Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 29

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

Oczy wygięte jak miecz Perseusza, jak skrzydła szybujących jastrzębi, jak wydęte krawędzie muszli, jak eukaliptusowe liście w lecie – indyjskie oczy, oczy tancerek, najpiękniejsze oczy świata patrzyły uważnie, w surowym skupieniu w lustra w rękach służących. Tancerki, które wynająłem, by zatańczyły na ceremonii zaślubin Johnny’ego i Prabakera, były już w kostiumach ukrytych pod skromnymi szalami. W herbaciarni przy wejściu do slumsów, z której z tej okazji wygoniono klientów, po raz ostatni poprawiały fryzury i makijaż, z profesjonalną biegłością pomimo ożywionego szczebiotu. Zawieszona w drzwiach bawełniana zasłona była na tyle przejrzysta, że złote światło lampy ukazywało podniecająco niewyraźne cienie, rozpalające płomienne pożądanie w wielu tych, którzy tłumnie zebrali się na dworze. Ja stałem na straży i odpędzałem ciekawskich.

W końcu uznały, że są gotowe, a ja odgarnąłem bawełnianą zasłonę. Dziesięć tancerek z zespołu wytwórni filmowej wyłoniło się na światło dzienne. Były w tradycyjnych obcisłych bluzeczkach czoli i sari. Ich stroje były cytrynowe, rubinowe, metalicznie niebieskie, szmaragdowe, różane jak zachód słońca, złote, królewsko purpurowe, srebrne, kremowe i pomarańczowe. Ich klejnoty – ozdoby we włosach i warkoczach, kolczyki w uszach i nosie, naszyjniki, łańcuszki zwisające ze staników, bransolety na rękach i nogach – krzesały takie iskry światła z latarni i żarówek, że wszyscy mrugali i odwracali wzrok. Na każdej masywnej bransolecie na stopie znajdowały się setki maleńkich dzwoneczków, a kiedy tancerki ruszyły powolnym, rozkołysanym krokiem w ucichłym, pełnym uwielbienia tłumie, tylko syczący brzęk tych srebrnych dzwoneczków znaczył ich kroki. Zaczęły śpiewać:

Aaja Sajan, Aaja
Aaja Sajan, Aaja

Przybądź, kochanku, przybądź
Przybądź, kochanku, przybądź

Tłum, który szedł przed nimi i wokół nich, ryknął z aprobatą. Oddział małych chłopców biegł po wyboistej ścieżce daleko przed dziewczętami i usuwał im spod nóg kamienie i patyki, a ścieżkę zamiatał miotłami z liści palmowych. Inni młodzieńcy szli obok tancerek i wachlowali je wielkimi wachlarzami w kształcie gruszki z cienkiej, plecionej trzcinki. Jeszcze dalej do ślubnej estrady zbliżali się cicho wynajęci przeze mnie muzycy w czerwono-białych uniformach. Prabaker i Parwati siedzieli po jednej, a Johnny Cygaro i Sita po drugiej stronie podestu. Rodzice Prabakera, Kishan i Rukhmabaj, przybyli na tę okazję z Sunderu. Zamierzali spędzić w mieście cały miesiąc i zamieszkać w slumsach, w chacie obok Prabakera. Siedzieli przed podestem, obok Kumara i Nandity Pataków. Pomiędzy nimi znajdował się ogromny wizerunek kwiatu lotosu, a nad ich głowami wisiały kolorowe światełka niczym świecące pnącza.

Kiedy tancerki powoli weszły na scenę, wyśpiewując pieśń miłości, zatrzymały się jednocześnie i tupnęły. Obróciły się w miejscu, w idealnym unisonie, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Ich ręce falowały z wdziękiem łabędziej szyi. Dłonie i palce wirowały niczym jedwabne szarfy na wietrze. Potem nagle tupnęły trzykrotnie i muzycy rozpoczęli dziką, porywającą wersję najbardziej popularnej w tym miesiącu piosenki z filmu. I wśród radosnych okrzyków każdego żywego stworzenia w okolicy dziewczęta zaczęły tańcem wyrażać milion marzeń.

Wiele z tych marzeń było także moimi. Wynająłem tancerki i muzyków, nie wiedząc, jak będzie wyglądać ich występ. Chandra Mehta mi ich polecił i zapewnił, że zawsze sami układają sobie program. Ta pierwsza czarnorynkowa transakcja, którą przeprowadziłem z Mehtą – dziesięć tysięcy amerykańskich dolarów – zaowocowała czarnym owocem. Dzięki niemu poznałem innych filmowców, którzy potrzebowali złota, dolarów i dokumentów. W ciągu minionych miesięcy coraz częściej odwiedzałem wytwórnie, a zyski Kadirbaja stale rosły. Ten układ działał w obie strony; dla filmi, jak ich nazywano w Bollywoodzie, pośrednie kontakty na bezpieczną odległość ze sławnym mafijnym donem były obłędnie interesujące, a i sam Chan nie był nieczuły na urok filmowego światka. Kiedy na dwa tygodnie przed ślubem Prabakera zwróciłem się do Chandry Mehty o pomoc przy zorganizowaniu tancerek, zapewne wydało mu się, że Prabaker jest jakimś ważnym osiłkiem z obstawy Kadirbaja. Dołożył specjalnych starań i nie szczędził czasu, by wszystko załatwić; wybrał każdą tancerkę z osobna, biorąc pod uwagę jej umiejętności i zgranie z zespołem najlepszych muzyków wytwórni. Pokaz, kiedy wreszcie go ujrzeliśmy, zadowoliłby kierownika najbardziej wyuzdanego nocnego klubu w mieście. Zespół odegrał dziesięć największych filmowych hitów, a dziewczęta tańcem i śpiewem nadały uwodzicielskie i erotyczne podteksty każdej frazie. Niektórzy z tysięcy sąsiadów i gości poczuli przyjemne zgorszenie, lecz większości ta swoboda przypadła do gustu – a już na pewno Prabakerowi i Johnny’emu. A ja, po raz pierwszy widząc, jak lubieżne mogą być nieocenzurowane wersje tańca, zyskałem nowe zrozumienie subtelniejszych gestów, które tak często widywałem na hinduskich filmach.

W prezencie ślubnym dałem Johnny’emu Cygaro pięć tysięcy amerykańskich dolarów. Dla niego było to dosyć, by kupić tę małą chatkę w slumsach Navy Nagar, niedaleko miejsca jego poczęcia. Slumsy Nagar były uznawane przez władze i zakupienie w nich chaty oznaczało koniec lęku przed eksmisją. Miałby bezpieczny dom, w którym mógłby nadal pracować jako nieoficjalny księgowy i doradca podatkowy wielu setek robotników i drobnych przedsiębiorców z okolicznych slumsów.

Moim prezentem dla Prabakera było prawo własności do taksówki. Właściciel niewielkiej floty taksówek sprzedał mi samochód po zaciekłych targach na śmierć i życie. Zapłaciłem za dużo za samochód i jego papiery, ale te pieniądze nie miały dla mnie znaczenia. Były brudne, a brudne pieniądze przeciekają przez palce szybciej niż legalne, zarobione ciężką pracą. Jeśli nie szanujemy sposobu, w jaki je zarobiliśmy, pieniądze nie mają wartości. Jeśli nie możemy dzięki nim pomóc naszym rodzinom i bliskim, nie mają znaczenia. Mimo to, z szacunku dla tradycji, na koniec transakcji przekląłem właściciela floty taksówek najbardziej wyrafinowanym i ohydnym z hinduskich biznesowych przekleństw – „Obyś miał dziesięć córek i oby wszystkie dobrze wyszły za mąż!” – gdyż tyle posagów może zrujnować nawet najbogatszego.

Prabaker ucieszył się z prezentu tak bardzo, że jego poważna poza, przybrana do odegrania roli godnego pana młodego, prysła po jednym radosnym wrzasku. Zerwał się na równe nogi i odtańczył parę rozkołysanych figur swojego seksownego tańca, po czym powaga chwili znowu go ogarnęła i zmusiła do zajęcia miejsca u boku panny młodej. Dołączyłem do gęstego, wirującego kręgu mężczyzn przed podestem i tańczyłem, aż cienka koszula przykleiła mi się do pleców jak wodorost.

Tej nocy, wracając do siebie, uśmiechałem się na myśl o tym, jak odmienne było wesele Vikrama. Na dwa dni przed ślubem Prabakera i Johnny’ego z siostrami Vikram ożenił się z Lettie. Pomimo namiętnego, a czasem gwałtownego sprzeciwu rodziny, Vikram wolał ślub cywilny. Na łzy i błagania bliskich miał jedną odpowiedź: to nowoczesne Indie, yaar. Niektórzy bliscy nie potrafili się pogodzić z kresem marzeń o tradycyjnym, wspaniale skomplikowanym hinduskim obrządku, który od dawna mu zaplanowali. W końcu tylko jego siostra i matka dołączyli do małego kręgu przyjaciół Lettie i przyglądały się, jak młodzi obiecują sobie miłość i szacunek do końca swych dni. Nie było muzyki, kolorów i tańca. Lettie miała na sobie ciemnozłoty kostium i złoty słomkowy kapelusz o szerokim rondzie, przybrany organdynowymi różami. Vikram wystąpił w czarnym płaszczu do połowy łydki, czarno-białej brokatowej kamizelce, czarnych spodniach ze srebrnym haftem i ukochanym kapeluszu. Ceremonia zakończyła się po paru minutach, a potem Vikram i ja niemal zanieśliśmy jego zrozpaczoną matkę do samochodu.

Następnego dnia po ślubie odwiozłem Vikrama i Lettie na lotnisko. Zamierzali powtórzyć ceremonię w Londynie, w obecności rodziny Lettie. Kiedy Lettie mówiła matce przez telefon, o której przybędzie ich samolot, Vikram wykorzystał tę chwilę na rozmowę od serca.

– Dzięki za podrasowanie paszportu, stary – powiedział z uśmiechem. – Ten incydent z prochami w Danii, mała rzecz, ale jednak, yaar.

– Żaden problem.

– I za dolary. Dałeś nam cholernie dobrą stawkę. Wiem, że potraktowałeś nas wyjątkowo i jakoś ci się zrewanżuję, jak wrócimy.

– W porządku.

– Wiesz, Lin, powinieneś się ustatkować. Serio. Nie chcę się wcinać ani nic, ale mówię to jak przyjaciel, który kocha cię jak brata. Zmierzasz w przepaść, stary. Mam złe przeczucie. I… i myślę, że powinieneś się ustatkować. Jakoś.

– Ustatkować.

– No. W tym cały haczyk, yaar.

– Jaki haczyk?

– O to się toczy ta cholerna gra. Jesteś mężczyzną. Mężczyzna musi tak zrobić. Nie chcę się wtrącać w twoje osobiste sprawy, ale trochę smutne, że sam tego nie rozumiesz.

Roześmiałem się, ale on był poważny.

– Lin, mężczyzna musi znaleźć dobrą kobietę, a kiedy ją znajdzie, musi zdobyć jej miłość. A potem szacunek. Potem musi zyskać jej zaufanie. A jeszcze potem musi, no wiesz, robić to do końca życia. Aż do śmierci. O to chodzi. To najważniejsza rzecz na świecie. Po to istnieje mężczyzna, yaar. Mężczyzna jest prawdziwym mężczyzną, kiedy zdobędzie miłość dobrej kobiety, zasłuży na jej szacunek i nie utraci jej zaufania. Jeśli tego nie osiągnąłeś, nie jesteś mężczyzną.

– Powiedz to Didierowi.

– Nie, stary, ciągle nie łapiesz. Didiera to też dotyczy, ale on musi znaleźć dobrego faceta, którego pokocha. To dotyczy nas wszystkich. Usiłuję ci wyklarować, że znalazłeś dobrą kobietę. Już ją znalazłeś. Karla jest dobra, człowieku. I zasłużyłeś, kurwa, na jej szacunek. Powiedziała mi to parę razy, stary – o cholerze i tej reszcie w zhopadpatti. Po prostu zwaliłeś ją z nóg tą działalnością Czerwonego Krzyża. Ona cię szanuje! Ale nie masz jej zaufania. Ty jej nie ufasz, bo nie ufasz sam sobie. I boję się o ciebie, stary. Bez dobrej kobiety taki gość jak ty – jak ty i ja – po prostu prosi się o kłopoty, yaar.

Lettie podeszła do nas. Ponura natarczywość jego spojrzenia zgasła, zmiotła ją miłość.

– Ogłaszają nasz lot, Lin, kochanie moje – powiedziała. W jej uśmiechu było więcej smutku, niż się spodziewałem – i przez to był dziwnie bolesny. – Lepiej już idźmy. Masz. Chcę ci to dać, od nas obojga.

Podała mi złożony pasek czarnego materiału, mniej więcej metrowej długości i szerokości dłoni. Rozchyliłem go i zobaczyłem w środku małą kartkę.

– To opaska na oczy – wyjaśniła. – No wiesz, z pociągu, wtedy na dachu, kiedy Vikram mi się oświadczył. Chcemy, żebyś to zachował… na pamiątkę. A na tej kartce jest adres Karli. Napisała do nas. Jest ciągle w Goa, ale w innej części. Wiesz, tak na wypadek gdyby cię to interesowało. Do widzenia, kochanie. Uważaj na siebie.

Odprowadziłem ich wzrokiem. Cieszyłem się ich szczęściem, ale praca u Kadira i przygotowania do ślubu Prabakera zajmowały mnie zanadto, żebym się zastanawiał nad radą Vikrama. Potem odwiedziny u Ananda – ostatnie – zepchnęły głos Vikrama jeszcze głębiej w chór rywalizujących ze sobą przemówień, ostrzeżeń i opinii. Ale kiedy w noc po ślubie Prabakera siedziałem samotnie w swoim mieszkaniu, kiedy wyjąłem z kieszeni karteczkę i czarną opaskę, przypomniałem sobie każde jego słowo. Popijałem drinka i paliłem papierosy w ciszy tak absolutnej, że słyszałem szmer miękkiego materiału w palcach. Uwodzicielskie, obwieszone klejnotami tancerki zostały odprowadzone do autobusu i nagrodzone odpowiednim napiwkiem. Prabaker i Johnny zawiedli swoje żony do taksówek, które miały ich zawieźć do skromnego, lecz wygodnego hotelu na przedmieściach. Tam mieli poznawać przez dwie noce radości prywatnej miłości, zanim wrócą do slumsowej miłości publicznej. Vikram i Lettie byli już w Londynie i przygotowywali się do powtórzenia przysiąg, które dla mojego ogarniętego kowbojską obsesją przyjaciela znaczyły wszystko. A ja siedziałem w fotelu, ubrany, samotny, i nie ufałem jej, jak powiedział Vikram, bo nie ufałem sobie. I wreszcie, kiedy zapadłem w sen, karteczka i opaska wyśliznęły mi się z palców.

Przez trzy tygodnie usiłowałem złagodzić samotność, którą te trzy szczęśliwe małżeństwa obudziły w moim sercu, biorąc każdą robotę, jaka mi się trafiła, i zawierając każdą możliwą transakcję. Raz poleciałem z paszportami do Kinszasy, gdzie zatrzymałem się, zgodnie z instrukcją, w hotelu „Lapierre”. Była to niemal melina, dwupiętrowa, w zaułku równoległym do długiej głównej ulicy Kinszasy. Materac był czysty, ale podłoga i ściany wyglądały, jakby je zbito z desek używanych trumien. Ten trupi smród był wszędzie, a wilgoć napełniała mi usta ponurymi, nieznanymi smakami. Odpalałem jednego gitane’a od drugiego i wlewałem w siebie litry belgijskiej whisky, żeby ich nie czuć. Po korytarzach chodziły szczurołapy z workami, w których rzucały się tłuste szczury. W szufladach komody rządziły karaluchy, więc ubranie i przybory toaletowe oraz inne przedmioty osobistego użytku powiesiłem na haczykach i grubych, wygiętych gwoździach, powbijanych w każdą zdolną je przyjąć powierzchnię.

Podczas pierwszej nocy z płytkiego snu wyrwały mnie strzały na korytarzu za moimi drzwiami. Usłyszałem odgłos padającego ciała, a potem człapanie i szuranie, jakby ktoś ciągnął po drewnianej podłodze jakiś ciężar. Chwyciłem nóż i uchyliłem drzwi. W drzwiach trzech innych pokoi także stali mężczyźni, podobnie jak ja zaalarmowani odgłosami. Wszyscy byli Europejczykami. Dwaj trzymali pistolety, jeden nóż podobny do mojego. Spojrzeliśmy na siebie, a potem na smugę krwi, ciągnącą się po korytarzu i niknącą nam z oczu. Jak na jakiś niewidoczny sygnał, wszyscy bez słowa zamknęliśmy drzwi.

Kiedy po Kinszasie wybrałem się z misją na Mauritius, hotel tego wyspiarskiego państwa stanowił przyjemny kontrast. Nazywano go „Mandarin”, a znajdował się w Curepipe. Pierwotnie zbudowano go jako miniaturkę szkockiego zamku. Wieżyczki nasuwały natrętne skojarzenie, zwłaszcza na tle angielskiego ogrodu z zawiłym podjazdem. Jednak wewnątrz budynku gość wkraczał w szał chińskiego baroku, dzięki chińskiej rodzinie nowych właścicieli hotelu. Usiadłem pod wielkimi, ziejącymi ogniem smokami i w blasku papierowych lampionów zjadłem brokuły po chińsku z groszkiem, szpinak z czosnkiem, smażoną fasolkę szparagową i grzyby w czarnym sosie sojowym, a za oknami rozciągał się widok murów zamkowych, gotyckich łuków i strzyżonych krzaków.

Pojawił się mój kontakt – dwaj mieszkający na Mauritiusie Hindusi z Bombaju. Przyjechali żółtym bmw, tak jak się umówiliśmy. Usiadłem z tyłu i jeszcze nie zdążyłem się dobrze przywitać, gdy ruszyli z piskiem opon i prędkością, która wbiła mnie w siedzenie. Przez piętnaście strasznych minut pruliśmy po czarnych drogach, czterokrotnie przekraczając limit prędkości, a potem zatrzymaliśmy się w cichym, pustym zagajniku. Przegrzany samochód zaczął stygnąć z cichymi brzękami i stukami. Obaj mężczyźni mocno pachnieli rumem.

– Dobra, zobaczmy te papiery – powiedział jeden, odwracając się do mnie.

– Nie mam – warknąłem przez zaciśnięte zęby.

Spojrzeli na siebie, a potem na mnie. Kierowca podniósł lustrzane okulary i odsłonił oczy, które wyglądały, jakby przez całą noc marynował je w szklance słodowego octu.

– Nie masz?

– Nie. Usiłowałem to wytłumaczyć, kiedy jechaliście… tutaj, nie wiem, gdzie jesteśmy… ale ciągle mówiliście: wyluzuj, wyluzuj. I nie słuchaliście mnie. I co, już jesteście wyluzowani? Tak?

– Nie jestem wyluzowany – powiedział pasażer.

Widziałem siebie w jego okularach. Nie byłem zadowolony.

– Idioci! – warknąłem i przerzuciłem się na hindi. – Omal nie straciliśmy życia na darmo! Jechaliście jak walnięty durny bombajski taksówkarz z policją na ogonie! Paszporty są w siostrojebnym hotelu. Schowałem je, bo chciałem najpierw sprawdzić was, matkojebcy. Teraz sprawdziłem tylko tyle, że obaj jesteście głupsi od dwóch pcheł na jajach sparszywiałego psa!

Pasażer uniósł okulary i obaj uśmiechnęli się tak szeroko, na ile pozwolił im kac.

– Gdzieś się tak nauczył mówić w hindi, do kurwy nędzy? – spytał kierowca. – Kurewsko świetnie, yaar. Mówisz jak normalny bombajski siostrojebca. Fantastycznie, yaar!

– Cholernie efektowne, stary – zgodził się jego przyjaciel, kołysząc głową z podziwem.

– Chcę zobaczyć pieniądze – warknąłem. Parsknęli śmiechem.

– Pieniądze – powtórzyłem. – Zobaczyć chcę.

Pasażer podniósł torbę, którą trzymał w nogach, i otworzył. Zobaczyłem liczne pliki gotówki.

– Co to za gówno?

– Pieniądze, bracie?

– To nie pieniądze – oznajmiłem. – Pieniądze są zielone. Na pieniądzach jest napisane „In God We Trust”. Na pieniądzach są portrety amerykańskich umarlaków, bo pieniądze pochodzą z Ameryki. To nie są pieniądze.

– To mauritiańskie rupie, bracie – obraził się pasażer, demonstrując zranione uczucia.

– I można nimi płacić wszędzie, gdzie się chce, byle tylko nie wyjeżdżać z Mauritiusa – zaszydziłem, przywoławszy wszystkie nauki na temat wymienialnych i niewymienialnych walut z czasów nauki u Chalida Ansariego. – To jest waluta niewymienialna.

– Wiem, oczywiście, baba. – Kierowca się uśmiechnął. – Tak się umówiliśmy z Al-Ghanim. Na razie nie mamy dolarów. Wszystkie zamrożone w innych transakcjach. Więc płacimy mauritiańskimi rupiami. Możesz je wymienić na dolary w drodze do domu, yaar.

Westchnąłem, odetchnąłem powoli i zmusiłem się do spokoju, choć po głowie hulała mi mała trąba powietrzna. Wyjrzałem przez okno. Zatrzymaliśmy się jakby w zielonym leśnym pożarze. Wszędzie dokoła wysokie rośliny, zielone jak oczy Karli, falowały i drżały na wietrze. Poza tym, jak okiem sięgnąć, nie było nikogo i niczego.

– Czyli na czym stoimy? Mamy dziesięć paszportów po siedem tysięcy dolców sztuka. To razem daje siedemdziesiąt tysięcy. Zgodnie z kursem dolara wynoszącym, powiedzmy, trzydzieści mauritiańskich rupii, to by było nie mniej niż dwa miliony sto tysięcy rupii. To dlatego ta torba jest taka wielka. A teraz, przepraszam za swoją tępotę, panowie, gdzie do kurwy nędzy mam legalnie wymienić dwa miliony rupii na dolary?

– To nie problem – powiedział szybko kierowca. – Mamy swojego człowieka. Pierwszorzędny gość. On się wszystkim zajmie. To już załatwione.

– Dobrze. – Uśmiechnąłem się. – To jedźmy do niego.

– Pojechać będziesz musiał sam – rzekł pasażer, zaśmiewając się radośnie. – On jest w Singapurze.

– W Singa-kurwa-purze? – ryknąłem i trąba powietrzna w mojej głowie znowu się zakręciła.

– Tylko się nie unoś, yaar – powiedział łagodnie kierowca. – Wszystko załatwione. Abd al-Ghani powiedział, że luz. Dziś zadzwoni do ciebie do hotelu. Masz, weź tę wizytówkę. Jak w drodze powrotnej wpadniesz do Singapuru – dobra, dobra, Singapur nie jest – tak dokładnie po drodze, ale skoro musisz tam polecieć, no to przecież to jest droga powrotna, nie? Więc jak wpadniesz do Singapuru, spotkasz się z tym gościem. On ma legalny kantor. To człowiek Kadira. Wymieni ci te wszystkie rupie na dolary i będzie luz. Nie ma problemu. I nawet coś ci skapnie. Zobaczysz.

– Dobrze. – Westchnąłem. – Wracajmy do hotelu. Jeśli Al-Ghani to potwierdzi, to umowa stoi.

– Do hotelu – powiedział kierowca i nasunął okulary na czarne tarcze swoich tęczówek.

– Do hotelu! – powtórzył pasażer i żółty exocer śmignął znowu po krętych drogach.

Podróż przez Singapur przeszła bez wpadki, a z klęski na Mauritiusie wynikły dwa niespodziewane zyski. Nawiązałem nowy, cenny kontakt z właścicielem kantoru w Singapurze – Hindusem z Madrasu, Shekkim Ratnamem – i przeszedłem pierwszą próbę pomyślnego przemytu wolnych od podatku aparatów fotograficznych i sprzętu elektrycznego z Singapuru do Bombaju.

Oddawszy dolary Abd al-Ghaniemu i otrzymawszy honorarium, pojechałem do hotelu „Oberoi” na spotkanie z Lisą Carter, po raz pierwszy od zbyt długiego czasu poczułem optymizm i nadzieję. Zacząłem sądzić, że otrząsnąłem się z ponurego nastroju, w który popadłem po ślubie Prabakera. Ze sfałszowanym paszportem odwiedziłem Zair, Singapur i Mauritius, nie wzbudzając najmniejszych podejrzeń. W slumsach żyłem z dnia na dzień z małych honorariów od turystów i miałem tylko nienadający się do użytku nowozelandzki paszport. Rok później mieszkałem już w nowym mieszkaniu, kieszenie miałem nabite zarobionymi lekką, niezbożną pracą pieniędzmi i dysponowałem pięcioma paszportami na pięć różnych nazwisk i narodowości, a w każdym widniała moja fotografia. Przede mną otwierał się świat pełen nowych możliwości.

Hotel „Oberoi” znajduje się w Nariman Point, na rękojeści złotego sierpa Marine Drive. Churchgate Station i Flora Fountain były o pięć minut drogi spacerkiem. Dziesięć minut w jedną stronę i już się dochodziło do Victoria Terminus i Crawford Market. Dziesięć minut w drugą stronę od Flora Fountain – i było się w Kolabie i przy pomniku Wrót. „Oberoi” nie był tak pocztówkowo rozpoznawalny jak hotel „Taj”, ale rekompensował to charakterem i wdziękiem. Na przykład bar stanowił małe arcydzieło oświetlenia i zaułków w sprytny sposób zapewniających intymność, a jego piwiarnia ubiegała się o miano najlepszego lokalu w Bombaju. Wchodząc do tego ciemnego pomieszczenia prosto z oślepiająco jasnej ulicy, zatrzymałem się i przez jakiś czas przywykałem do mroku. W końcu zauważyłem Lisę i jej grupę. Razem z dwiema młodymi kobietami towarzyszyła Cliffowi De Souzie i Chandrze Mehcie.

– Mam nadzieję, że się nie spóźniłem – powiedziałem, ściskając im ręce.

– Nie, to my przyszliśmy za wcześnie – zażartował Chandra Mehta, a jego głos zagrzmiał w całym lokalu.

Obie panny zaśmiały się histerycznie. Nazywały się Reeta i Geeta. Były początkującymi aktoreczkami pierwszego szczebla – na etapie randek z drugorzędnymi graczami – i reagowały z dzikim entuzjazmem, który niewiele różnił się od paniki.

Usiadłem na pustym krześle między Lisą i Geetą. Lisa miała cienki, czerwony jak lawa pulower pod marynarką z czarnego jedwabiu i spódniczkę. Spandeksowy top Geety i jej białe dżinsy były tak obcisłe, że ujawniały wszystkie anatomiczne szczegóły jej ciała. Była ładna, może dwudziestoletnia, z jasnym końskim ogonem wysoko na głowie. Jej ręce nieustannie mięły serwetkę, składały i rozkładały jej rożek. Reeta miała włosy obcięte krótko, co pasowało do jej drobnej buzi i chłopięcych rysów. Była w żółtej bluzce z głębokim dekoltem i niebieskich dżinsach. Cliff i Chandra nosili garnitury i wyglądali tak, jakby wracali z ważnego spotkania lub wybierali się na nie.

– Umieram z głodu – oznajmiła Lisa radośnie. Głos miała ożywiony i pewny siebie, ale pod stołem uścisnęła mi rękę tak mocno, że jej paznokcie zraniły mi skórę. To było dla niej ważne spotkanie. Wiedziała, że Mehta chce nam zaproponować oficjalne wspólnictwo przy castingach, które załatwialiśmy dla niego nieoficjalnie. Bardzo jej zależało na tym kontrakcie. Chciała tego poczucia aprobaty, które zapewnia jedynie oficjalna umowa. Chciała zobaczyć swoją przyszłość na piśmie. – Zjedzmy coś!

– A może… jak sądzicie… może zamówię dla wszystkich? – spytał Chandra.

– Jeśli stawiasz, to proszę bardzo – powiedział Cliff ze śmiechem i puścił oko do dziewczyn.

– Jasne – zgodziłem się. – Proszę.

Spojrzeniem przywołał kelnera i gestem odtrącił menu. Od razu wyrecytował listę ulubionych dań. Zaczynała się przystawką z jagnięciny gotowanej w mleku migdałowym, dalej następował kurczak z grilla w marynacie z pieprzu cayenne, kminku i mango, a kończyła się, po wielu innych daniach, sałatką owocową, miodowymi kulkami kachori i lodami kulfi.

Słuchając tej dłużącej się i szczegółowej litanii dań, zrozumieliśmy, że posiłek będzie długi. Odprężyłem się i dałem ponieść fali dań i rozmów.

– Jeszcze nie powiedziałeś, co sądzisz – powiedział Mehta.

– Robisz z igły widły – oznajmił Cliff De Souza, lekceważąco machając dłonią.

– Nie, stary. To się wydarzyło tuż pod moim cholernym biurem, yaar. Jeśli dziesięć tysięcy osób wrzeszczy, że chce twojej śmierci, i to wrzeszczy tuż pod twoim oknem, to nietrudno zrobić z igły widły.

– Nie mieli na myśli osobiście ciebie, Chandrababu.

– Nie osobiście. Ale to mnie i każdego do mnie podobnego chcą dorwać. No proszę cię, sam nie jesteś w złej sytuacji, powinieneś to przyznać. Twoja rodzina pochodzi z Goa. Mówicie w konkani. Konkani i marathi są podobne. Mówisz w marathi tak, jak jak po angielsku. A ja ani w ząb. Chociaż urodziłem się tutaj, yaar, i mój tatuś też. W Bombaju prowadził interesy. Tu płacimy podatki. Wszystkie moje dzieci chodzą tu do szkoły. Całe moje życie związane jest z Bombajem, stary. Ale oni wrzeszczą „Maharasztra dla Marathów” i chcą nas wypędzić z jedynego domu, jaki znamy.

– Spójrz na to także z ich punktu widzenia – powiedział łagodnie Cliff.

– Mam spojrzeć na moją eksmisję z ich punktu widzenia – warknął Mehta z taką zaciekłością, że parę osób przy sąsiednich stolikach odwróciło się w jego stronę. Dalej mówił już ciszej, ale z równą pasją. – Mam spojrzeć na moją śmierć z ich punktu widzenia, tak?

– Kocham cię, przyjacielu, jak własnego kuzyna z nieprawego łoża – rzekł Cliff, szczerząc zęby. Mehta roześmiał się wraz z nim, a dziewczyny dołączyły z wyraźną ulgą, że żarcik rozładował napięcie. – Nie chcę, żeby ktokolwiek ucierpiał, a już na pewno nie ty, Chandra Baj. Mówię tylko, że musisz na to spojrzeć ich oczami, jeśli chcesz zrozumieć, dlaczego się tak zachowują. Oni mówią marathi od urodzenia. Na świat przyszli w Maharasztrze. Ich dziadkowie aż do… kto wie, do przodków sprzed trzech tysięcy lat lub więcej, rodzili się na tej ziemi. I nagle rozglądają się po Bombaju i widzą, że najlepsza robota, wszystkie interesy, wszystkie firmy są własnością ludzi pochodzących z innych części Indii. To ich doprowadza do szału. I chyba coś w tym jest.

– A co z gwarantowanymi posadami? – zaprotestował Mehta. – Praca na poczcie, na policji, w szkołach, w bankach i wielu innych miejscach, na przykład w transporcie – te wszystkie miejsca pracy są zarezerwowane dla ludzi mówiących w marathi. Ale to tym obłąkanym palantom nie wystarcza. Oni chcą nas wykopać z Bombaju i Maharasztry. Ale powiadam ci, jeśli im się uda, jeśli nas wypędzą, to stracą większość pieniędzy, talentu i rozumu, które uczyniły to miasto tym, czym jest.

Cliff De Souza wzruszył ramionami.

– Może są gotowi zapłacić taką cenę… choć ja się z nimi nie zgadzam. Ale uważam, że ludzie tacy jak twój dziadek, który przybył z Uttar Pradeś bez grosza przy duszy i rozkręcił prosperującą firmę, są coś winni temu stanowi. Ci, którzy mają wszystko, powinni się podzielić z tymi, co nie mają nic. Ludzie, których nazywasz fanatykami, mogą skłonić innych do słuchania tylko wtedy, gdy w ich słowach jest ziarno prawdy. W tych ludziach jest gniew. Oberwie się tym, którzy przybyli tu z zewnątrz i zdobyli majątek. Będzie jeszcze gorzej, mój drogi kuzynie z nieprawego łoża, i wzdragam się na samą myśl, jak się to wszystko może zakończyć.

– Co sądzisz, Lin? – zwrócił się do mnie Chandra Mehta, szukając oparcia. – Ty mówisz marathi. Mieszkasz tutaj. Ale jesteś obcy. Co sądzisz?

– Nauczyłem się marathi w Sunderze, małej wiosce – odparłem. – Tam marathi jest ojczystym językiem. Mieszkańcy wioski nie znają dobrze hindi, a angielskiego wcale. Ich marathi jest czyste, shudha, a Maharasztra to ich ojczyzna co najmniej od dwóch tysięcy lat. Tę ziemię uprawiało pięćdziesiąt pokoleń.

Zrobiłem pauzę, żeby każdy mógł skomentować moją wypowiedź albo zadać pytanie. Wszyscy jedli i słuchali, więc kontynuowałem.

– Kiedy wróciłem do Bombaju z moim przewodnikiem, Prabakerem, zamieszkałem w slumsach, gdzie oprócz niego żyje jeszcze dwadzieścia pięć tysięcy osób. Była tam masa ludzi podobnych do Prabakera. Wszyscy pochodzą z Maharasztry, z wiosek takich jak Sunder. Mieszkają właściwie w nędzy, a każdy posiłek kosztuje ich wiele trosk i pracy ponad siły. Myślę, że serca im się łamią na widok ludzi, którzy przybyli z innych części Indii i mieszkają w pałacach, podczas gdy oni myją się w rynsztokach własnej stolicy.

Przełknąłem parę kęsów jedzenia, czekając na odpowiedź Mehty. W końcu się odezwał.

– Ale Lin, proszę cię, to przecież nie wszystko. W tym jest coś więcej.

– Masz rację. To nie wszystko – zgodziłem się. – W tych slumsach mieszkają nie tylko Marathowie. Są ludzie z Pendżabu, Tamilnadu, Karnataki, Bengalu, Asamu i Kaszmiru. I nie tylko hinduiści. Są sikhowie, muzułmanie, chrześcijanie, buddyści, parsowie i dżajnowie. Tutejsze problemy nie są jedynie problemami Maharasztry. Biedacy, tak jak bogacze, pochodzą z całych Indii. Ale biedaków jest o wiele za wielu, a bogacze są zbyt nieliczni.

Array baap! – prychnął Chandra Mehta. „Święty ojcze!”. – Mówisz jak Cliff, ten cholerny komunista. Dokładnie tak samo pyskuje, yaar.

– Nie jestem komunistą ani kapitalistą – powiedziałem z uśmiechem. – Raczej już wszyscy-won-ode-mnie-stąd.

– Nie wierzcie mu – wtrąciła Lisa. – Kiedy macie problem, to do niego walcie jak w dym.

Spojrzałem na nią. Nasze oczy się spotkały i poczułem jednocześnie przyjemność i wyrzuty sumienia.

– Fanatyzm to przeciwieństwo miłości – rzekłem, przytaczając wykład Kadirbaja. – Pewien mędrzec powiedział mi kiedyś… nawiasem mówiąc, to muzułmanin… że ma więcej wspólnego z rozsądnym, racjonalnie myślącym żydem niż z fanatykiem własnej religii. Ma więcej wspólnego z rozsądnym, racjonalnie myślącym chrześcijaninem, buddystą czy hinduistą niż z fanatykiem własnej religii. Prawdę mówiąc, miał więcej wspólnego z rozsądnym, racjonalnie myślącym ateistą niż z fanatykiem własnej religii. Zgadzam się z nim i też tak mogę powiedzieć. Zgadzam się również z Winstonem Churchillem, który niegdyś opisał fanatyka jako kogoś, kto nie chce zmienić zdania i nie może zmienić tematu.

– Po tej aluzji – roześmiała się Lisa – zmieńmy temat. Słuchaj, Cliff, mam nadzieję, że przekażesz mi wszystkie plotki o romansie na planie Kanoona. Co tam się naprawdę dzieje?

– Tak! Tak! – zawołała Reeta z ożywieniem. – I wszystko o tej nowej dziewczynie. Narobiła takiego skandalu, że nawet nie mogę wypowiedzieć głośno jej imienia, yaar. I wszystko, wszystko na temat Anila Kapoora! Kocham go, że nie wiem!

– I Sanjay Dutt – dodała Geeta, dygocząc dramatycznie na sam dźwięk jego imienia. – Czy to prawda, że byłeś na jego imprezie w Versovie? O Boże! Co ja bym dała, żeby się tam znaleźć! Opowiedz nam o wszystkim!

Zachęcony tą gorączkową ciekawością, Cliff De Souza zaczął snuć historie o hollywoodzkich gwiazdach, a Chandra Mehta dorzucał smaczne ploteczki. Stało się jasne, że Cliff upatrzył sobie Reetę, a Chandra Mehta dużą uwagą obdarzał Geetę. Ten długi obiad miał być początkiem długiego dnia i nocy, które zamierzali spędzić razem. Obaj filmowcy, coraz bardziej rozgrzani tematem, myśląc już o czekających ich rozkoszach nocy, stopniowo przerzucili się na plotki i anegdoty dotyczące seksu i skandali z nim związanych. Były zabawne, czasami dziwaczne. Wszyscy zaśmiewaliśmy się do łez, kiedy do restauracji weszła Kawita Singh. Przedstawiłem ją wśród nadal rozbrzmiewającego śmiechu.

– Przepraszam – powiedziała z zatroskaną miną, która rodzi się z wielkich problemów i nie daje się wymazać. – Muszę z tobą porozmawiać.

– O tej sprawie możesz rozmawiać ze mną tutaj – zaproponowałem, jeszcze rozbawiony. – Oni chętnie posłuchają.

– Nie chodzi o sprawę – powiedziała twardo. – Tylko o Abdullaha Tahiriego.

Natychmiast wstałem i przeprosiłem towarzystwo. Dałem znak Lisie, żeby została i na mnie zaczekała. Razem z Kawitą opuściłem restaurację. W foyer, gdzie zostaliśmy sami, zaczęła mówić.

– Twój przyjaciel Tahiri wpadł w gówno po szyję.

– Co to znaczy?

– To znaczy, że dostałam cynk od dziennikarza z działu kryminalnego „Timesa”. Powiedział, że Abdullah jest na policyjnej czarnej liście. Strzelać bez ostrzeżenia.

– Co?

– Gliny mają rozkaz brać go żywcem, jeśli to będzie możliwe, ale nie ryzykować. Są pewni, że ma broń i że zacznie strzelać, jeśli spróbują go aresztować. Jeśli choćby drgnie mu ręka, mają rozkaz zastrzelić go jak psa.

– Dlaczego? O co im chodzi?

– Uważają, że to on jest Sapną. Mają wiarygodnego świadka, dobre dowody. Są pewni, że to on, i zamierzają go dopaść. Dziś. Może już się stało. Z policjantami w Bombaju nie ma żartów – nie w tak poważnej sprawie. Szukam cię od dwóch godzin.

– Sapną? To bez sensu – odparłem. Ale to jednak miało sens. I to idealny, choć nie rozumiałem, dlaczego. Brakowało mi zbyt wielu elementów układanki, zbyt wiele pytań, które powinienem zadać dawno temu, pozostawało bez odpowiedzi.

– Bez sensu czy z sensem, tak to wygląda. – Głos jej zadrżał, kiedy wzruszyła ramionami z rezygnacją i litością. – Szukałam cię wszędzie. Didier powiedział, że jesteś tutaj. Wiem, że Tahiri to twój przyjaciel.

– Tak. To przyjaciel – powiedziałem i nagle przypomniałem sobie, że rozmawiam z dziennikarką. Wbiłem wzrok w ciemny dywan i spróbowałem odnaleźć cień sensu w zawierusze moich myśli. Podniosłem wzrok i spojrzałem jej w oczy. – Dzięki. Jestem ci bardzo wdzięczny. Dziękuję ci. Muszę już iść.

– Słuchaj – odezwała się ciszej. – Oddałam ten artykuł. Przefaksowałam go, jak tylko się dowiedziałam. Jeśli ukaże się w wieczornym wydaniu, to gliniarze staną się trochę ostrożniejsi. Dla twojej informacji: według mnie to nie on. Nie potrafię w to uwierzyć. Polubiłam go. Nawet przez jakiś czas miałam do niego słabość, kiedy po raz pierwszy przyprowadziłeś go do „Leopolda”. Może nadal coś do niego czuję. W każdym razie nie sądzę, żeby to był Sapna, i nie wydaje mi się, żeby był odpowiedzialny za to wszystko.

Odeszła, uśmiechając się do mnie i jednocześnie płacząc nad nim. Przy stole przeprosiłem towarzystwo i usprawiedliwiłem się, że muszę nagle odejść. Nie pytając Lisy, czy się zgadza, pociągnąłem ją za sobą i zabrałem jej torebkę z oparcia krzesła.

– Lin, naprawdę musisz? – spytał niezadowolony Chandra. – Jeszcze nie obgadaliśmy tej sprawy z castingiem.

– Naprawdę znasz Abdullaha Tahiriego? – spytał Cliff z lekką oskarżycielską nutką.

Rzuciłem mu złe spojrzenie.

– Tak.

– I zabierasz ze sobą piękną Lisę. – Chandra się nadąsał. – To podwójne rozczarowanie.

– Dużo o nim słyszałem, yaar – nie dał się zniechęcić Cliff. – Jak go poznałeś?

– Uratował mi życie – rzuciłem nieco ostrzej, niż zamierzałem. – Podczas naszego pierwszego spotkania uratował mi życie, w palarni haszu u Stojących Baba.

Otworzyłem drzwi przed Lisą i obejrzałem się na stolik. Cliff i Chandra pochylali się ku sobie, wyłączywszy z rozmowy zdumione dziewczęta.

Na motocyklu opowiedziałem Lisie o wszystkim. Nagle zbladła pod opalenizną ale szybko się opanowała. Zgodziła się, że najpierw należy zajrzeć do „Leopolda”. Mogliśmy tam zastać Abdullaha bądź zostawić dla niego wiadomość. Bała się i czułem ten strach, zaciskający mięśnie jej ramion, którymi przywarła do moich pleców. Pruliśmy przez ospały ruch na ulicy, kierując się na nos, na instynkt, tak jak Abdullah. U „Leopolda” zastaliśmy Didiera, zatapiającego się w płynnej otchłani.

– Wszystko skończone – wybełkotał i nalał sobie whisky z wielkiej butelki. – Skończone. Zastrzelili go godzinę temu. Wszyscy o tym mówią. Meczety w Dongri wzywają na modlitwy za zmarłego.

– Skąd wiesz? – spytałem. – Kto ci powiedział?

– Modlitwa za zmarłego – wymamrotał i głowa mu opadła. – Co za idiotyczna, bezsensowna nazwa! Nie ma innych modlitw. Każda jest za zmarłego.

Chwyciłem go za koszulę i potrząsnąłem. Kelnerzy, którzy lubili Didiera tak samo jak ja, obserwowali mnie i oceniali, na ile mogą mi pozwolić.

– Didier! Posłuchaj mnie! Skąd wiesz? Kto ci powiedział? Gdzie się to wydarzyło?

– Policjanci tu przyszli – powiedział, nagle przytomny. Jego bladobłękitne oczy spojrzały w moje, jakby wypatrywał czegoś na dnie stawu. – Chwalili się Mehmedowi, jednemu z właścicieli. Znasz Mehmeda. To także Irańczyk, jak Abdullah. Niektórzy policjanci z posterunku w Kolabie, tego z naprzeciwka, brali udział w zasadzce. Powiedzieli, że otoczyli go w zaułku przy Crawford Market. Kazali mu się poddać. Powiedzieli, że stał zupełnie nieruchomo. Powiedzieli, że jego długie włosy furkotały na wietrze, podobnie jak czarne szaty. Całkiem długo się nad tym rozwodzili. To dziwne, Lin, nie uważasz, że mówili o jego ubraniu… i włosach… co to znaczy? Potem… potem powiedzieli, że wyjął spod marynarki dwa pistolety i zaczął do nich strzelać. Wszyscy odpowiedzieli natychmiast ogniem. Trafili go tyle razy, że jego ciało było zmasakrowane. Pociski je rozszarpały.

Lisa zaczęła płakać. Usiadła koło Didiera, a on otoczył ją ramieniem w odruchowym geście żałoby i szoku. Nie spojrzał na nią może nawet nie wiedział o jej obecności. Klepał ją po ramieniu, kołysał, ale jego zrozpaczona mina by się nie zmieniła, gdyby był zupełnie sam i otaczał ramionami tylko siebie.

– Zbiegło się masę ludzi – ciągnął. – W nastroju do zamieszek. Policjanci zaczęli się robić nerwowi. Chcieli zabrać jego ciało do szpitala, ale tłum zaatakował furgonetkę i zepchnął ją z jezdni. Policjanci zabrali zwłoki na posterunek przy Crawford Market. Tłum poszedł za nimi, krzycząc i obrzucając ich obelgami. Chyba nadal tam stoi.

Posterunek przy Crawford Market. Musiałem się tam dostać. Musiałem zobaczyć jego ciało. Musiałem zobaczyć Abdullaha. Może jeszcze żyje.

– Zaczekaj tu – nakazałem Lisie. – Zaczekaj z Didierem albo jedź taksówką do domu. Wrócę do ciebie.

Bok przeszyła mi jakaś włócznia, która przeszła obok serca i przebiła się przez pierś. Włócznia śmierci Abdullaha, włócznia myśli o jego zwłokach. Pojechałem na Crawford Market, a każdy mój oddech popychał włócznię wyżej.

Koło posterunku musiałem zostawić motocykl, bo drogę zablokował kłębiący się tłum. Wkrótce znalazłem się wśród rozgorączkowanych, bezcelowo miotających się ludzi, przeważnie muzułmanów. Z licznych okrzyków i sloganów wnioskowałem, że to nie jest zwykły tłum żałobników. Śmierć Abdullaha podłożyła ogień pod od dawna jątrzące się urazy i pretensje w tych zaniedbywanych rejonach biedoty wokół dzielnicy targowej. Ludzie wykrzykiwali najróżniejsze pretensje i domagali się załatwienia własnych spraw. Z kilku miejsc dochodziły modlitwy.

Wewnątrz szeregów tych krzyczących ludzi panował chaos i każdy krok w stronę posterunku wymagał stoczenia całej walki. Ludzie napływali falami, które odtrącały mnie na bok, a potem pchały z powrotem. Przepychali się, bili, dawali kuksańce i kopali. Nieraz omal nie wylądowałem na ziemi, gdzie by mnie stratowano; w ostatniej chwili przytrzymywałem się czyjejś koszuli, brody czy szala. W końcu zobaczyłem posterunek. Policjanci w kaskach i z tarczami otaczali cały budynek potrójnym lub poczwórnym kordonem.

Jakiś mężczyzna obok chwycił mnie za koszulę i zaczął okładać pięściami po głowie i twarzy Nie mam pojęcia, dlaczego mnie zaatakował – może sam tego nie wiedział – ale to się nie liczyło. Ciosy padły, zaczęło się. Osłoniłem się rękami i usiłowałem się wyrwać. Wpił się w moją koszulę i nie mogłem go odepchnąć. Podszedłem bliżej, dziabnąłem go palcami w oczy i walnąłem pięścią tuż nad uchem. Puścił mnie i upadł, ale inni rzucili się na mnie. Tłum rozstąpił się, a ja zacząłem rozdzielać ciosy na oślep, bijąc każdego w zasięgu ręki.

Sytuacja zrobiła się kiepska. Wcześniej czy później musiałem stracić energię i efekt zaskoczenia, dzięki którym utrzymywałem tamtych na dystans. Rzucali się na mnie, ale pojedynczo i bez żadnej techniki. Wszyscy otrzymywali silne ciosy i cofali się. Wirowałem wokół własnej osi, tłukłem każdego, kto się zbliżył, ale byłem otoczony i nie mogłem wygrać. Tylko fascynacja gapiów walką powstrzymywała ich od zaduszenia mnie samym naporem ciał.

Przez krąg przedarła się grupa zdeterminowanych ośmiu czy dziesięciu mężczyzn i nagle stanąłem twarzą w twarz z Chalidem Ansarim. Działałem instynktownie i o mały włos go nie zdzieliłem. Wyciągnął obie ręce w powstrzymującym geście. Jego ludzie przedarli się przez tłum, a Chalid poprowadził mnie przez powstały korytarz. Ktoś z tyłu uderzył mnie w głowę; odwróciłem się i znowu rzuciłem się na tłum. Chciałem walczyć z każdym mężczyzną w tym mieście, chciałem bić aż do utraty czucia, aż przestanę odczuwać tę włócznię w piersi. Chalid i dwaj jego ludzie chwycili mnie i powlekli przez kłębiące się, szalone piekło, w które zmieniła się ulica.

– Jego ciała tam nie ma – powiedział Chalid, kiedy dotarliśmy do mojego motocykla. Wytarł mi chusteczką krew z twarzy. Oko szybko mi puchło, a z nosa i rozciętej dolnej wargi kapała krew, ale nie czułem obrażeń. Nie czułem bólu. Ból był w piersi, tuż przy sercu, oddychałem nim.

– Tłum szturmował posterunek. Setki osób. Zanim jeszcze tu przybyliśmy. Kiedy policjanci znowu ich odparli, poszli do cel, gdzie go położyli, i okazało się, że są puste. Tłum wypuścił więźniów i zabrał jego ciało.

– O Jezu – jęknąłem. – O kurwa. O Boże.

– Nasi ludzie się tym zajmą – powiedział Chalid cicho i bez wahania. – Dowiemy się, co się stało. Znajdziemy… znajdziemy.

Wróciłem do „Leopolda” i przy stole Didiera zastałem Johnny’ego Cygaro. Didier i Lisa znikli. Osunąłem się na krzesło obok Johnny’ego, tak jak Lisa usiadła parę godzin temu przy Didierze. Oparłem łokcie na stole i potarłem oczy.

– Straszne – odezwał się Johnny.

– Aha.

– Nie powinno się wydarzyć.

– Nie.

– I nie było potrzebne. Nie to.

– Aha.

– Nie powinien brać tego kursu. To był ostatni zarobek tej nocy, ale go nie potrzebował. Wczoraj dobrze zarobił.

– Co? – spytałem, marszcząc brwi ze zdziwieniem tak gwałtownym, że gniewnym.

– Prabaker – wyjaśnił.

– Co?

– Prabaker i jego wypadek.

– Jaki wypadek?

– O Boże, myślałem, że wiesz – powiedział i krew odpłynęła mu z twarzy. Głos mu się załamał, do oczu napłynęły łzy. – Myślałem, że wiesz. Zobaczyłem, jak wyglądasz, i pomyślałem, że już wiesz. Czekam na ciebie prawie godzinę. Przyszedłem tu po ciebie, jak tylko wyszedłem ze szpitala.

– Ze szpitala… – powtórzyłem głupio.

– Ze szpitala Świętego Jerzego. Jest na OIOM-ie. Operacja…

– Jaka operacja?

– Jest ranny – bardzo ciężko. Operacja była… przeżył, ale…

– Ale co?

Johnny załamał się i zaczął płakać; opanował się dopiero po chwili, dzięki głębokim oddechom i wysiłkowi woli.

– Wczoraj w nocy, bardzo późno, wziął dwójkę pasażerów. Była trzecia nad ranem. Mężczyzna z córką chciał pojechać na lotnisko. Szosą jechał wózek. Znasz tych gości, co w nocy jadą na skróty przez główne szosy. To zakazane, ale oni to robią, yaar, bo oszczędzają całe kilometry z tymi ciężkimi wózkami. Ten był pełen stali na budowę. Takie długie pręty. Stracili nad nim panowanie i na wzgórzu wyrwał się im z rąk i potoczył w dół. Prabaker akurat wyjechał zza zakrętu i wózek walnął centralnie w taksówkę. Pręty przebiły okno. Mężczyzna z córką zginęli na miejscu. Ucięło im głowy. Dosłownie. Prabaker dostał w twarz.

Znowu się rozpłakał; zacząłem go pocieszać. Turyści i stali klienci zerknęli na nas, ale szybko odwrócili głowy. Kiedy się opanował, zamówiłem mu whisky. Przełknął ją jednym łykiem, jak Prabaker tego pierwszego dnia, kiedy go poznałem.

– W jakim jest stanie?

– Lekarz powiedział, że na pewno umrze – załkał Johnny. – Stracił żuchwę. Pręt ją wyrwał. Wszystko. Zęby. Została wielka dziura, po prostu dziura tam, gdzie były jego usta. Szyja jest przebita. Nawet mu nie zabandażowali twarzy, bo w tej dziurze tkwi za dużo przewodów i rurek podtrzymujących go przy życiu. Nikt nie rozumie, jak w ogóle przeżył. Przez dwie godziny był uwięziony w tym samochodzie. Lekarze mówią że dziś w nocy umrze. Dlatego cię szukałem. Jest ciężko ranny w pierś, brzuch i głowę. On umrze, Lin. On umrze. Musimy do niego iść.

Poszliśmy na oddział intensywnej opieki medycznej i przy łóżku Prabakera spotkaliśmy się z Kishanem i Rukhmabaj, płaczących w swoich objęciach. Parwati, Sita, Jeetendra i Kasim Ali stali poważni i milczący u stóp łóżka. Prabaker był nieprzytomny. Jego funkcje życiowe monitorowało mnóstwo przyrządów. Twarz – to, co z niej zostało – miał oklejoną rurkami i przewodami. Ten wspaniały uśmiech, ten olśniewający, słoneczny uśmiech został z niej wyrwany. Po prostu zniknął.

W pokoju lekarzy na parterze znalazłem doktora opiekującego się Prabakerem. Wyjąłem z pasa plik amerykańskich studolarówek i wręczyłem je, prosząc, by z wszelkimi kosztami zgłaszał się do mnie. Nie przyjął ich. Nie ma nadziei, powiedział. Prabakerowi zostało parę godzin, może tylko minut życia. Dlatego pozwolił rodzinie i przyjaciołom czuwać przy jego łóżku. Nic nie da się zrobić, powiedział, można tylko towarzyszyć mu w umieraniu. Wróciłem do pokoju Prabakera i dałem pieniądze Parwati, wraz ze wszystkim, co zarobiłem podczas ostatniej kurierskiej wyprawy.

Znalazłem łazienkę i umyłem twarz i szyję. Rany i draśnięcia przypomniały mi o Abdullahu. Nie odważyłem się wysłuchać tych myśli. Nie potrafiłem znieść obrazu mojego dzikiego przyjaciela wśród policjantów, strzelającego tak długo, aż jego ciało zmieniło się w zakrwawiony strzęp. Gapiłem się w lustro, a łzy paliły mnie jak kwas. Uderzyłem się mocno w twarz, żeby oprzytomnieć, i wróciłem na piętro Prabakera.

Przez trzy godziny stałem wraz z innymi u stóp jego łóżka. Ze zmęczenia zacząłem przysypiać i muszę się przyznać, że nie wytrzymałem. Położyłem się na dwóch krzesłach we względnie cichym kącie. Sen połknął mnie niemal natychmiast. Zaniósł mnie do Sunderu. Dryfowałem na mamroczącej fali głosów tej nocy, kiedy ojciec Prabakera położył mi rękę na ramieniu, a ja zaciskałem zęby pod gwiazdami. Kiedy się obudziłem, Kishan naprawdę siedział z ręką na moim ramieniu, a kiedy spojrzałem mu w oczy, obaj rozpłakaliśmy się z bezradności.

W końcu, kiedy było już pewne, że Prabaker umrze, i wszyscy o tym wiedzieliśmy, i wszyscy pogodziliśmy się z faktem jego śmierci, przez cztery dni i noce obserwowaliśmy cierpienie jego drobnego, dzielnego ciała – tego, co z niego zostało, tego prawie-Prabakera z amputowanym uśmiechem. W końcu po tylu dniach i nocach przyglądania się, jak znosi ból i zdumienie, zacząłem pragnąć jego śmierci i życzyłem mu jej z całego serca. Tak bardzo go kochałem, że w końcu znalazłem pusty kąt w pokoju sprzątaczy, gdzie w betonowe koryto nieustannie kapała woda, i tam padłem na kolana w miejscu oznaczonym dwoma mokrymi odciskami stóp i zacząłem się modlić o jego śmierć. I wtedy umarł.

W chacie, którą niegdyś dzielił z Parwati, matka Prabakera, Rukhmabaj, rozpuściła włosy sięgające kolan. Usiadła w drzwiach, odwrócona plecami do świata. Jej czarne włosy były jak nocny wodospad. Ostrymi nożycami obcięła je tuż przy skórze i długie włosy osunęły się na ziemię jak umierający cień.

Kiedy naprawdę kogoś kochamy, początkowo boimy się najbardziej, że ukochany przestanie nas kochać. Oczywiście powinniśmy się bać, że my nie będziemy mogli przestać kochać jego – nawet kiedy umrze. Bo ja nadal cię kocham z całego serca, Prabakerze. Nadal cię kocham. I czasami, mój przyjacielu, ta moja miłość, którą nadal mam i której nie mogę ci dać, miażdży mi pierś do ostatniego tchu. Czasami, właśnie teraz, moje serce tonie w smutku, bo bez ciebie nie ma gwiazd, nie ma śmiechu i nie ma snu.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 144 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 17 | ROZDZIAŁ 18 | ROZDZIAŁ 19 | ROZDZIAŁ 21 | ROZDZIAŁ 22 | ROZDZIAŁ 23 | ROZDZIAŁ 24 | ROZDZIAŁ 25 | ROZDZIAŁ 26 | ROZDZIAŁ 27 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 28| ROZDZIAŁ 30

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.065 сек.)