Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 28

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

Podczas mojej pierwszej bójki na noże dowiedziałem się, że istnieją dwa rodzaje ludzi, którzy angażują się w konflikt grożący śmiercią: ci, którzy zabijają, żeby przeżyć, i ci, którzy żyją, żeby zabijać. Miłośnicy zabijania mogą się wdać w bójkę z największą zapalczywością i furią, ale ten, kto walczy o przeżycie, który zabija, żeby ocalić siebie, zwykle ma przewagę. Jeśli urodzony morderca zaczyna przegrywać, jego powody wszczęcia bójki bledną. Jeśli morderca z konieczności zaczyna przegrywać, jego motywacja staje się jeszcze potężniejsza. A starcia z użyciem śmiercionośnej broni, w przeciwieństwie do zwykłych bójek, wygrywa się i przegrywa z przyczyn, które pozostają, kiedy popłynie krew. Walka o ocalenie życia jest powodem lepszym i dającym większą energię niż walka o zakończenie go.

Pierwszą bójkę na noże stoczyłem w więzieniu. Jak większość więziennych bójek, zaczęła się trywialnie i zakończyła paskudnie. Moim przeciwnikiem był wysportowany, silny weteran wielu walk. Był człowiekiem, co znaczyło, że miał prawo wymuszać od słabszych więźniów pieniądze i papierosy. Budził strach w większości więźniów, a jako że nie był drobiazgowy, brał ten strach za szacunek. Ja go nie szanowałem. Brzydziłem się takimi jak on z powodu ich tchórzostwa i gardziłem nimi za okrucieństwo. Nigdy nie widziałem, żeby naprawdę silny mężczyzna żerował na słabszym. Silni nienawidzą wymuszających niemal tak samo jak wymuszający ich.

A ja byłem odpowiednio silny. Dorastałem w surowej robotniczej dzielnicy i przez całe życie walczyłem. Nikt w więzieniu o tym nie wiedział, bo nie byłem recydywistą. Zacząłem więzienną karierę jako debiutant. Co więcej, byłem intelektualistą i tak się zachowywałem i wysławiałem. Niektórzy to uszanowali, a inni się śmiali, ale żaden się mnie nie bał. Mimo to długi wyrok, który odsiadywałem – dwadzieścia lat w ciężkim więzieniu za napad z bronią w ręku – dawał większości do myślenia. Byłem czarnym koniem. Nikt nie wiedział, jak się zachowam podczas prawdziwej próby, a wielu chciało się tego dowiedzieć.

Gdy nadeszła próba, błysnęła stal i wypluliśmy parę wybitych zębów. Zaatakował mnie w więziennej pralni, jedynym miejscu, którego nie obserwowali strażnicy patrolujący kładki pomiędzy wieżyczkami strzelniczymi. Było to coś w rodzaju nieprowokowanego ataku z zaskoczenia, w więziennym slangu znanego jako atak z zaskoku. Tamten był uzbrojony w nóż stołowy, wyostrzony z nieskończenie złośliwą cierpliwością na kamiennej podłodze celi. Ostrzem mógł bez problemu ogolić zarost lub poderżnąć gardło. Przed odsiadką nigdy nie miałem przy sobie noża i nigdy w życiu nim nie walczyłem. Ale tutaj, gdzie ataki na więźniów zdarzały się codziennie, poszedłem za radą twardych facetów, którzy przeżyli tu długie lata: „Lepiej mieć broń i jej nie potrzebować – powtarzali mi nieraz – niż potrzebować i nie mieć”. Mój nóż był zrobiony z zaostrzonego metalowego szpikulca, grubego jak palec mężczyzny i trochę dłuższego od dłoni. Rękojeść była owinięta taśmą klejącą i mogłem ją przytwierdzić do dłoni, by nie zakrzywiać palców. Kiedy walka się zaczęła, tamten nie wiedział, że mam broń, ale obaj, każdy na swój sposób, spodziewaliśmy się, że ta walka zakończy się śmiercią. On chciał zabić mnie, ja byłem pewien, że muszę zabić jego, żeby przeżyć.

Popełnił dwa błędy. Pierwszym była defensywna pozycja. Rzucił się na mnie z zaskoczenia i dwoma ciosami zranił w pierś i ramię. Powinien napierać, żeby skończyć sprawę, powinien zadawać cios za ciosem, ale cofnął się i zaczął zataczać nożem małe kółka. Może spodziewał się, że się poddam – jego przeciwnicy na ogół szybko kapitulowali, w równej mierze ze strachu przed nim, jak na widok własnej krwi. Może był tak pewien zwycięstwa, że po prostu chciał się ze mną zabawić, żeby lepiej odczuć dreszczyk emocji. Niezależnie od przyczyny, stracił przewagę i przegrał z powodu tego jednego kroku w tył. Dał mi czas na wyciągnięcie noża spod koszuli i natarcie. Zobaczyłem w jego oczach zdziwienie i to był dla mnie sygnał do kontrataku.

Jego drugim błędem było to, że trzymał nóż jak szpadę, jakby to była szermierka. Człowiek trzyma nóż ostrzem do góry, kiedy chce, żeby nóż, tak jak pistolet, samym swoim widokiem załatwił sprawę. Ale nóż to, rzecz jasna, nie pistolet i to nie on walczy, lecz człowiek. Nóż ma tylko pomóc wykończyć przeciwnika. Chwytem zapewniającym zwycięstwo jest chwyt sztyletowy, z ostrzem skierowanym w dół i ściskającą rękojeść pięścią w pozycji dogodnej do zadania ciosu. Ten chwyt daje maksymalną siłę podczas ciosu skierowanego w dół, a bronią dodatkową jest pięść.

Tamten zrobił unik i przykucnął. Zaczął kreślić zamaszyste łuki z szeroko rozłożonymi ramionami. Był praworęczny. Przyjąłem postawę bokserską, ze sztyletem w prawej pięści. Zrobiłem wykrok prawą stopą, a lewą zostawiłem z tyłu, by utrzymywać równowagę. Zacząłem go przypierać do muru. Dwa razy się zamachnął, a potem rzucił się w przód. Ustąpiłem mu z drogi i zdzieliłem trzykrotnie, prawą, lewą i prawą. Jeden cios był udany. Złamałem mu nos, do oczu napłynęły mu łzy i zaćmiły widzenie. Znowu skoczył, starając się uderzyć z boku. Chwyciłem go lewą ręką za nadgarstek, wstąpiłem w wolną przestrzeń między jego nogami i zadałem mu cios w pierś. Celowałem w serce albo płuco. Nie trafiłem, ale i tak wbiłem ostrze aż po rękojeść w mięsiste ciało pod obojczykiem. Wyszło mu z pleców tuż pod łopatką.

Przyparłem go do ściany między pralką i suszarką. Ostrzem przytrzymywałem go na miejscu, lewą ręką blokowałem dłoń z nożem i usiłowałem ugryźć go w twarz lub szyję, ale tak szybko się miotał, że zdecydowałem się jednak na walnięcie z byka. Nasze głowy zderzyły się kilka razy, aż zwalił się razem ze mną na podłogę. Podczas upadku wypadł mu nóż, moje ostrze samo wyskoczyło z jego piersi. Zaczął pełznąć ku drzwiom pralni. Nie wiedziałem, czy chce uciec, czy szuka lepszej pozycji. Nie mogłem ryzykować. Głowę miałem na poziomie jego nóg. Miotając się razem z nim na podłodze, wyciągnąłem rękę i chwyciłem go za pasek. Podciągnąłem się i dwa razy dźgnąłem go w udo, raz za razem. Parę razy trafiłem w kość i poczułem wstrząs rozchodzący mi się przez rękę aż po bark. Puściłem pasek, sięgnąłem lewą ręką po jego nóż, żeby nim także zadawać mu ciosy.

Nie skomlał, muszę mu to przyznać. Ryczał na mnie, żebym przestał, krzyczał, że się poddaje: „Mam dość! Mam dość! Mam dość!” – ale nie skomlał. Przestałem i pozwoliłem mu żyć. Wstałem chwiejnie. Znowu próbował popełznąć do drzwi. Zatrzymałem go, stawiając mu but na szyi, mocno kopnąłem w skroń. Musiałem go zatrzymać. Gdyby wypełzł z pralni, kiedy ja byłem w środku, i gdyby strażnik go zobaczył, spędziłbym na bloku karnym dodatkowe pół roku albo więcej.

On leżał na podłodze i jęczał, a ja zdjąłem zakrwawione ubranie i przebrałem się w czysty komplet. Więzień przydzielony do sprzątania stał przed pralnią, uśmiechając się do nas życzliwie. Podałem mu kłąb brudnych ciuchów. Wyniósł je ukradkiem w wiadrze i wyrzucił do pieca za kuchnią. W drodze powrotnej oddałem noże innemu więźniowi, który zakopał je w więziennym ogródku. Kiedy przeciąłem wszystkie więzy z zajściem, więzień, który usiłował mnie zabić, wkuśtykał do gabinetu dyrektora więzienia i osunął się na ziemię. Zabrano go do szpitala. Nigdy więcej go nie widziałem i nigdy nie pisnął na ten temat słowa. To też muszę mu przyznać. Był bandytą i wymuszającym, chciał mnie zabić bez powodu, ale nie donosił.

Po walce, znalazłszy się samotnie w celi, obejrzałem rany. Cios w ramię przeciął gładko żyłę. Nie mogłem tego zgłosić sanitariuszowi, boby mnie skojarzono z bójką i rannym. Miałem nadzieję, że to się samo zagoi. Od lewego barku po środek piersi biegło głębokie rozcięcie. Także było gładkie i bardzo krwawiło. Na metalowej misce spaliłem dwie paczki bibułek do papierosów i wtarłem popiół w obie rany. Bolało, ale rany natychmiast się zabliźniły i krwawienie ustało.

Nigdy nikomu nie wspomniałem o tej bójce, ale wkrótce wieść się rozniosła i wszyscy dowiedzieli się, że przeżyłem próbę. Biała blizna na mojej piersi, blizna, którą ci mężczyźni codziennie widywali pod prysznicami, przypominała im o mojej gotowości do walki. Była ostrzeżeniem, tak jak jaskrawe prążki na skórze węża morskiego. Nadal ją mam, i po tylu latach jest ciągle tak samo długa i biała.

Pierwsza bójka nie była ostatnią i kiedy stałem nad trupem Maurizia Belcane poczułem te ziemne, ostre wspomnienia własnych doświadczeń z zadawaniem i przyjmowaniem ciosów. Znieruchomiał w pozycji klęczącej, twarzą w dół, z górną połową ciała na kanapie i nogami na podłodze. Na dywanie obok jego luźno zgiętej prawej ręki leżał ostry jak brzytwa sztylet. Z pleców wystawał mu wbity po czarną rękojeść kuchenny nóż, trochę na lewo od kręgosłupa, tuż pod łopatką. Nóż był długi, szeroki i ostry. Już go widywałem – w rękach Lisy, kiedy Maurizio miał niefart zjawić się w jej mieszkaniu bez zaproszenia. To było ostrzeżenie, z którego powinien był wyciągnąć wnioski. Oczywiście nigdy tego nie robimy. I dobrze, powiedziała kiedyś Karla, bo gdybyśmy wszyscy wyciągali odpowiednie wnioski po pierwszym razie, miłość stałaby się zupełnie niepotrzebna. A Maurizio wreszcie się czegoś nauczył – boleśnie, twarzą w kałuży własnej krwi. To właśnie jego Didier nazywał „mężczyzną w pełni dojrzałym”. Kiedy raz z niego kpiłem, że jest niedojrzały, oświadczył, iż szczyci się i cieszy swoją niedojrzałością. W pełni dojrzały mężczyzna lub kobieta ma przed sobą ostatnie dwie sekundy życia.

Te myśli przetaczały się jedna po drugiej przez moją głowę, jak stalowe kule w ręce kapitana Queega. Oczywiście to był nóż, wspomnienie przyjmowania ciosu i zadawania go. Pamiętałem to dokładnie, każdą sekundę. Pamiętałem noże, które zadały mi rany, rozcięły moje ciało. Nadal czułem stalowe ostrza w moim ciele. Są jak płomień. Jak nienawiść. Są jak najpodlejsza myśl świata. Potrząsnąłem głową, wciągnąłem głęboki haust powietrza i znowu na niego spojrzałem.

Nóż mógł przebić płuco i dotrzeć do serca. W każdym razie wykończył go szybko. Jego ciało padło na kanapę i od tego momentu już się nie poruszyło. Wziąłem w garść jego gęste, czarne włosy i podniosłem mu głowę. Martwe oczy miał na pół otwarte, a wargi lekko odsłaniały zęby w trupim uśmiechu. Było zadziwiająco mało krwi. Kanapa wchłonęła wszystko. Będziemy musieli się jej pozbyć, usłyszałem własną myśl. Dywan nie ucierpiał nadmiernie i można go było odczyścić. Maurizio nie zdemolował pokoju. Stolik do kawy miał złamaną nogę, a zawiasy drzwi wejściowych zwisały luźno. Przeniosłem uwagę na kobiety.

Ulla miała na policzku ranę ciągnącą się niemal do brody. Oczyściłem ją i zakleiłem plastrem wzdłuż całej długości. Rana nie była głęboka i spodziewałem się, że szybko się zagoi, ale nie miałem wątpliwości, że zostanie po niej blizna. Przypadkiem ostrze opisało naturalną krzywiznę jej policzka i szczęki, dodając tylko wyrazu kształtowi jej twarzy. Ta rana miała skazić jej urodę, lecz nie unicestwić. Jednak oczy miała nienormalnie rozszerzone i oszalałe ze strachu, który nie chciał przygasnąć. Na oparciu kanapy za jej plecami wisiało lungi. Zarzuciłem je jej na ramiona, a Lisa dała jej słodkiego, gorącego czaju. Wzdrygnęła się, gdy przykrywałem trupa kocem. Twarz się jej ściągnęła w bolesnym grymasie i dopiero teraz się rozpłakała.

Lisa była spokojna. Miała na sobie pulower i dżinsy, strój, który tylko ktoś urodzony w Bombaju mógłby nosić w tak parną, bezwietrzną, rozprażoną noc. Pod okiem i na policzku miała siniaki. Kiedy Ulla znowu się uspokoiła, poszliśmy do drzwi, by nas nie słyszała. Lisa wzięła papierosa, pochyliła się ku mojej zapałce, a potem zaciągnęła się i po raz pierwszy, odkąd przekroczyłem próg mieszkania, spojrzała mi w oczy.

– Cieszę się, że przyszedłeś. Cieszę się, że tu jesteś. Nie miałam wyboru. Musiałam to zrobić, on…

– Przestań! – przerwałem jej brutalnie, ale mój głos był cichy i ciepły. – To nie ty go zabiłaś. To ona. Widzę to w jej oczach. Znam to spojrzenie. Nadal go dźga, to się nadal dzieje w jej głowie. Przez jakiś czas będzie miała to spojrzenie. Usiłujesz ją chronić, ale nie pomożesz jej, jeśli będziesz mnie okłamywać.

Uśmiechnęła się. Jak na te okoliczności, był to bardzo porządny uśmiech. Gdybyśmy nie stali obok trupa z nożem w sercu, uznałbym, że jest nieodparcie pociągający.

– Co się stało?

– Nie chcę, żeby ucierpiała, i tyle – powiedziała spokojnie. Uśmiech zniknął w zaciśniętej, ponurej kresce jej ust.

– Ja też nie chcę. Co się stało?

– Wpadł i rzucił się na nią z nożem. Oszalał, ześwirował. Chyba się czegoś naćpał. Wrzeszczał na nią, a ona nie mogła mu odpowiedzieć. Oszalała jeszcze bardziej niż on. Siedziałam z nią przez godzinę, zanim tu wpadł. Opowiedziała mi o Modenie. Nie dziwię się, że ześwirowała. Chodzi o to… kurwa, Lin, jest źle. Ona od tego oszalała. W każdym razie Maurizio wpadł do mieszkania jak goryl i rzucił się na nią. Był umazany krwią – chyba Modeny. Zrobiło się kurewsko strasznie. Usiłowałam skoczyć na niego z nożem. Walnął mnie w oko i rymsnęłam na tyłek. Upadłam na tę kanapę. On na mnie, i właśnie chciał mnie dźgnąć, kiedy Ulla wsadziła mu nóż w plecy. Zginął w sekundę. Przysięgam. W sekundę. Jedną. Po prostu. Patrzył na mnie, a potem go już nie było. Ona mnie uratowała.

– Według mnie to raczej ty uratowałaś ją. Gdyby cię tu nie było, to ona by klęczała przy tej kanapie z nożem w plecach.

Zaczęła trząść się i dygotać. Wziąłem ją w ramiona i przez jakiś czas tuliłem, podtrzymywałem, żeby nie upadła. Gdy znowu się uspokoiłem, zaprowadziłem ją na stołek, na którym usiadła, rozdygotana. Podzwoniłem po ludziach i znalazłem Abdullaha. Streściłem sytuację w najbardziej zwięzły z możliwych sposób. Kazałem mu się skontaktować z Hasanem Obikwą z afrykańskiego getta i sprowadzić go samochodem do mieszkania.

Stopniowo, kiedy czekaliśmy na Abdullaha i Hasana, historia zaczęła mi się układać w całość. Ullę nagle ogarnęło zmęczenie, ale nie pozwoliłem jej zasnąć. Jeszcze nie. Po jakimś czasie zaczęła mówić, dodając szczegóły do relacji Lisy, i stopniowo przejęła opowiadanie.

Maurizio Bekane poznał Sebastiana Modenę w Bombaju, gdzie obaj byli alfonsami zagranicznych prostytutek. Maurizio był jedynym synem bogatych mieszkańców Florencji, których jako dziecko stracił w katastrofie lotniczej. Zgodnie z jego relacją, którą zawsze powtarzał Ulli po pijaku, wychowali go dalecy krewni, obojętni i wymagający dyscypliny. Ledwie go tolerowali, a ich dom był pozbawiony miłości. Jako osiemnastolatek zagarnął pierwszą ratę spadku i uciekł do Kairu. W wieku dwudziestu pięciu lat przepuścił już całą fortunę rodziców. Reszta rodziny wyrzekła się go, w równym stopniu za rozrzutność jak z powodu licznych skandali, jakie znaczyły jego drogę przez Środkowy Wschód i Azję. W wieku dwudziestu siedmiu lat znalazł się w Bombaju, gdzie został alfonsem europejskich prostytutek.

Naganiaczem Maurizia w Bombaju był zahukany, ponury Hiszpan Sebastian Modena. Ten trzydziestolatek wyszukiwał i kontaktował się z bogatymi Arabami i Hindusami. Niska, wątła postura i nieśmiałe zachowanie działały na jego korzyść, bo rozpraszały lęki i podejrzliwość klientów. Brał jedną piątą sumy, której Maurizio żądał od swoich dziewczyn. Ulla sądziła, że Modenie wystarczał ten nierówny układ, w którym on odwalał prawie całą brudną robotę, a Maurizio zgarniał prawie całą kasę, ponieważ siebie uważał się za rybę – pilota, a wysokiego, przystojnego Włocha za rekina.

Wywodził się z zupełnie innych sfer niż Maurizio. Był jednym z trzynaściorga dzieci andaluzyjskich Cyganów i dorastał z przekonaniem, że jest najsłabszy w miocie. Zdobył większe wykształcenie na ulicy niż w szkole, ledwie umiał czytać i stopniowo awansował od drobnego oszusta do drobnego złodziejaszka w Turcji, Iranie, Pakistanie i Indiach. Żerował na turystach, nigdy nie brał zbyt wiele i nie zostawał za długo w jednym miejscu. Potem poznał Maurizia i przez dwa lata pracował dla niego, naganiając mu klientów i kontaktując z dziewczynami ze stajni Maurizia.

I może trwałoby tak dłużej, gdyby pewnego dnia Maurizio nie pojawił się w „Leopoldzie” z Ullą. Od pierwszego spojrzenia, powiedziała nam Ulla, stało się dla niej jasne, że Modena beznadziejnie się w niej zakochał. Nie odtrąciła go, bo jego uczucie było dla niej użyteczne. Została wykupiona z Pałacu madame Zhou i Maurizio zamierzał sobie powetować straty jak najszybciej. Rozkazał zakochanemu Modenie, by znajdował jej robotę dwa razy dziennie, codziennie, dopóki nie spłaci długu. Udręczony Modena, który uważał to za zdradę swojej miłości, namawiał partnera, by zwolnił Ullę ze zobowiązań. Maurizio odmówił i wyśmiewał Hiszpana za miłość do profesjonalistki. Powtarzał mu, że ma ją zmuszać do pracy dniem i nocą.

Ulla urwała, bo pukanie do drzwi obwieściło nadejście Abdullaha. Wysoki Irańczyk zjawił się cicho, spowity w czerń, jakby sama noc weszła do mieszkania. Powitał mnie silnym uściskiem, a Lisie skinął łagodnie głową. Podeszła i pocałowała go w policzek. Uniósł koc i przyjrzał się zwłokom Maurizia. Pokiwał głową i ściągnął w dół kąciki ust z podziwem profesjonalisty dla jednego morderczego ciosu. Opuścił koc i odmówił cicho modlitwę.

– Hasan jest zajęty. Będzie tu za godzinę – oznajmił.

– Powiedziałeś mu, o co chodzi?

– Wszystko wie – odparł, unosząc jedną brew i uśmiechając się lekko.

– Na zewnątrz spokój?

– Sprawdziłem przed wejściem. W budynku cicho, a ulica jak zawsze.

– Na razie sąsiedzi nie reagują. Lisa mówi, że wyważył drzwi jednym kopniakiem i nie było aż tak wiele wrzasków i krzyków. Kiedy przyjechałem, jakiś sąsiad puszczał głośną muzykę. Może jakaś impreza. Chyba nikt nie ma pojęcia, co zaszło.

– Musimy… musimy kogoś powiadomić! – wyrwała się nagle Ulla. Wstała, a lungi osunęło się jej z ramion. – Może… wezwiemy lekarza… albo policję…

Abdullah przypadł do niej i otoczył ramionami z zaskakującą czułością. Posadził ją i ukołysał. Przyglądałem się im trochę zawstydzony, bo sam powinienem ją utulić, i to już dawno, właśnie z taką łagodnością. Ale prawda wyglądała tak, że śmierć Maurizia rzucała na mnie cień i że się przestraszyłem. Miałem powody, żeby go zabić, a nawet pobiłem go gołymi rękami prawie na śmierć. Wszyscy o tym wiedzieli. Byłem w tym mieszkaniu, z Lisą i Ullą, wyglądało na to, że im pomagam, odpowiadam na ich wezwanie, ale wcale nie o to chodziło. Byłem tam także po to, żeby pomóc samemu sobie. Byłem tam po to, żeby się upewnić, że żadna nitka tej lepkiej pajęczyny jego śmierci nie przyklei się do mnie. I dlatego nie było we mnie łagodności, a czułość okazał irański zabójca Abdullah Tahiri.

Ulla znowu zaczęła mówić. Lisa nalała jej wódki z sokiem limonkowym. Ulla przełknęła ją wielkim haustem i ciągnęła dalej. Trochę to potrwało, bo była zdenerwowana i przestraszona. Od czasu do czasu pomijała ważne szczegóły i myliła się jej kolejność faktów, które relacjonowała tak, jak się jej przypominały, a nie w porządku chronologicznym. Musieliśmy jej zadawać pytania i zmuszać do bardziej zbornej mowy, i stopniowo dowiedzieliśmy się wszystkiego.

To Modena pierwszy spotkał się z Nigeryjczykiem – biznesmenem, który chciał kupić heroinę za sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Przedstawił go Mauriziowi i Afrykańczyk zbyt szybko, zbyt łatwo rozstał się z pieniędzmi. Maurizio je ukradł i chciał prysnąć, ale Modena miał lepszy pomysł. Wykorzystał tę szansę, by uwolnić Ullę i pozbyć się Maurizia, którego znienawidził za zrobienie z Ulli niewolnicy. Wykradł mu pieniądze i zaszył się w kryjówce, a Nigeryjczyk wysłał do Bombaju grupę uderzeniową. Aby odwrócić od siebie uwagę Afrykańczyków, którzy płonęli uzasadnioną żądzą krwi, Maurizio podał im moje nazwisko i oznajmił, że to ja ukradłem im pieniądze. Dalszą część historii Abdullah i ja już znaliśmy.

Pomimo całego swojego tchórzostwa i strachu, że Nigeryjczycy mogą po niego wrócić, Maurizio Belcane nie mógł rzucić wszystkiego i uciec z miasta. Nie potrafił się wyzbyć żądzy mordu, którą budził w nim Modena, i zrozumiałego pożądania, które budziły w nim pieniądze. Przez wiele tygodni obserwował i śledził Ullę. Wiedział, że prędzej czy później Modena się z nią skontaktuje. Kiedy Hiszpan nawiązał kontakt, Ulla poszła na spotkanie z nim. Nieświadomie zaprowadziła szalonego Włocha do taniego hotelu w Dadarze, gdzie ukrywał się jego były wspólnik. Maurizio wpadł do pokoju, ale Modena był już sam. Ulla odeszła. Z pieniędzmi. Modena był chory. Jakaś choroba nadszarpnęła mu zdrowie. Ulla sądziła, że to mogła być malaria. Maurizio zakneblował go, przywiązał do łóżka i zaczął obrabiać sztyletem. Modena, twardszy, niż można by się spodziewać i do końca małomówny, nie zdradził, że Ulla ukrywa się w pokoju obok, parę kroków od nich – i że ma pieniądze.

– Kiedy Maurizio przestał go… kaleczyć… i wyszedł, bardzo długo zwlekałam – powiedziała Ulla ze wzrokiem wbitym w dywan, dygocząc pod kocem. Lisa siedziała u jej stóp. Łagodnie wyjęła jej szklankę z zaciśniętych palców i podała papierosa. Ulla go wzięła, ale nie zapaliła. Spojrzała Lisie w oczy i obejrzała się na Abdullaha i na mnie.

– Strasznie się bałam – powiedziała błagalnie. – Za bardzo. Po jakimś czasie weszłam i go zobaczyłam. Leżał na tym łóżku. W ustach miał szmatę. Był przywiązany, mógł poruszać tylko głową. Był cały pocięty. Twarz. Ciało. Wszystko. Tyle krwi. Morze krwi. Ciągle się we mnie wpatrywał, tak patrzył i patrzył. A ja go zostawiłam i… i… uciekłam.

– Zostawiłaś go? – szepnęła Lisa.

Ulla skinęła głową.

– Nawet go nie rozwiązałaś?

Znowu przytaknięcie.

– Jezu Chryste – warknęła Lisa gorzko. Wstała, powiodła bolesnym spojrzeniem od Abdullaha do mnie. – Tego mi nie powiedziała.

– Ulla, posłuchaj. Myślisz, że on tam może nadal być? – spytałem.

Skinęła głową po raz trzeci. Spojrzałem na Abdullaha.

– Mam w Dadarze przyjaciela – powiedział. – Gdzie jest ten hotel? Jak się nazywa?

– Nie wiem – wymamrotała. – Koło rynku. Tak w głębi, przy śmietniku. Strasznie tam śmierdzi. Nie, zaraz, przypomniałam sobie. Widziałam tę nazwę na taksówce. „Kabir”. Tak. Tak się nazywa. O Boże! Kiedy wychodziłam, pomyślałam… byłam pewna, że ktoś go znajdzie i… i… i uwolni. Myślicie, że aż do teraz tam leży? Tak?

Abdullah zadzwonił do znajomego i załatwił, żeby ktoś zajrzał do hotelu.

– Gdzie pieniądze? – spytałem.

Zawahała się.

– Pieniądze, Ulla. Dawaj.

Wstała chwiejnie, wspierana przez Lisę, i poszła do sypialni. Po chwili wróciła z torbą podróżną. Podała mi ją z miną, w której walczyły dziwnie sprzeczne uczucia – kokieteria i wrogość, pół na pół. Otworzyłem torbę i wyjąłem parę paczek amerykańskich studolarówek. Odliczyłem dwadzieścia tysięcy, a resztę schowałem do torby i oddałem ją Ulli.

– Dziesięć tysięcy dla Hasana – oznajmiłem. – Pięć tysięcy za nowe paszporty i bilet do Niemiec. Pięć tysięcy na pozałatwianie spraw tutaj i znalezienie Lisie nowego mieszkania po drugiej stronie miasta. Reszta jest twoja. I Modeny, jeśli przeżyje.

Chciała odpowiedzieć, ale ciche pukanie obwieściło nadejście Hasana. Tęgi, dobrze umięśniony Nigeryjczyk wszedł i ciepło powitał mnie i Abdullaha. Jak my wszyscy, zaaklimatyzował się w upalnym Bombaju i bez śladów najmniejszego dyskomfortu nosił marynarkę z grubej serży i dżinsy w kolorze ciemnobutelkowej zieleni. Odsłonił zwłoki Maurizia, uszczypnął trupią skórę, zgiął martwe ramię i powąchał ciało.

– Mam dobry plastik – oznajmił, rzucając na podłogę grubą folię i rozwijając ją. – Musimy go całkiem rozebrać. I zdjąć wszystkie pierścionki i łańcuszki. Potrzebujemy samego człowieka. Zęby wyrwiemy później.

Odczekał, ale kiedy nie odpowiedziałem i nie zareagowałem, spojrzał na mnie i przekonał się, że patrzę na kobiety. Twarze miały zesztywniałe ze strachu.

– Może… zaprowadzisz Ullę pod prysznic – rzuciłem Lisie z ponurym uśmieszkiem. – I sama się wykąp. Nam tu trochę zejdzie.

Lisa zaprowadziła Ullę do łazienki i odkręciła wodę. Rzuciliśmy ciało Maurizia na folię i zaczęliśmy go rozbierać. Skórę miał szarawą, matową, miejscami w kolorze marmuru. Za życia był wysoki i dobrze zbudowany. Po śmierci, nagi, wydawał się chudszy, jakiś bardziej mizerny. Powinienem poczuć litość. Nawet jeśli zmarli nie budzą w nas litości, powinniśmy ją poczuć, kiedy na nich patrzymy i ich dotykamy. Litość to składowa miłości, która nie prosi o nic w zamian i dlatego każdy akt litości jest jakby modlitwą. Azmarli potrzebują modlitw. Ucichłe serce, ta pusta nawa nieoddychajacej piersi, i zgaszone świece oczu proszą o nasze modlitwy. Każdy zmarły jest jak świątynia w ruinach, a kiedy ją widzimy, powinniśmy się ulitować i odmówić modlitwę.

Ale ja się nie ulitowałem. Masz, na co zasłużyłeś, pomyślałem, i zawinęliśmy zwłoki w folię. Czułem się jak śmieć, ale te słowa pełzały mi po głowie jak śmiercionośny szept, przedzierający się przez rozgniewany tłum. Masz, na co zasłużyłeś.

Hasan zjawił się z koszem na kółkach, jakiego używa się w pralni. Trup zaczynał już sztywnieć, więc musieliśmy mu złamać nogi, żeby się zmieścił. Stoczyliśmy wózek po dwóch kondygnacjach schodów i nikt nie zwrócił na nas uwagi. Wyjechaliśmy na cichą ulicę, gdzie stała dostawcza furgonetka Hasana. Jego ludzie codziennie dowozili nią ryby, chleb, owoce, jarzyny i naftę do sklepików w afrykańskim getcie. Wywindowaliśmy wózek na tył i przysypaliśmy owinięte w plastikowy kokon zwłoki bochenkami chleba, koszami jarzyn i tacami ryb.

– Dzięki, Hasan – powiedziałem. Uścisnąłem mu dłoń i przekazałem dziesięć tysięcy dolarów. Wepchnął je do marynarki.

– Nie – odezwał się głębokim basem, który w getcie budził natychmiastowy szacunek. – Bardzo chętnie to zrobię. A teraz, Lin, między nami kwita. Dług spłacony.

Skinął głową Abdullahowi i zostawił nas. Poszedł do czekającego w połowie ulicy samochodu. Rahim wychylił się z furgonetki i błysnął do nas uśmiechem, a potem włączył silnik. Odjechał, nie oglądając się. Samochód Hasana podążył kilkaset metrów za nim. Nigdy więcej nie usłyszeliśmy ani słówka na temat Maurizia. Chodziły pogłoski, że Hasan Obikwa ma na środku swoich slumsów jamę. Niektórzy dodawali, że roi się w niej od szczurów. Inni, że od krabów. Jeszcze inni zaklinali się, że w tej jamie żyją ogromne wieprzki. Niezależnie od rodzaju trzymanych tam wygłodniałych stworzeń, wszyscy zgadzali się, że od czasu do czasu dostają na przekąskę zwłoki, po kawałku.

– Dobrze zainwestowałeś te pieniądze – mruknął Abdullah z kamienną miną, obserwując odjeżdżającą furgonetkę.

Wróciliśmy do mieszkania i naprawiliśmy drzwi na tyle, żeby można je było zamknąć. Abdullah zadzwonił do innej osoby i znalazł dwóch godnych zaufania mężczyzn, którzy mieli następnego dnia zająć się mieszkaniem. Polecono im przynieść piłę, pociąć kanapę na kawałki i wynieść w workach na śmieci. Mieli też wyczyścić dywan i zostawić mieszkanie w przyzwoitym stanie, usuwając wszelkie ślady po jego dotychczasowych lokatorach.

Odłożył słuchawkę i telefon natychmiast zadzwonił. Znajomy z Dadaru miał wiadomości. Obsługa hotelu znalazła Modenę i pośpiesznie odwiozła go do szpitala. Znajomy odwiedził go tam i dowiedział się, że chory i ciężko ranny mężczyzna wypisał się na własne życzenie. Ostatnio widziano go, jak pełnym gazem odjeżdżał taksówką. Doktor, który się nim zajmował, miał wątpliwości, czy uda mu się przeżyć tę noc.

– Dziwne – powiedziałem, kiedy Abdullah przekazał nam wieści. – Przecież znałem Modenę… może nawet dobrze go znałem. Widziałem go w „Leopoldzie”… ja wiem? Ze sto razy może. Ale nie pamiętam jego głosu. Nie pamiętam, jak brzmi jego głos. Nie potrafię go usłyszeć w głowie, jeśli mnie rozumiecie.

– Lubiłem go – oznajmił Abdullah.

– To mnie dziwi.

– Dlaczego?

– Nie wiem na pewno… Był taki… potulny.

– Byłby z niego dobry żołnierz.

Uniosłem brwi zaskoczony. W tamtych czasach Modena wydawał mi się nie tylko potulny ale i słaby. Nie potrafiłem zrozumieć Abdullaha. Wtedy nie wiedziałem, że dobrego żołnierza określa nie to, ile cierpienia potrafi zadać, lecz ile umie ścierpieć.

A kiedy sytuacja została opanowana, kiedy Ulla wyjechała do Niemiec, a Lisa przeprowadziła się do nowego mieszkania, kiedy ostatnie pytania na temat Modeny, Maurizia i Ulli ucichły i rozpłynęły się w milczeniu, to właśnie ten tajemniczo zaginiony Hiszpan najczęściej zaczął nawiedzać moje myśli. Przez dwa następne tygodnie zrobiłem dwa przekrętowe loty do Delhi i z powrotem. Następnie wybrałem się w siedemdziesięciodwugodzinną podróż do Kinszasy i z powrotem z dziesięcioma paszportami dla siatki Abd al-Ghaniego. Usiłowałem być bez wytchnienia zajęty, skupić się tylko na pracy, ale ekran moich myśli zbyt często wypełniał obraz Modeny, przywiązanego do łóżka i wpatrzonego w Ullę, która na jego oczach wyszła, zostawiła go, odeszła z pieniędzmi. Był zakneblowany. Nie mógł krzyczeć. Co musiał pomyśleć, kiedy weszła do pokoju?… Jestem uratowany… a co musiał pomyśleć na widok jej przerażonej miny? I czy w jej oczach było coś jeszcze: wstręt lub coś straszniejszego? Czy zobaczył w nich na przykład – ulgę? Czy zobaczył, że Ulla z ulgą się go pozbędzie? I co poczuł, kiedy się odwróciła, odeszła i zostawiła go, i zamknęła za sobą drzwi?

Kiedy byłem w więzieniu, zakochałem się w pewnej kobiecie, aktorce z popularnego programu telewizyjnego. Przyszła do więzienia, żeby uczyć technik aktorskich i teatralnych w naszym kółku teatralnym. Jak to mówią, zaiskrzyło między nami. Ona była świetną aktorką, ja pisarzem. Miała wyrazisty głos i gesty. Widziałem, jak moje słowa ożywają w niej, oddychają. Porozumiewaliśmy się szyfrem znanym artystom całego świata: rytmem i uniesieniem. Po jakimś czasie powiedziała, że się we mnie zakochała. Uwierzyłem i nadal wierzę. Przez wiele miesięcy ciągnęliśmy ten romans, kradnąc strzępy czasu z zajęć aktorstwa i pisząc do siebie długie listy, które przemycałem nielegalną pocztą pantoflową.

Potem zaczęły się kłopoty i rzucono mnie – dosłownie – na blok karny. Nie wiem, jak klawisze dowiedzieli się o naszym romansie, ale wkrótce po moim przybyciu na blok zaczęli mnie przesłuchiwać w tej sprawie. Pienili się. Jej romans z więźniem, ciągnięty przez całe miesiące tuż pod ich nosem, dowodził ich braku kompetencji i, być może, męskości. Kopali mnie, bili pięściami i pałkami, usiłowali zmusić do wyznania, że byliśmy kochankami. Chcieli wykorzystać moje zeznanie w akcie oskarżenia przeciwko niej. Raz, bijąc mnie, pokazali mi jej zdjęcie. Była to gazetowa fotka, którą znaleźli w więziennym kółku aktorskim. Powiedzieli, że przestaną mnie bić, jeśli tylko skinę głową w jej stronę. Tylko skiń głową, powiedzieli, trzymając zdjęcie przed moją zakrwawioną twarzą. Jedynie kiwnij głową, tylko tyle, i będzie koniec.

Nie przyznałem się. Zachowałem jej miłość w sejfie mojego serca, choć usiłowali się do niego włamać przez skórę i kości. Potem pewnego dnia, kiedy siedziałem w celi po biciu, tamując krew zalewającą mi usta przez pękniętą kość policzkową i złamany nos, w drzwiach celi otworzył się judasz. Do środka furknął list, wylądował na podłodze. Judasz się zamknął. Podpełzłem do listu i odczołgałem się z nim na łóżko. List był od niej. Zaczynał się od „Drogi Johnie”. Pisała, że poznała pewnego mężczyznę. Jest muzykiem. Przyjaciele przekonali ją, że powinna ze mną zerwać, bo odsiaduję dwadzieścia pięć lat i nie mamy wspólnej przyszłości. Tamtego nowego kocha i zamierza za niego wyjść, kiedy zakończy tournee z orkiestrą symfoniczną. Prosiła mnie o zrozumienie. Wyrażała żal, że ten Ust to pożegnanie, pożegnanie na zawsze i że nigdy więcej się nie spotkamy.

Moja krew skapywała na kartkę. Klawisze oczywiście przeczytali list, zanim mi go dali. Śmiali się pod drzwiami celi. Śmiali się. Słuchałem, jak usiłują uczynić z tego śmiechu zwycięstwo, i zastanawiałem się, czy ten jej nowy, ten muzyk, zniósłby dla niej tortury. Może i tak. Nigdy nie wiadomo, co w człowieku siedzi, dopóki nie zacznie się go powoli odzierać z nadziei.

I jakoś po śmierci Maurizia twarz Modeny na ekranie mojej wyobraźni, ta zakneblowana, zakrwawiona twarz o wytrzeszczonych oczach zaczęła się zlewać ze wspomnieniami miłości, którą utraciłem w więzieniu. Nie wiedziałem dlaczego: nie było żadnego konkretnego powodu, dla którego twarz Modeny miałaby się zlać z moją. Ale tak się stało i poczułem, że gęstnieje we mnie mrok, zbyt odrętwiający, by stał się smutkiem, zbyt lodowaty na wściekłość.

Chciałem go zwalczyć. Wynajdywałem sobie jak najwięcej zajęć. Pracowałem przy dwóch kolejnych hollywoodzkich filmach, grałem niewielkie rólki – jako statysta na przyjęciu i w scenie ulicznej. Spotykałem się z Kawitą, nalegałem, żeby odwiedziła w więzieniu Ananda. Od czasu do czasu spędzałem dzień w klinice w slumsach. Pomagałem Prabakerowi i Johnny’emu w przygotowaniach do ślubów. Słuchałem nauk Kadirbaja i zajmowałem się książkami, rękopisami, pergaminami i starożytnymi fajansowymi rzeźbami z bogatej prywatnej kolekcji Abd al-Ghaniego. Ale żadna praca ani zmęczenie nie zdołały wypędzić ze mnie tego mroku. Stopniowo twarz udręczonego Hiszpana i te milczące, krzyczące oczy stały się moim własnym wspomnieniem: krwią skapującą na kartkę, ciszą płynącą z moich wyjących ust. Te niewykrzyczane chwile zostają z nami, w ukrytym zakątku serca. Tam, wzorem słoni, odchodzi miłość, żeby umrzeć. I w tych samotnych nocach i dniach zmąconych myśli twarz Modeny była ze mną wszędzie, wpatrzona w drzwi.

Kiedy tak pracowałem i cierpiałem ze zgryzoty, „Leopold” zmienił się na zawsze. Tłum, który się tam zbierał, rozproszył się i zniknął. Karla odeszła. Ulla odeszła. Modena odszedł, prawdopodobnie nie żył. Mauzirio nie żył. Raz, kiedy byłem zbyt zajęty, by wpaść na drinka, minąłem szerokie łuki wejścia i nie dostrzegłem żadnej znanej mi twarzy. Tylko Didier trwał co wieczór przy swoim ulubionym stoliku, prowadząc interesy i przyjmując drinki od starych znajomych. Stopniowo zaczęli się gromadzić wokół niego nowi klienci, którzy stworzyli nowy, odmienny styl. Pewnego razu Lisa Carter przyprowadziła Kalpanę Iyer i młoda asystentka stała się stałą bywalczynią „Leopolda”. Vikram i Lettie byli w ostatnim etapie przygotowań do ślubu i niemal codziennie wpadali na kawę, przekąskę albo piwo. Anwar i Dilip, dwaj młodzi dziennikarze pracujący z Kawitą Singh, dali się jej zaprosić. Przy pierwszej wizycie spotkali Lisę Carter, Kawitę i Lettie wraz z trzema Niemkami, które pracowały dla Lisy jako statystki w filmie – siedem pięknych, inteligentnych, pełnych życia młodych kobiet. Anwar i Dilip byli zdrowi, weseli i wolni. Po tym spotkaniu można ich było spotkać w „Leopoldzie” codziennie.

Atmosfera panująca w nowej grupie była odmienna od tej, która powstała wokół Karli Saaranen. Nieporównana inteligencja i przeszywający dowcip należały do tych jej darów, które prowokowały przyjaciół do rozmów na ważniejsze tematy i żywszego śmiechu. Nowa grupa przejęła bardziej niedbały ton od Didiera, który łączył wyrazistą zjadliwość sarkazmu z tendencją do wulgaryzmów, obsceny i skatologii. Śmiech był bardziej rubaszny i być może rozbrzmiewał częściej, ale żaden żart ani żartujący nie zostawił śladu w mojej pamięci.

Potem, pewnego wieczora, nazajutrz po ślubie Vikrama i Lettie i parę tygodni po tym, jak Maurizio wylądował w jamie Hasana Obikwy, dostrzegłem w otwartym łuku wejścia Prabakera. Machał do mnie. Wstałem i wsiadłem do jego czekającej nieopodal taksówki.

– Cześć, Prabu, co jest? Świętujemy ślub Vikrama! Wczoraj ożenił się z Lettie.

– Tak, Linbaba. Przepraszam, że przeszkadzam nowym żeńcom.

– Nie szkodzi. Ich tu nie ma. Pojechali do Londynu na spotkanie z jej rodzicami. Ale co jest grane?

– Grane?

– No tak, co tu robisz? Jutro twój wielki dzień. Myślałem, że pijesz w zhopadpatti z Johnnym i resztą chłopaków.

– Jedynie po tej rozmowie. Wówczas odejdę – powiedział, nerwowo dłubiąc przy kierownicy. Drzwi z przodu trzymał otwarte dla lepszego przewiewu. Noc była gorąca. Na ulicy tłoczyły się pary, rodziny i samotni młodzieńcy, poszukujący chłodnego wiatru lub jakiegoś dziwowiska, które by odwróciło ich uwagę od upału. Tłum, który płynął chodnikiem przy zaparkowanych samochodach, musiał omijać otwarte drzwi taksówki. Prabaker zatrzasnął je gwałtownie.

– Wszystko w porządku?

– O tak, jestem bardzo, bardzo w porządku – powiedział. Potem na mnie spojrzał. – Nie. Nie, baba. Tak naprawdę, jestem bardzo nie w porządku.

– O co chodzi?

– Jakże ci wypowiedzieć tę rzecz? Linbaba, musisz wiedzieć, że jutro wychodzę za Parwati. Wiesz, baba, kiedy po raz pierwszy ujrzałem tę moją Parwati, było to sześć lat w tył, kiedy miała szesnaście lat jedynie. Ten pierwszy raz, kiedy po raz pierwszy przyszła do z hopadpatti, zanim jej tatuś Kumar otworzył sklep z czajem, mieszkała w małej chacie z mamusią, tatusiem i siostrą, tą ową Sitą, za którą wyjdzie Johnny Cygaro. I tego pierwszego dnia niosła dzban z wodą ze wspólnej studni. Niosła go na głowie.

Zamilkł, przyglądając się akwarium falującej ulicy za szybą taksówki. Skubał otulającą kierownicę gumową lamparcią skórę. Nie poganiałem go.

– A zatem – podjął – ja patrzyłem na nią, a ona niosła ten ciężki dzban i szła po owych wybojach. A ten dzban musiał być bardzo stary, a glina musiała być słaba, bo nagle się rozpękła i woda ją oblała całą. Krzyczała i krzyczała, mnóstwo. Spojrzałem na nią i poczułem…

Zamilkł i znowu spojrzał na ruchliwą ulicę.

– Współczucie? – podsunąłem.

– Nie, baba. Poczułem…

– Żal? Było ci jej żal?

– Nie, baba. Poczułem erekcję w mych spodniach, rozumiesz, kiedy penis robi się cały twardy, jak twoje myśli.

– Na Boga, Prabu! Wiem, co to erekcja! – warknąłem. – Nie dobijaj mnie. Co było potem?

– Nic nie było – powiedział ze zdziwieniem i trochę karcąco. – Jednak od tego czasu jedynie nigdy nie zapomniałem o moim wielkim, wielkim uczuciu do niej. Teraz za nią wychodzę i to wielkie uczucie jest z każdym dniem coraz bardziej wielkie.

– Nie całkiem rozumiem, do czego zmierzasz – wymamrotałem.

– Zapytuję cię, Lin – powiedział z trudem. Spojrzał mi w oczy. Łzy popłynęły mu po policzkach i skapnęły na kolana. Jego głos był jak zduszone łkanie. – Ona jest zbyt piękna. A ja jestem mężczyzną bardzo niskim i małym. Czy myślisz, że będę dobrym i seksownym mężem?

Powiedziałem Prabakerowi, siedząc w jego taksówce i patrząc na jego łzy, że to miłość czyni ludzi wielkimi, a nienawiść małymi. Powiedziałem, że mój mały przyjaciel należy do największych olbrzymów, jakich znam, ponieważ nie ma w nim ani odrobiny nienawiści. Powiedziałem, że im lepiej go poznaję, tym większy się staje, i starałem się mu wytłumaczyć, że to bardzo nieczęsta rzecz. I żartowałem z nim i śmiałem się, aż na jego łagodną okrągłą twarz powrócił ten promienny uśmiech, jak najradośniejszy uśmiech dziecka. Odjechał na swój wieczór kawalerski w slumsach i trąbił triumfalnie klaksonem, dopóki nie zniknął mi z oczu.

Noc, która do mnie przyszła długo po jego odejściu, przyniosła jeszcze większą samotność niż zwykle. Nie wróciłem do „Leopolda”. W zamian ruszyłem spacerkiem po Causeway minąłem swoje mieszkanie i ruszyłem do slumsów Prabakera przy Cuffe Paradę. Znalazłem miejsce, gdzie razem z Tankiem walczyłem z zajadłą zgrają w Noc Dzikich Psów. Została tam jeszcze mała sterta desek i kamieni. Usiadłem, zapaliłem w ciemnościach i przyglądałem się powolnej elegancji mieszkańców slumsów, wracających pylistymi ścieżkami do skupiska chat. Uśmiechałem się. Na myśl o niesamowitym uśmiechu Prabakera zawsze uśmiechałem się jakby odruchowo, jakbym patrzył na szczęśliwe, zdrowe niemowlę. Potem z migoczących latarni i zwiewnych girland dymu wyłoniła się twarz Modeny i rozwiała się, zanim przybrała ostateczny kształt. W slumsach rozbrzmiała muzyka. Idąca spacerkiem grupka młodzieńców przyspieszyła kroku i skierowała się w stronę poruszających dźwięków. Zaczął się wieczór kawalerski Prabakera. Byłem zaproszony, ale nie potrafiłem się zmusić, żeby tam pójść. Usiadłem na tyle blisko, żeby słyszeć ich radość, lecz na tyle daleko, by jej nie czuć.

Przez lata wmawiałem sobie, że to miłość dała mi siłę, kiedy strażnicy chcieli mnie zmusić, żebym zdradził aktorkę i nasz romans. Ale dzięki Modenie jakimś sposobem zrozumiałem prawdę. To nie miłość do niej zamknęła mi usta… i nie odwaga. To upór dał mi siłę, by wytrzymać: pierwotny, zakuty, ośli upór. Nie było w nim nic szlachetnego. I pomimo całej mojej pogardy dla tchórzliwych bandytów, czy i ja sam w chwilach desperacji nie stawałem się takim bandytą? Kiedy smocze pazury heroinowej słabości wbiły się w mój grzbiet, stałem się malutki, maluczki. Stałem się tak mały, że musiałem korzystać z broni. Musiałem mierzyć z pistoletu do ludzi, często do kobiet, żeby zdobyć pieniądze. Pieniądze. W czym się różniłem od Maurizia, który wymuszał pieniądze od swoich dziewczyn? A gdyby ktoś mnie zastrzlił podczas napadu, gdyby policjanci mnie zabili, tak jak wtedy tego chciałem i na co czekałem, moja śmierć spotkałaby się – i słusznie – z równie niewielkim współczuciem, jak śmierć tego szalonego Włocha.

Wstałem i przeciągnąłem się, rozejrzałem się i pomyślałem o psach, walce i odwadze tego małego chłopca – Tarika. Kiedy ruszyłem w drogę powrotną do miasta, za moimi plecami rozległ się nagły wybuch radosnego śmiechu wielu osób z przyjęcia Prabakera, a po nim grzmot oklasków. Muzyka cichła w oddali, aż stała się ulotna i nieznaczna jak każda chwila prawdy.

Idąc w mroku, przez wiele godzin sam na sam z tym miastem, wyrażałem moją miłość do niego poprzez wędrówkę, tak jak wtedy, gdy mieszkałem w slumsach. Gdy świt był już blisko, kupiłem gazetę, znalazłem kawiarnię i zjadłem obfite śniadanie. Drugi, a potem trzeci imbryk czaju wypiłem niespiesznie. Na trzeciej stronie gazety znajdował się artykuł opisujący cudowne właściwości Niebieskich Sióstr, jak zaczęto nazywać wdowę po Raszidzie i jej siostrę. Był to artykuł autorstwa Kawity Singh, publikowany w gazetach całego kraju. Kawita streszczała całą historię i zamieściła parę świadectw naocznych świadków cudownych uleczeń, które przypisywano mistycznej mocy sióstr. Pewna kobieta twierdziła, że została uleczona z gruźlicy, inna upierała się, że całkowicie wrócił jej słuch, a pewien starszy mężczyzna zapewniał, że jego nadwerężone płuca odzyskały zdrowie i moc, kiedy zaledwie dotknął rąbka ich błękitnych jak niebo szat. Kawita wyjaśniła, że siostry nie przyjęły swego przydomku z własnej woli: zawsze ubierały się w błękit, ponieważ ocknęły się ze śpiączki, śniąc taki sam sen o unoszeniu się na niebie. To ich wyznawcy nadali im ten przydomek. Artykuł kończył się relacją Kawity ze spotkania z dziewczętami i jej opinią, że są one bez wątpienia istotami niezwykłymi, a może nawet nadprzyrodzonymi.

Zapłaciłem i pożyczonym od kasjera piórem zakreśliłem artykuł paroma kółkami. Na ulicy zaczynały się już splątywać poranne strumienie dźwięków, kolorów i ruchu. Wziąłem taksówkę i ruszyłem przez ruch uliczny do więzienia Arthur Road. Po trzygodzinnym oczekiwaniu dotarłem do sali widzeń. Był to pokój przedzielony przez środek dwoma ogrodzeniami z drucianej siatki, pomiędzy którymi biegł pas pustej przestrzeni, mniej więcej dwumetrowej szerokości. Po jednej stronie stali goście, ściśnięci razem i wczepieni w druty, żeby nie stracić swoich miejsc. Za pasem, po drugiej stronie znajdowali się więźniowie, również ściśnięci i trzymający się drutów. Więźniów było około dwudziestu. Po stronie dla gości, na takiej samej przestrzeni, ścisnęło się nas czterdzieścioro. Każdy mężczyzna, kobieta i dziecko w tym podzielonym pomieszczeniu porozumiewał się krzykiem. Rozbrzmiewało tu mnóstwo języków – rozpoznałem sześć, a potem przestałem Uczyć, bo po więziennej stronie otworzyły się drzwi i wszedł Anand. Przepchnął się do drutów.

– Anand! Anand! Tutaj! – krzyknąłem.

Odnalazł mnie wzrokiem i uśmiechnął się na powitanie.

– Linbaba, dobrze cię widzieć! – odkrzyknął.

– Dobrze wyglądasz, staruszku! – ryknąłem. Naprawdę dobrze wyglądał. Świetnie wiedziałem, jak trudno jest zachować dobry wygląd w takim miejscu. Wiedziałem, ile włożył w to wysiłku, codziennie oczyszczając ciało ze wszy i myjąc się zarobaczoną wodą. – Naprawdę świetnie!

Arrey, ty także świetnie wyglądasz.

Nie wyglądałem świetnie. Wiedziałem o tym. Byłem znękany, dręczyły mnie wyrzuty sumienia i zmęczenie.

– Jestem… trochę zmęczony. Mój przyjaciel Vikram… pamiętasz go? Wczoraj się ożenił. Właściwie przedwczoraj. Przez całą noc spacerowałem.

– Jak się miewa Kasim Ali? Czy jest zdrów?

– Jest zdrów – powiedziałem, trochę się rumieniąc ze wstydu, że nie odwiedzałem tego dobrego i szlachetnego człowieka tak często jak niegdyś, kiedy mieszkałem w slumsach. – Patrz! Patrz na tę gazetę. Tu jest artykuł o siostrach. Jest wzmianka o tobie. Możemy go wykorzystać, żeby ci pomóc. Możemy zjednać ci współczucie, zanim twoja sprawa trafi przed sąd.

Jego pociągła, szczupła, przystojna twarz spochmurniała w grymasie, który ściągnął jego brwi w jedną krechę i zacisnął wargi w wąską linijkę.

– Nie rób tego! – krzyknął. – Ta dziennikarka, ta Kawita Singh tu była. Odesłałem ją. Jeśli znowu przyjdzie, znowu ją odeślę. Nie chcę żadnej pomocy i nie przyjmę żadnej pomocy. Chcę kary za to, co zrobiłem Raszidowi.

– Ale nie rozumiesz! Dziewczęta są teraz sławne. Ludzie uważają je za święte. Twierdzą że potrafią czynić cuda. Tysiące wiernych przychodzą co tydzień do zhopadpatti. Kiedy ludzie się dowiedzą, że chciałeś im pomóc, będą ci współczuć. Dostaniesz pół tego, co byś dostał normalnie, albo jeszcze mniej.

Zdarłem sobie gardło, żeby się przebić przez otaczający mnie zgiełk. W tłoku było tak gorąco, że koszulę miałem już całą mokrą. Przywarła mi do skóry. Czy dobrze go zrozumiałem? Wydawało się niemożliwe, że odrzuca pomoc, która mogłaby zredukować karę. Bez niej jak nic dostanie piętnaście lat. Piętnaście lat w tym piekle, pomyślałem, gapiąc się przez druty na jego pochmurną twarz. Jak może odrzucać pomoc?


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 152 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 16 | ROZDZIAŁ 17 | ROZDZIAŁ 18 | ROZDZIAŁ 19 | ROZDZIAŁ 21 | ROZDZIAŁ 22 | ROZDZIAŁ 23 | ROZDZIAŁ 24 | ROZDZIAŁ 25 | ROZDZIAŁ 26 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 27| ROZDZIAŁ 29

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.047 сек.)