnik, nawiązałem także przyjaźń z właścicielami kilku najważniejszych restauracji w Kolabie. Od lat kierowałem moich turystów do „Cafe Mondegar”, „Picadilly”, „Pijalni soków Dipty”, „Edwarda VIII”, „Restauracji Mezban”, „Apsara Cafe”, „Strand Coffee House”, „Ideału” i innych lokali w dzielnicy turystycznej, gdzie zachęcałem ich do wydawania pieniędzy. Właściciele, kierownicy i kelnerzy zawsze witali mnie ciepło. Kiedy tylko dostrzegałem odpowiednią grupę młodych mężczyzn i kobiet, zwracałem się do nich z propozyta pracy w hinduskim filmie. Kiedy obsługa restauracji potwierdzała moją wiarygodność, zwykle zyskiwałem zaufanie i, po paru minutach, zgodę. Wtedy telefonowałem do Lisy Carter, żeby załatwiła transport na następny dzień.

Ten system się sprawdzał. Po paru miesiącach naszego wspólnictwa Lisa zaczęła pracować przy castingach dla większych wytwórni i producentów. Znalezienie ostatniej grupy – cudzoziemców, których ugadałem poprzedniego dnia – było naszym pierwszym zleceniem ze słynnej wytwórni R.K.

Z zaciekawieniem obejrzałem wielki, prestiżowy kompleks hal zdjęciowych, a wjeżdżając przez główną bramę, byłem już tak podniesiony na duchu, że prawie unosiłem się nad wysokie szare szczyty przerdzewiałych spiczastych dachów. W Lisie Carter i osobach jej podobnych filmowa fabryka snów budziła niemal religijną cześć. Ja nie czciłem świata filmowców, ale i nie byłem obojętny na jego urok. Przy każdej wizycie w fantastycznym świecie studia filmowego odrobina tej tworzącej film magii wkradała mi się do serca i unosiła, zachwyconego i zdumionego, z ponurego morza, którym moje życie stawało się zbyt często i w zbyt wielkim stopniu.

Strażnik skierował mnie do studia nagraniowego, gdzie czekała Lisa wraz z grupą Niemców. Trafiłem akurat na przerwę w zdjęciach i Lisa podawała kawę i herbatę młodym cudzoziemcom. Siedzieli przy dwóch stolikach – wśród wielu innych stojących na planie, gdzie dekoracje miały imitować nowoczesny klub nocny. Przywitałem się, wymieniłem parę uprzejmości, a potem Lisa odciągnęła mnie na stronę.

– Jak się spisują? – spytałem, gdy zostaliśmy sami.

– Świetnie – powiedziała radośnie. – Są cierpliwi, wyluzowani i chyba dobrze się bawią. To będzie doskonałe ujęcie. Od paru tygodni wysyłasz mi bardzo dobrych ludzi. Wytwórnie są wyjątkowo zadowolone. Moglibyśmy… no wiesz, moglibyśmy do czegoś dojść, ty i ja.

– Ty to lubisz, co?

– No pewnie! – powiedziała z uśmiechem, który objął mnie ciepłem. Potem zmieniła wyraz twarzy, stała się poważna, nawet zdeterminowana – jest to ta determinacja ludzi, którzy przeżyli bardzo dużo i stracili nadzieję. Była piękna – ślicznotka z kalifornijskiej plaży w sercu zmysłowej dżungli Bombaju, dziewczyna z pomponami, która pozwoliła, żeby wykrwawiło ją uzależnienie i duszący sybarytyzm Pałacu madame Zhou. Skórę miała gładką i opaloną. Długie, kędzierzawe jasne włosy odgarnęła z twarzy i upięła w eleganckiej fryzurze, która uzupełniała jej skromny kostium w kolorze kości słoniowej. Pokonała heroinę, pomyślałem, patrząc jej w oczy. Zwyciężyła. Jest czysta. Nagle zdałem sobie sprawę, że jest też bardzo odważna i że ta jej odwaga – kiedy się już o niej wiedziało i wiedziało się, gdzie jej szukać – była równie wyczuwalna i porywająca jak drapieżna, bezosobowa groźba w oczach tygrysa.

– Podoba mi się ta fucha – powiedziała. – Podobają mi się ludzie i robota. Podoba mi się to życie. Tobie chyba też by się spodobało.

– Mnie się podobasz ty. – Uśmiechnąłem się.

Roześmiała się i wzięła mnie pod rękę. Ruszyliśmy na spacerek po studiu.

– Ten film nazywa się Paanch Paapi – powiedziała.

– Pięć pocałunków…

– Nie, paapi, nie papi. To gra słów. „Paapi” to złodziej, a „papi” – pocałunek. Więc tak naprawdę chodzi o „Pięciu złodziei”, ale żartujemy, że to także „Pięć pocałunków”, bo to komedia romantyczna. Główną rolę żeńską gra Kimi Katkar. Według mnie jest świetna. Jest nie tylko najlepszą tancerką świata, ale też piękną dziewczyną. Główną rolę męską gra Chunkey Pandey. Mógłby być dobry, tak naprawdę, gdyby tylko nie był takim cholernym dupkiem.

– Skoro już o tym mowa, miałaś jakieś problemy z Mauriziem?

– Nie odzywał się, ale martwię się o Ullę. Wczoraj znikła na cały dzień i noc. Poprzedniego wieczora zadzwonił do niej Modena i od razu pobiegła. Po raz pierwszy od wielu tygodni dał znak życia. Od tej pory nie miałam od niej żadnych wieści, a obiecała zadzwonić.

Starłem zmarszczki z czoła, w górę, ku rozczochranym włosom.

– Ulla wie, co robi – burknąłem. – Nie musisz się o nią martwić. Ja też nie. Pomogłem jej, bo mnie prosiła. Bo ją lubię. Ale zaczynam mieć dość tego układu: Ulla – Maurizio – Modena, rozumiesz? Czy Modena wspomniał coś o pieniądzach?

– Nie wiem. Może.

– No, pieniędzy nadal nie ma, i nie ma Modeny. Słyszałem na ulicy. Maurizio wszędzie go szuka. Nie zrezygnuje, dopóki go nie znajdzie. A Ulla jest nie lepsza. Sześćdziesiąt tysięcy dolców – nie aż tak wiele, ale ludzie tracili życie za mniejszą kasę. Jeśli Modena je ma, niech lepiej trzyma się z dala od Ulli, dopóki Maurizio go szuka.

– Wiem. Wiem.

Jej oczy nagle się zaszkliły strachem.

– Nie martwię się o Ullę – dodałem łagodniej. – Tylko o ciebie. Jeśli Modena wróci, powinnaś się przez jakiś czas trzymać blisko Abdullaha. Albo mnie.

Podniosła na mnie oczy, z ustami zaciśniętymi do białości na słowach, które cisnęły się na zewnątrz, ale których nie mogła lub nie chciała wypowiedzieć.

– Opowiedz mi o filmie – zaproponowałem, żeby nas wyrwać z tego czarnego, zimnego wiru, w który zmieniało się życie Lisy. – O czym jest?

– Dzieje się w nocnym klubie, a raczej w jego filmowej wersji. Bohater kradnie klejnot bogatemu politykowi – tak mi się zdaje – i ucieka tutaj, żeby się ukryć. Widzi, jak jedna dziewczyna, Kimi, wykonuje wielki numer taneczny, i zakochuje się w niej. Kiedy zjawiają się policjanci, on ukrywa klejnot w jej peruce. Dalej jest o tym, jak to usiłuje się do niej zbliżyć, żeby odzyskać klejnot.

Urwała, wpatrzona w moją twarz, jakby usiłowała rozszyfrować wyraz moich oczu.

– Chyba… chyba uważasz, że to trochę głupie.

– Nie uważam. – Roześmiałem się. – Podoba mi się. To wszystko mi się podoba. W prawdziwym życiu facet by ją po prostu pobił i zabrał klejnot. Mógłby ją nawet zastrzelić. Bollywoodzka wersja podoba mi się bardziej.

– Mnie też – odparła ze śmiechem. – Bardzo. Składają to wszystko z malowanego płótna i jakichś sklejek i… i jest tak, jakby wytwarzali marzenia czy coś w tym guście. Wiem, że mówię jak wieśniaczka, ale tak jest. Kocham ten świat i nie chcę wracać do tamtego.

– Hej, Lin! – rozległ się jakiś głos za moimi plecami. Był to Chandra Mehta, jeden z producentów. – Masz chwilę?

Zostawiłem Lisę z Niemcami i poszedłem z Chandrą pod metalowe rusztowanie, podtrzymujące rozłożystą koronę reflektorów. Producent był w czapce baseballowej, włożonej tył na przód, a ucisk jej gumki sprawił, że jego okrągła twarz zrobiła się jeszcze bardziej pyzata. Spłowiałe niebieskie levisy miał zapięte pod wystającym brzuszyskiem, a długa bluza – kurta niemal – zupełnie zakrywała je od góry. Pocił się w nieco parnej atmosferze zamkniętego planu.

– Cześć, stary. Jak leci? Chciałem się z tobą spotkać, yaar – mówił tonem stłumionym tajemniczością. – Wyjdźmy na dwór, złapmy trochę tlenu. Zaraz się ugotuję, yaar.

Szliśmy między budynkami o metalowych kopułach, a drogę przecinali nam aktorzy w kostiumach oraz robotnicy z rekwizytami i sprzętem. W pewnym momencie minęło nas dziewięć ładnych tancerek w egzotycznych kostiumach z piór. Głowa sama mi się odwróciła w ich stronę i przez jakiś czas szedłem tyłem. Chandra Mehta ledwie zaszczycił je zerknięciem.

– Słuchaj, Lin, chcę z tobą porozmawiać o… – zaczął, dotykając mojej ręki nad łokciem. – …O takim moim przyjacielu, rozumiesz, to biznesmen, który ma mnóstwo interesów w Stanach Zjednoczonych. Ahaa, co mogę powiedzieć… Ma problem z wymianą rupii na dolary, yaar. Tak sobie myślę, że może byś… ktoś mi szepnął, że możesz pomóc, jeśli wymiana utyka.

– Zakładam, że ta gotówka powinna być w dolarach amerykańskich?

– Tak. – Uśmiechnął się. – Bardzo mnie cieszy, że rozumiesz.

– Jak bardzo utyka ta wymiana?

– No, myślę, że jakieś dziesięć tysięcy powinno bardzo ładnie załatwić sprawę.

Podałem mu aktualną stawkę Chalida Ansariego na dolary amerykańskie, a on zgodził się na te warunki. Umówiłem się z nim na planie następnego dnia. Miał przynieść rupie – zwitek o wiele grubszy niż równowartość w amerykańskiej walucie – w miękkim plecaku, który mógłbym odwieźć na motorze. Przybiliśmy transakcję. Z myślą o człowieku, którego reprezentowałem, panu Abd al-Kadirze Chanie, człowieku, którego imienia nie wymienił ani Mehta, ani ja, uczyniłem ten uścisk dłoni nieco bolesnym. Był to niewielki dyskomfort, lekki ucisk, ale nadał moim oczom chłód pomimo przyjaznego uśmiechu.

– Tylko nie zaczynaj, jeśli zamierzasz narozrabiać – ostrzegłem, kiedy wiadomość dotarła z jego zgniecionej ręki do oczu. – Nikt nie lubi się fatygować na darmo – a moi przyjaciele najmniej.

– Och, oczywiście, baba! – powiedział żartobliwie, choć nie udało mu się zgasić iskry niepokoju w spojrzeniu. – Nie będzie problemów. Koi baht nahi! Nie martw się! Jestem bardzo wdzięczny, że pomagasz mnie, że pomagasz… jak to wyrazić, pomagasz mojemu przyjacielowi, który ma kłopot, yaar.

Wróciliśmy na plan. Zastałem Lisę z drugim producentem, Cliffem De Souzą.

– Cześć, stary! Dobrze ci idzie! – powiedział Cliff na powitanie. Chwycił mnie za ramię i zaciągnął do stolika na planie. Obejrzałem się na Lisę, ale tylko uniosła ręce w geście oznaczającym: „Radź sobie sam, chłopie”.

– Co się dzieje, Cliff?

– Potrzebny nam następny facet, yaar. Potrzebny nam facet, gora, żeby usiadł między tymi dwoma ślicznymi pannami.

– O nie, nie ma mowy – oparłem się, usiłując się wyrwać z jego uścisku, nie robiąc mu krzywdy. Byliśmy już przy stoliku. Dwie niemieckie turystki wstały i wyciągnęły do mnie ręce, żeby przemocą posadzić mnie między sobą. – Nie mogę tego zrobić! Nie jestem aktorem! Wstydzę się! Nie zrobię tego!

Na, komm schon! Hör auf! – powiedziała jedna. – To ty nam mówiłeś wczoraj, jakie to łatwe i w ogóle, na?

Obie były ładne. Wybrałem ich grupę właśnie dlatego, że wszyscy w niej byli ładni i zdrowi. Ich uśmiechy wzywały mnie, żeby się przyłączyć. Zastanowiłem się, co to może oznaczać: występ w filmie, który obejrzy trzysta milionów osób w dziesięciu lub więcej krajach, podczas gdy się ukrywam i jestem najbardziej poszukiwanym zbiegiem w kraju. To była czysta głupota. To było niebezpieczne.

– A, w końcu czemu nie. – Wzruszyłem ramionami.

Cliff i pracownicy wycofali się, a ekipa zajęła miejsce na planie. Gwiazdor, Chunkey Pandey, był przystojny, muskularny, młody i pochodził z Bombaju. Widziałem go w kilku filmach, na które poszedłem z przyjaciółmi Hindusami, i z zaskoczeniem odkryłem, że w życiu jest znacznie przystojniejszy i bardziej charyzmatyczny niż na ekranie. Asystent charakteryzatora przytrzymywał przed nim lustro, podczas gdy on czesał i układał włosy. Skupione spojrzenie, które wbił w lustro, było tak czujne, że nie powstydziłby się go chirurg podczas skomplikowanej operacji.

– Przegapiłeś najlepsze – szepnęła do mnie jedna Niemka. – Facet strasznie długo uczył się ruchów tanecznych do sceny. Okropnie mu nie szło. I za każdym razem, jak się pomylił, ten mały, co ma Spiegel… lustro, przyskakiwał i wszyscy podziwialiśmy, jak gość od nowa układa włosy. Gdyby nakręcili, jak się myli i czesze włosy, a ten mały mu trzyma lustro, toby mieli gotową bardzo wesołą komedię.

Reżyser stanął koło operatora, pochylił się nad wizjerem kamery i rzucił ostatnie wskazówki ekipie elektryków. Na dany znak asystent reżysera zarządził ciszę na planie. Operator krzyknął, że kamera poszła.

– Łączyć! – rozkazał reżyser. – I… akcja!

Muzyka ryknęła z wielkich głośników jak na stadionie. Jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem tak głośnej hinduskiej muzyki filmowej… i byłem zachwycony. Tancerki, a między nimi gwiazda Kimi Katkar, pląsały po rzekomej scenie. Kimi obeszła cały plan oraz tłum statystów, po czym rozkołysanym krokiem ruszyła od stolika do stolika, tańcząc i przez cały czas strojąc miny. Bohater przyłączył się do jej tańca, a kiedy pojawili się aktorzy grający policjantów – schował się pod stół. Całe ujęcie w filmie trwało tylko pięć minut, ale próby do niego trwały przez cały ranek i część popołudnia.Mój pierwszy kontakt z filmem zakończył się dwoma szerokimi przejazdami kamery, która zarejestrowała mój błogi uśmiech, gdy Kimi zatrzymała się w uwodzicielsko-rutynowym przemarszu za moim krzesłem.

Odesłaliśmy zagranicznych turystów w dwóch taksówkach, a Lisa pojechała ze mną na motocyklu. Wieczór był ciepły, więc zdjęła marynarkę i rozpuściła długie włosy. Objęła mnie w pasie i przytuliła policzek do moich pleców. Była dobrą pasażerką: taką, która poddaje się bezwarunkowemu zaufaniu i zlewa się w jedno z kierowcą. Przez cienką białą koszulę czułem jej piersi. Koszula rozchyliła mi się na wietrze, a dłoń Lisy przywarła do mojej nagiej skóry. Przy siedzeniu dla pasażera znajdował się przypięty kask, ale ona go nie włożyła. Od czasu do czasu, kiedy zatrzymywaliśmy się na światłach albo na zakręcie, powiew wiatru smagał mnie po ramieniu jej długimi, kędzierzawymi jasnymi włosami i wpychał mi je do ust. Na wargach został mi zapach kwiatów werbeny. Jej uda mnie obejmowały łagodnie, obiecując lub grożąc siłą, jaka się w nich kryła. Pamiętałem te uda, tę skórę miękką jak światło księżyca na mojej dłoni w nocy w domu Karli. A potem, kiedy stanąłem na światłach, odezwała się, jakby czytała mi w myślach:

– Co u małego?

– U małego?

– U tego chłopca, z którym wtedy przyszedłeś, pamiętasz? Do Karli.

– Wszystko dobrze. Spotkałem się z nim tydzień temu u jego wuja. Nie jest już taki mały. Szybko rośnie. Chodzi do prywatnej szkoły. Nie bardzo mu się tam podoba, ale sobie radzi.

– Tęsknisz za nim?

Światła się zmieniły i wrzuciłem bieg, dodałem gazu, żeby szybko pokonać skrzyżowanie przy urywanym warkocie silnika. Nie odpowiedziałem. Oczywiście, że tęskniłem. To był dobry chłopak. Tęskniłem za moją córką. Tęskniłem za matką i całą rodziną. Tęskniłem za przyjaciółmi, za wszystkimi, i w tych desperackich latach byłem pewien, że nigdy więcej ich nie zobaczę. Tęsknota za ludźmi, których kochałem, była dla mnie rodzajem żałoby i czymś gorszym, dużo gorszym, ponieważ – jak mi było wiadomo – oni żyli. Czasami moje serce było jak cmentarz pełen pustych nagrobków. A kiedy zostawałem sam w mieszkaniu, noc w noc, ta żałoba i tęsknota zaciskały mi gardło. Na moim stole leżały pliki banknotów, miałem świeżo sfałszowane paszporty, z którymi mogłem pojechać… wszędzie. Ale nie miałem dokąd; wszędzie czułbym brak sensu, tożsamości i miłości przez nieobecność tych, których utraciłem na zawsze.

Byłem zbiegiem. Byłem zaginiony. Zaginiony w akcji. Ale w trakcie mojej ucieczki to ja ich zgubiłem. W trakcie mego wygnania zagubiłem cały znany mi niegdyś świat. Wygnańcy usiłują wbrew samym sobie unicestwić przeszłość, a wraz z nią każdy ślad zdradzający, kim byli, skąd pochodzą i kto ich niegdyś kochał. Uciekają prosto w zatracenie, żeby przeżyć – i nigdy im się nie udaje. Możemy zaprzeczyć, że mieliśmy przeszłość, ale nie możemy uciec przed jej bólem, bo przeszłość jest jak mówiący cień, który zawsze dotrzymuje nam kroku, idzie za nami aż po grób.

Z tej różowofiołkowej palety gasnącego wieczoru wstała wokół nas granatowoczarna noc. Zanurzyliśmy się w wiatr od morza, w tunele świateł. Szata zachodu słońca zsunęła się z ramion miasta. Ręce Lisy przesuwały się po mojej twardej skórze jak morze, jak falująca, mrowiąca pieszczota morza. I przez jedną chwilę, gdy jechaliśmy razem, staliśmy się jednością: jednym pożądaniem, jedną obietnicą rozpływającą się w kompromisie, jednymi ustami smakującymi strużkę niebezpieczeństwa i rozkoszy. I coś – możliwe, że miłość albo strach – skusiło mnie do dokonania wyboru, obudziło w ogrzewającym mnie wietrze szepty: tak młody i wolny już nigdy nie będziesz.

– Lepiej już pójdę.

– Nie chcesz kawy czy czegoś? – spytała, otwierając kluczem drzwi mieszkania.

– Lepiej pójdę.

– Kawita strasznie się przejęła tym tematem, który jej dałeś, o dziewczynach ze slumsów. Tych, co zmartwychwstały. O niczym innym już nie mówi. Nazywa je „Niebieskie Siostry”. Nie wiem dlaczego, ale brzmi ekstra.

Zatrzymywała mnie, zagadywała. Spojrzałem w niebo, które miała w oczach.

– Lepiej pójdę.

Dwie godziny później, w pełni przytomny, nadal czując dotyk jej warg, które całowały mnie na dobranoc, nie zdziwiłem się, słysząc dzwonek telefonu.

– Możesz przyjść tu natychmiast? – spytała, kiedy się odezwałem. Milczałem, usiłując znaleźć taki sposób odmowy, który zabrzmiałby jak potwierdzenie.

– Usiłuję złapać Abdullaha, ale nie odpowiada – dodała i dopiero wtedy dotarł do mnie przerażony, wstrząśnięty ton jej głosu.

– Co? Co się stało?

– Mamy kłopoty… jest pewien kłopot…

– Maurizio? Coś ci grozi?

– Nie żyje – wymamrotała. – Zabiłam go.

– Jest tam ktoś?

– Ktoś? – powtórzyła nieprzytomnie.

– Czy w mieszkaniu ktoś jest?

– Nie. To znaczy tak – jest Ulla, i on, na podłodze. To…

– Słuchaj! – rozkazałem. – Zamknij drzwi na klucz. Nikogo nie wpuszczaj. – Drzwi są wyważone – wymamrotała słabym głosem. – Wyrwał je z zawiasów.

– Dobrze. Podeprzyj je czymś – może krzesłem. Niech tak stoją, dopóki nie przyjadę.

– Ulla jest w strasznym stanie. Cholernie się… zdenerwowała.

– Wszystko będzie dobrze. Podeprzyj drzwi. Nie dzwoń już do nikogo. Z nikim nie rozmawiaj, nikogo nie wpuszczaj. Zrób dwa kubki kawy, dodaj mnóstwo mleka i cukru – po cztery łyżki cukru – i wypij razem z Ullą. I niech się napije alkoholu, jeśli trzeba. Już jadę. Będę tam za dziesięć minut. Nigdzie się nie ruszaj i zachowaj spokój.

Jadąc przez mrok, przedzierając się przez zatłoczone ulice, lawirując motorem w sieci świateł, nie czułem nic: ani strachu, ani zgrozy, ani dreszczu ożywienia. Jechałem na maksa, przy każdej zmianie biegów otwierając przepustnicę tak gwałtownie, że wskaźnik obrotomierza wyskakiwał na czerwone pole. I tak robiliśmy wszyscy, każde na swój sposób, Karla, Didier, Abdullah i ja – żyliśmy na czerwonym polu. I Lisa. I Maurizio. Wskaźnik zawsze był na czerwonym polu naszego życia.

Pewien Holender, najemnik w Kinszasie, powiedział mi, że przestaje nienawidzić samego siebie tylko „wtedy, kiedy staje przed tak wielkim ryzykiem, że zaczyna działać, nie myśląc i nie czując. Wolałbym tego nie słyszeć, bo dokładnie rozumiałem, o co mu chodzi. Kiedy tej nocy jechałem, szybowałem przez mrok, ciszę mojego serca prawie można było pomylić ze spokojem.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 99 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 15 | ROZDZIAŁ 16 | ROZDZIAŁ 17 | ROZDZIAŁ 18 | ROZDZIAŁ 19 | ROZDZIAŁ 21 | ROZDZIAŁ 22 | ROZDZIAŁ 23 | ROZDZIAŁ 24 | ROZDZIAŁ 25 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 26| ROZDZIAŁ 28

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.06 сек.)