Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 30

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

Heroina to komora deprywacyjna dla duszy. Dryfowanie po Morzu Martwym odlotu, gdzie nie ma bólu, żalu, wstydu, poczucia winy ani żałoby, nie ma depresji i pożądania. Śpiący wszechświat wnika i otacza każdy atom egzystencji. Odrętwienie i spokój rozpraszają strach i cierpienie. Myśli płyną bez celu jak wodorosty na falach oceanu i znikają w odległej, szarej śpiączce, niekonkretnej, nieokreślonej. Ciało poddaje się kriogenicznej drętwocie; niemrawe serce bije słabo, oddech zwalnia do ledwie słyszalnego szmeru. Gęsty nirwaniczny kożuch przykrywa kończyny i ciąży im, a śpiący pogrąża się coraz dalej i dalej w zapomnienie, w idealny wieczny odlot.

Za to chemiczne wniebowzięcie płaci się, jak za wszystko inne na tym wszechświecie, światłem. Pierwsze światło, jaki traci narkoman, to blask oczu. Oczy narkomana są martwe jak oczy greckich posągów, jak ołów, jak dziura po kuli. Następnym jest blask pożądania. Narkomani zabijają pożądanie tą tajną bronią którą kierują przeciwko nadziei, marzeniom i honorowi – maczugą głodu. A kiedy znikną wszystkie inne blaski życia, ostatnim utraconym światłem jest światło miłości. Prędzej czy później, kiedy robi się ostro, ćpun raczej zrezygnuje z ukochanej kobiety niż z działki; prędzej czy później każdy zapamiętały ćpun staje się diabłem na wygnaniu.

Lewitowałem. Dryfowałem na powierzchni płynu na łyżce, a łyżka była wielka jak pokój. Tratwa opiatowego paraliżu sunęła po małym jeziorku w łyżce, a w symetrii krzyżujących się nad moją głową belek stropu zdawał się tkwić jakiś przekaz. Gapiłem się na te belki, wiedząc, że tam jest odpowiedź i że ona może mnie ocalić. A potem moje powieki z lanego ołowiu opadały i wszystko przepadało. Czasami się budziłem. Czasami trzeźwiałem na tyle, że wszystko sobie przypominałem.

Abdullah nie miał pogrzebu, bo nie było ciała, które można by – które moglibyśmy – pogrzebać. Jego zwłoki zaginęły podczas zamieszek, tak jak zwłoki Maurizia – znikły bez śladu, jak wystrzelona raca, wygasła gwiazda. Wraz z innymi przeniosłem zwłoki Prabakera do ghatu, w miejsce kremacji. Biegłem ze wszystkimi przez ulice, pod obwieszonym girlandami brzemieniem tego małego ciałka, skandując imiona Boga, a potem patrzyłem na płonące zwłoki. Rozpacz szerzyła się po uliczkach slumsów, a ja nie potrafiłem tam zostać, wśród opłakujących go przyjaciół i krewnych. Wszyscy stali blisko miejsca, w którym zaledwie przez paroma tygodniami Prabaker brał ślub. Na dachach niektórych chat nadal trzepotały strzępy weselnych wstążek. Rozmawiałem z Kasimem Alim, Johnnym, Jeetendrą i Kishanem Mango, ale potem zostawiłem ich i pojechałem do Dongri. Musiałem zadać Abd al-Kadirowi Chanowi pewne pytania – pytania, których było we mnie pełno jak stworzeń w jamie Hasana Obikwy.

Dom przy meczecie Nabila był zamknięty na ciężkie kłódki i pogrążony w głębokiej ciszy. Nikt na dziedzińcu meczetu ani na uliczkach i w sklepikach nie potrafił mi powiedzieć, dokąd wyjechał Kadir ani kiedy wróci. Sfrustrowany i zły, pojechałem do Abd al-Ghaniego. Jego dom był otwarty, ale służący powiedzieli, że on sam wyjechał na wakacje i nie spodziewają się go wcześniej niż za parę tygodni. Odwiedziłem wytwórnię paszportów i znalazłem pogrążonych w pracy Krisznę i Villu. Potwierdzili, że Al-Ghani zostawił im instrukcje i wystarczające fundusze na parę tygodni i oznajmił, że robi sobie wakacje. W drodze do Chalida Ansariego spotkałem strażnika, który powiedział, że Chalid jest w Pakistanie. Nie miał pojęcia, kiedy wróci.

Pozostali członkowie mafijnej rady Kadira zniknęli w równie nagły i wygodny sposób. Farid był w Dubaju, generał Subhan Mahmud w Kaszmirze. Moje pukanie do domu Keki Dorabdżi pozostało bez odpowiedzi, a w żadnym zasłoniętym żaluzjami oknie nie zapaliło się światło. Rajubaj, który od zawsze codziennie pojawiał się w swoim biurze rachunkowym w Forcie, wyjechał z wizytą do chorego krewnego w Delhi. Nawet szefowie niższego szczebla i ich podwładni wyjechali z miasta lub byli po prostu nieuchwytni.

Ci, którzy pozostali – agenci handlu złotem, kurierzy waluciarzy i ludzie odpowiedzialni za paszporty – traktowali mnie uprzejmie i przyjaźnie. Praca toczyła się w tym samym tempie, bez zmian. Moja także. Oczekiwano mnie w każdym punkcie, kantorze, sklepie jubilerskim i innych punktach kontaktowych imperium Kadira. U złotników, waluciarzy i naganiaczy którzy kupowali i kradli paszporty, czekały na mnie instrukcje. Nie wiedziałem, czy to dla mnie komplement – że można mi zaufać na tyle, by mi powierzyć działanie pod nieobecność rady – czy Uczyłem się tak mało, że według nich nie zasługiwałem na żadne wyjaśnienia.

Bez względu na przyczyny poczułem się w tym mieście przeraźliwie samotny. W tym samym tygodniu straciłem Prabakera i Abdullaha, moich najbliższych przyjaciół, a wraz z nimi straciłem punkty lokalizujące mnie na psychicznej mapie. Osobowość i tożsamość są pod pewnymi względami jak współrzędne na mapie miasta, nakreślonej przez nasze krzyżujące się ścieżki związków. Wiemy, kim jesteśmy, a tę wiedzę zyskujemy dzięki związkom z ludźmi, których kochamy, oraz przyczynom, dla których ich kochamy. Ja byłem tym punktem w czasie i przestrzeni, w którym dzika agresja Abdullaha krzyżowała się z radosną łagodnością Prabakera. Wówczas, kiedy ich śmierć pozbawiła mnie oparcia i jakby tożsamości, z niepokojem i zaskoczeniem zdałem sobie sprawę, jak bardzo stałem się zależny od Chalida i jego mafijnej rady. Związek z nimi wydawał mi się przelotny, a jednak brakowało mi ich dającej pewność siebie obecności w mieście niemal równie dotkliwie, jak moich zmarłych przyjaciół.

I czułem gniew. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem ten gniew i uświadomiłem sobie, że jego przyczyną i celem był Kadirbaj. Obwiniałem go o śmierć Abdullaha, że go nie chronił, że go nie uratował. Nie potrafiłem uwierzyć, że Abdullah, mój ukochany przyjaciel, był szalonym mordercą Sapną. Ale byłem gotowy uwierzyć, że Abd al-Kadir miał jakiś związek z Sapną i morderstwami. Co więcej, z powodu jego wyjazdu czułem się jakby zdradzony. Tak jakby zostawił mnie twarzą w twarz ze wszystkim… samego. Wrażenie było rzecz jasna idiotyczne, a nawet megalomańskie. Prawda wyglądała tak, że setki ludzi Chalida nadal pracowały w Bombaju, a ja codziennie kontaktowałem się z wieloma z nich. Mimo to czułem się właśnie tak – zdradzony i zapomniany. Zimno, zrodzone ze zwątpienia i gniewnego strachu, zaczęło się zakradać w samo serce mojego uczucia do Chana. Ciągle go kochałem i byłem do niego przywiązany jak do ojca, ale nie uważałem go już za uwielbianego bohatera bez skazy.

Kiedyś pewien mudżahedin powiedział mi, że los daje nam wszystkim trzech nauczycieli, trzech przyjaciół, trzech wrogów i trzy wielkie miłości. Jednak ta dwunastka nigdy nie wydaje się oczywista i nigdy nie wiemy, kto jest kim, dopóki ich nie pokochamy, nie opuścimy lub nie zaczniemy z nimi walczyć. Kadir należał do mojej dwunastki, ale zawsze był najmniej oczywisty ze wszystkich. W tych samotnych dniach gniewu, gdy moje serce wlokło się w odrętwiającą rozpacz, zacząłem uważać go za wroga – ukochanego wroga.

I tak transakcja po transakcji, przestępstwo po przestępstwie, dzień za dniem moje wola, cel i nadzieja wlokły się w przepaść. Lisa Carter doprowadziła do zawarcia kontraktu z Chandrą Mehtą i Cliffem De Souzą. Ze względu na nią wytrwałem na zebraniu, na którym podpisaliśmy umowę i złożyłem podpis jako jej wspólnik. Producentom zależało na moim udziale. Byłem ich bezpiecznym kanałem do uzyskania czarnorynkowych pieniędzy od mafii Kadir Chana – źródła dyskretnego i praktycznie niewyczerpanego. Nikt nie wspomniał o tym fakcie – przynajmniej nie wtedy – ale stanowił on decydujący powód zawarcia kontraktu z Lisą. Umowa zakładała, że Lisa i ja będziemy dostarczać zagranicznych „młodszych artystów”, jak nazywano statystów, trzem największym studiom filmowym. Kontrakt zawarliśmy na dwa lata.

Po zebraniu Lisa odprowadziła mnie do motocykla, który zaparkowałem przy falochronie na Marine Drive. Razem usiedliśmy dokładnie w tym miejscu, gdzie przed laty Abdullah położył mi rękę na ramieniu, kiedy myślałem o morzu. Byliśmy samotni, Lisa i ja, i początkowo rozmawialiśmy ze sobą tak, jak to robią samotni – strzępami skarg i urywkami rozmów, które w samotności toczyliśmy sami ze sobą.

– On wiedział, że do tego dojdzie – odezwała się po długiej chwili ciszy. – To dlatego dał mi te pieniądze w szkatułce. Rozmawialiśmy o tym. To znaczy on. Mówił o śmierci. Wiesz o wojnie w Iranie? I Iraku? Parę razy otarł się o śmierć. Nie mógł przestać o tym myśleć, jestem pewna. Chyba chciał umrzeć, żeby uciec od wojny i tego, że zostawił przyjaciół i rodzinę. A w razie gdyby do tego doszło, chciał umrzeć właśnie w ten sposób.

– Może – mruknąłem, patrząc na niezrównane, nieczułe morze. – Karla powiedziała kiedyś, że wszyscy podejmujemy w życiu parę prób samobójczych i prędzej czy później któraś okazuje się udana.

Lisa parsknęła śmiechem, bo ten cytat ją zaskoczył, ale śmiech przeszedł w przeciągłe westchnienie. Przechyliła głowę, a wiatr rozwiał jej włosy.

– Ta sprawa z Ullą – powiedziała cicho. – Wykańcza mnie. Nie mogę przestać myśleć o Modenie. Czytam wszystkie gazety codziennie, szukam czegoś o nim – czy może go znaleźli albo coś. To takie dziwaczne… to z Mauriziem, wiesz. Potem byłam chora przez wiele tygodni. Przez cały czas płakałam, idąc ulicą, czytając książkę, usiłując spać, i nie mogłam niczego zjeść, żeby mnie nie zemdliło. Nie mogłam przestać myśleć o jego trupie… i nożu… jakie to musiało być uczucie, kiedy Ulla wepchnęła w niego nóż… Ale teraz to wszystko jakoś zbladło. Ciągle we mnie tkwi, głęboko w środku, ale już mnie tak nie dręczy. A Abdullah… nie wiem, czy jestem w szoku, czy to wyparłam, czy co, ale… nie pozwalam sobie o nim myśleć. To tak jakbym… jakbym się z tym pogodziła czy coś. Ale z Modeną jest coraz gorzej. Nie potrafię przestać o nim myśleć.

– Ja też go widuję – wymamrotałem. – Widzę jego twarz, a przecież nawet mnie nie było w tym hotelu. Niedobrze.

– Szkoda, że jej nie sprałam. – Ulli?

– Tak! Ulli.

– Dlaczego?

– Bo to podła… suka! Zostawiła go związanego. Narobiła kłopotu tobie, mnie i… Mauriziowi… ale kiedy opowiadała nam o Modenie, ja ją tylko objęłam, zaprowadziłam pod prysznic i opiekowałam się nią, jakby wyznała, że zapomniała nakarmić złotą rybkę. Powinnam ją sprać, zdzielić w łeb, skopać tyłek, cokolwiek. Teraz ona wyjechała, a ja tu świruję z powodu Modeny.

– Niektórzy tacy już są – odparłem, uśmiechając się. Czułem ten sam gniew co ona. – Niektórzy zawsze wymuszają nasze współczucie, choć potem czujemy się głupio i źle. Zresztą nie wplątałem się w to po to, żeby jej pomóc. Chciałem pomóc tobie.

– Oj, wiem, wiem. – Westchnęła. – W gruncie rzeczy to nie wina Ulli. Ten Pałac ją zniszczył. Pomieszał jej w głowie. Wszyscy, którzy pracowali dla madame Zhou, są w jakiś sposób złamani. Szkoda, że jej nie znałeś, kiedy zaczęła tam pracować. Była fantastyczna, muszę to przyznać. I jakby… niewinna… w taki sposób, który nam wszystkim był niedostępny, jeśli mnie rozumiesz. Ja poszłam do Pałacu już walnięta. Ale i tak ześwirowałam. Wszystkie… musiałyśmy… robić takie rzeczy…

– Opowiadałaś mi – przerwałem jej łagodnie.

– Ja?

– Tak.

– Co ci opowiadałam?

– Powiedziałaś… dużo. Tej nocy, kiedy przyszedłem, żeby odebrać moje ciuchy. Byłem z tym małym, Tankiem. Byłaś bardzo pijana i naćpana.

– I opowiedziałam ci o tym?

– Aha.

– Jezus! Nie pamiętam. Zaczynałam świrować. To była pierwsza noc, kiedy usiłowałam odstawić towar – kiedy odstawiłam. Ale pamiętam tego chłopca… i że nie chciałeś się ze mną kochać.

– Chciałem, chciałem.

Szybko odwróciła głowę i spojrzała mi w oczy. Usta się jej uśmiechały, ale na czole pojawił się nieznaczny grymas. Miała na sobie czerwony szalwar kamiz. Wiatr od morza przykleił jej długą, luźną jedwabną koszulę do całego ciała. Niebieskie oczy lśniły odwagą i innymi tajemnicami. Była dzielna, krucha i twarda jednocześnie. Wyrwała się z Pałacu madame Zhou, pokonała heroinę. W obronie życia przyjaciółki i własnego pomogła zabić człowieka. Straciła kochanka – Abdullaha, mojego przyjaciela, którego ciało rozdarły i zmasakrowały kule. I wszystko to widziałem w jej oczach i szczupłej, nadmiernie szczupłej twarzy. Wszystko to na niej było, jeśli się wiedziało, czego i gdzie szukać.

– Jak w ogóle trafiłaś do Pałacu? – spytałem, a ona wzdrygnęła się lekko.

– Nie wiem. – Westchnęła. – Wcześnie uciekłam z domu. Nie mogłam tam wytrzymać. Uciekłam, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Minęło parę lat, a już byłam nastoletnią narkomanką pracowałam na ulicy w Los Angeles i lał mnie alfons. Potem pojawił się jeden facet, miły, cichy, samotny, łagodny, a na imię miał Mart. Zakochałam się w nim jak głupia. To była moja pierwsza prawdziwa miłość. Był muzykiem, parę razy odwiedził Indie. Uważał, że zdołamy zarobić pieniądze na nowe życie, jeśli przemycimy trochę towaru z Bombaju. Powiedział, ze kupi mi bilet, jeśli się zgodzę przewieźć towar. A jak już byliśmy na miejscu, po prostu zniknął ze wszystkim – wszystkimi pieniędzmi, moim paszportem i resztą. Nie wiem, co się stało. Nie wiem, czy ktoś go kropnął, czy znalazł sobie jakąś inną, czy po prostu postanowił zrobić wszystko sam. Nie wiem. Skończyło się więc na tym, że utknęłam w Bombaju, uzależniona jak diabli, bez kasy, bez paszportu. Zaczęłam pracować w hotelowym pokoju, żeby jakoś związać koniec z końcem. Po paru miesiącach pewnego dnia odwiedził mnie policjant i powiedział, że mam przerąbane. Miałam trafić do więzienia, chyba że zgodzę się pracować dla jego przyjaciółki.

– Madame Zhou.

– A jakże.

– Powiedz, widziałaś ją kiedyś? Rozmawiałaś z nią osobiście?

– Skąd. Ona nie spotyka się prawie z nikim, z wyjątkiem Rajana i jego brata. Karla spotkała ją osobiście. Karla jej nienawidzi. Nienawidzi jej bardziej niż… w życiu czegoś takiego nie widziałam. Karla nienawidzi jej tak, że trochę od tego oszalała, jeśli mnie rozumiesz. Bez przerwy myśli o madame Zhou i prędzej czy później ją dopadnie.

– Chodzi o tego jej przyjaciela Ahmada i Christine – mruknąłem. – Karla uważa, że madame Zhou kazała ich zabić i ma o to pretensje do siebie. Nie potrafi sobie tego darować.

– Właśnie! – zawołała ze zdziwieniem. – Powiedziała ci?

– Tak…

– No, to już… – Parsknęła śmiechem. – To zadziwiające! Karla nigdy o tym nie mówi. Ale to nigdy! Choć pewnie nie takie to znowu zadziwiające. Nie potrafi się z tego otrząsnąć. Pamiętasz, jak w slumsach szerzyła się cholera? Mówiła o tym jeszcze przez wiele tygodni. Jakby to było jakieś świątobliwe przeżycie, jakiś transcendentalny odlot. I dużo mówiła o tobie. Nigdy nie widziałem jej w takim… natchnieniu, można powiedzieć.

– Kiedy Karla poprosiła, żebym pomógł cię uratować z Pałacu – spytałem, nie patrząc na nią – to chodziło o ciebie czy żeby wygrać z madame Zhou?

– Pytasz, czy byliśmy pionkami w grze Karli? Tak?

– Mniej więcej.

– Chyba muszę powiedzieć, że tak, byliśmy. – Zdjęła z szyi długi szal i przesunęła przez otwartą dłoń, wpatrując się w niego z napięciem. – No wiesz, Karla mnie lubi i w ogóle, jestem tego pewna. Powiedziała mi takie rzeczy, o których nikt nie wie, nawet ty. I ja też ją lubię. Mieszkała w Stanach, wiesz? Tam dorastała i to chyba coś dla niej znaczy. Byłam jedyną Amerykanką w Pałacu. Ale w głębi duszy, bardzo w głębi, chodziło jej o wojnę z madame Zhou. Chyba nas wykorzystała, ciebie i mnie. Ale wiesz, to nie ma znaczenia. Uratowała mnie stamtąd – ty mnie uratowałeś, razem z nią, i cholernie mnie to cieszy. Bez względu na jej motywy, nie mam jej tego za złe i nie sądzę, żebyś ty też miał coś przeciw.

– Nie mam. – Westchnąłem.

– Ale?

– Ale… nic. Nie wyszło nam, ale…

– Nadal ją kochasz?

Spojrzałem na nią ale kiedy jej błękitne oczy zajrzały w moje, zmieniłem temat.

– Miałaś jakieś wieści od madame Zhou?

– Nic a nic.

– Pytała o ciebie? O cokolwiek?

– Nie, dzięki Bogu. To dziwne, ale nie czuję do niej nienawiści. W ogóle nic nie czuję, tylko tyle, że nigdy więcej nie chcę się do niej zbliżać. Za to nienawidzę jej służącego, Rajana. Jeśli się pracuje w Pałacu, to z nim trzeba się rozliczać i przed nim odpowiadać. Jego brat zajmuje się kuchnią, a Rajan opiekuje się dziewczynami. Upiorny skurwiel z niego. Snuje się jak duch. Jakby miał oczy z tyłu głowy. Najstraszliwsze zjawisko na caluteńkim świecie, daję ci słowo. Madame Zhou nigdy nie widziałam na oczy. Rozmawia z człowiekiem przez metalową kratę. W każdym pokoju jest co najmniej jedna, żeby madame mogła obserwować, co się dzieje, rozmawiać z dziewczynami albo klientami. Kurewsko upiorne miejsce, Lin. Wolałabym umrzeć, niż tam znowu wylądować.

Znowu zapadła cisza. Fale szemrały o głazy na brzegu i drobniejsze kamyki przy falochronie. Mewy krążyły nad naszymi głowami, wypatrując stworzeń wijących się i rojących między kamieniami.

– Ile pieniędzy ci zostawił?

– Nie wiem na pewno. W ogóle tego nie przeliczyłam. Masę. Siedemdziesiąt, osiemdziesiąt tysięcy – o wiele więcej niż to, co Maurizio ukradł Modenie i za co zginął. Wariactwo, nie?

– Powinnaś to wziąć i spieprzać stąd.

– Zabawne… myślałam, że właśnie podpisaliśmy dwuletni kontrakt z Mehtą i jego wytwórnią. No wiesz, kontrakt naszego życia.

– Pieprzyć kontrakt.

– Daj spokój.

– Pieprzyć kontrakt. Musisz się stąd wyrwać. Nie wiemy, co się dzieje. Nie wiemy, dlaczego Abdullah zginał. Nie wiemy, co zrobił albo czego nie zrobił. Jeśli nie był Sapną to sytuacja jest niedobra. Jeśli był, to jest o wiele gorsza. Powinnaś zabrać pieniądze i po prostu… wyjechać.

– Dokąd?

– Dokądkolwiek.

– A ty wyjedziesz?

– Nie. Mam tu niezakończone sprawy. I… i pod pewnym względem mam przerąbane. Ale ty powinnaś wyjechać.

– Nic nie rozumiesz, co? Nie chodzi o pieniądze. Jeśli teraz wyjadę, to całą tę kasę właduję w prochy. Muszę tu zbudować coś własnego. I tutaj to jest możliwe. Tutaj coś osiągnęłam. Jestem kimś. Na ulicy ludzie patrzą na mnie, bo jestem inna.

– Jesteś kimś wszędzie, gdzie się znajdziesz – powiedziałem z uśmiechem.

– Przestań się ze mnie nabijać.

– Nie nabijam się. Jesteś piękna i masz dobre serce – to dlatego ludzie się na ciebie gapią.

– Może mi się uda – ciągnęła z uporem. – Czuję to w kościach. Nie mam wykształcenia, nie jestem taka mądra jak ty. Nic nie potrafię. Ale to… to może być coś. Mogłabym… no, nie wiem… może pewnego dnia zostanę producentką? Mogłabym osiągnąć coś dobrego.

– Jesteś dobra. Będziesz czynić dobro, gdziekolwiek się znajdziesz.

– Nie. To jest moja szansa. Ja nie wrócę – nigdzie nie pojadę – dopóki czegoś nie osiągnę. Jeśli tego nie zrobię, jeśli nie spróbuję, to wszystko to będzie na darmo. Maurizio… i wszystko, co się wydarzyło – na marne. Jeśli wyjadę, to z wysoko uniesioną głową i kieszeniami pełnymi pieniędzy, które sama zarobiłam.

Spojrzałem w wiatr, który na zmianę chłodził i rozgrzewał moją twarz i ręce, gdy wiatr dmuchał od lądu, a potem zawracał nad zatokę. Mała flota rybackich łódek minęła nas w drodze powrotnej na piaszczystą przystań w pobliżu slumsów. Przypomniałem sobie nagle ten dzień w deszczu, kiedy płynąłem łódką przez zalany dziedziniec hotelu „Tadż Mahal”, pod pełną ech kopułą Wrót. Przypomniałem sobie miłosną pieśń Vinoda i deszczową noc, kiedy Karla wsunęła się w moje ramiona.

Wpatrując się w te wieczne, nieustanne fale, przypomniałem sobie wszystko, co się wydarzyło od tamtej burzliwej nocy: więzienie, tortury, odejście Karli, odejście Ulli, odejście Kadirbaja i jego rady, odejście Ananda, śmierć Maurizia, prawdopodobną śmierć Modeny, śmierć Raszida, śmierć Abdullaha i Prabakera – to niemożliwe – śmierć Prabakera. A ja byłem jednym z nich: chodziłem, mówiłem, patrzyłem na srożące się fale, ale moje serce było tak samo martwe jak ich.

– A ty? – spytała. Czułem na sobie jej wzrok i słyszałem w jej głosie uczucia: współczucie, czułość, może nawet miłość. – Jeśli zostanę – a na pewno zostanę – co zamierzasz?

Przez jakiś czas patrzyłem na nią, odczytując runy w jej niebiańsko błękitnych oczach. Potem wstałem z falochronu, wziąłem ją w ramiona i pocałowałem. To był długi pocałunek. Zawarło się w nim nasze życie: żyliśmy, kochaliśmy, razem się zestarzeliśmy i umarliśmy. Potem nasze wargi się rozłączyły i tamto życie, które mogło się nam przydarzyć, skurczyło się do iskierki światła, nadal tlącej się w naszych oczach.

Mógłbym ją pokochać. Może ją nawet trochę kochałem. Ale czasami najgorsze, co można zrobić kobiecie, to ją pokochać. A ja nadal kochałem Karlę. Kochałem Karlę.

– Co zamierzam? – powtórzyłem jej pytanie. Wziąłem ją za ramiona i odsunąłem na odległość ramion. Uśmiechnąłem się. – Zamierzam się znieczulić.

Odjechałem, nie odwracając się. Zapłaciłem za mieszkanie za trzy miesiące z góry i dałem spory bakszysz strażnikowi na parkingu i w budynku. Do kieszeni włożyłem jeden dobry, fałszywy paszport, resztę zapasowych oraz plik gotówki schowałem do woreczka, a enfielda bulleta zostawiłem pod opieką Didiera. Potem taksówką pojechałem do palarni opium Gupty w pobliżu Ulicy Dziesięciu Tysięcy Dziwek, Shoklaji Street. Po zniszczonych drewnianych schodkach wspiąłem się na drugie piętro i zamknąłem się w klatce, którą narkomani budują dla siebie sami – po jednym lśniącym, ostrym, metalowym pręcie.

Gupta zapewniał duże pomieszczenie z dwudziestoma matami do spania i drewnianymi poduszkami dla palaczy opium. Dla klientów o specjalnych wymaganiach rezerwował inne pokoje poza tą wspólną salą. Przez bardzo małe drzwiczki wszedłem na dyskretny korytarzyk, który zaprowadził mnie do owych pokoików na zapleczu. Sufit był tak niski, że musiałem się pochylić, niemal zgiąć wpół. Wybrałem pokój z pryczą o kapokowym materacu, z wytartym dywanem, małą szafką o drzwiczkach z wikliny, lampą z jedwabnym abażurem i wielki gliniany dzban z wodą. Ściany z trzech stron były z trzcinowych mat na drewnianym szkielecie. Ostatnia ściana, w głowie łóżka, wychodziła na ruchliwą uliczkę arabskich kupców, ale okna były zasłonięte żaluzjami, tak że przez szpary i szczeliny wpadały tylko jasne gwiazdki słonecznego światła. Sufitu nie było. Widziałem masywne belki, krzyżujące się i łączące pod dachem z glinianych dachówek. Nauczyłem się tego widoku na pamięć.

Gupta przyjął pieniądze i wskazówki i zostawił mnie samego. W pokoju, znajdującym się tuż pod dachem, było bardzo duszno. Zdjąłem koszulę i wyłączyłem lampę. To małe mroczne pomieszczenie przypominało więzienną celę w nocy. Usiadłem na łóżku i niemal natychmiast popłynęły mi łzy. W Bombaju już mi się zdarzyło płakać. Łzy pojawiły się po spotkaniu z trędowatymi Randżita i kiedy obcy obmył moje udręczone ciało w więzieniu Arthur Road, i razem z ojcem Prabakera w szpitalu. Ale ten smutek i cierpienie zawsze udawało mi się zdusić, jakoś przełknąć najgorsze, największy potop. A potem, samotny w tej małej opiumowej celce, sam na sam z ruinami miłości do zmarłych przyjaciół, Abdullaha i Prabakera, poddałem się.

Łzy, które wylewają niektórzy mężczyźni, są gorsze od bicia. Tacy mężczyźni odnoszą gorsze rany, płacząc, niż pod ciosami pałek i butów. Łzy rodzą się w sercu, ale niektórzy tak często nie chcą się przyznać do posiadania serca, że kiedy wreszcie dochodzi do głosu, słyszymy nie jeden, lecz setki smutków. Wiemy, że płacz jest dobry i naturalny. Wiemy, że to nie oznaka słabości, ale siły. Mimo to płacz nas wykorzenia i przewraca jak powalone drzewa.

Gupta dał mi czas. Kiedy w końcu usłyszałem jego człapiący, posuwisty krok, rozgniotłem łzy na twarzy i włączyłem lampę. Przyniósł to, o co prosiłem – stalową łyżkę, wodę destylowaną jednorazowe strzykawki, heroinę i karton papierosów – i zostawił to wszystko na komódce. Towarzyszyła mu dziewczyna. Powiedział mi, że na imię ma Shilpa i że będzie moją służącą. Była młoda, dużo poniżej dwudziestki, ale twarz miała oszpeconą ponurą miną profesjonalistki. W jej oczach czaiła się nadzieja, gotowa warknąć jak pobite zwierzę. Odesłałem ich, a sam przyrządziłem sobie heroinową ucztę.

Działka czekała prawie godzinę. Pięć razy brałem strzykawkę i przystawiałem igłę do grubej, silnej, mocnej żyły mojego ramienia, a potem odkładałem. I przez całą tę godzinę gapiłem się na płyn w strzykawce. Oto on. Przeklęty narkotyk. Potężny, ten sam, który popchnął mnie do głupich, okrutnych przestępstw, który zaprowadził mnie do więzienia, który odebrał mi rodzinę i ukochanych. Ten narkotyk, który jest wszystkim i niczym, zabiera wszystko i w zamian daje nicość. Ale ta nicość, ta odrętwiała pustka, jest czasami wszystkim, czego pragniesz.

Wkłułem igłę, odciągnąłem ciemną krew, która potwierdza czyste wejście w żyłę i docisnąłem tłok do oporu. Jeszcze nie zdążyłem wyjąć igły, gdy narkotyk zrobił mi w głowie pustynię. Ciepłe, suche, lśniące, nieostre diuny narkotyku zasypały wszystkie myśli, zatarły zapomnianą cywilizację moich wspomnień. Ciepło wypełniło moje ciało i rozpuściło tysiąc drobnych bólów, ukłuć i dyskomfortów, które w dniach trzeźwości znosimy i ignorujemy. Ból zniknął. Wszystko zniknęło.

A potem, gdy w głowie nadal miałem pustynię, poczułem, że tonę, i przebiłem się nad powierzchnię duszącego jeziora. Czy to było tydzień po tym pierwszym hauście? Miesiąc? Wpełzłem na tratwę i podryfowałem po śmiercionośnym jeziorku w łyżce, a pustynia płynęła w mojej krwi. I te belki nad głową: był w nich jakiś przekaz, przekaz w sposobie i metodzie naszego stykania się ze sobą. Kadir i Karla, Abdullah i ja. Nasze ścieżki, ścieżki naszego życia, łączące się ze śmiercią Abdullaha, przecinały się w pewien wyjątkowy i znaczący sposób. W tych belkach był ukryty klucz do szyfru.

Ale zamknąłem oczy. Przypomniałem sobie Prabakera. Przypomniałem sobie, że ciężko pracował i umarł dlatego, że miał na własność taksówkę i pracował na własny rachunek. To ja mu kupiłem tę taksówkę. Żyłby, gdybym jej nie kupił. Był tą myszką którą wytresowałem i karmiłem okruszynami w więziennej celi, myszką która skończyła na krzyżu. I czasami powiew czystej, wolnej od narkotyku godziny przynosił mi obraz Abdullaha w chwili śmierci, samotnego w kręgu morderców. Samotnego. Powinienem tam być. Byłem przy nim codziennie, powinienem i wtedy. Nie wolno tak pozwolić umrzeć przyjacielowi – samotnemu w obliczu śmierci i przeznaczenia. I gdzie jest jego ciało? A jeśli był Sapną? Czy mój przyjaciel, ten przyjaciel, którego kochałem, naprawdę był bezlitosnym, szalonym mordercą? Co powiedział Al-Ghani? Strzępy ciała Madżida były porozrzucane po całym domu… Czy mógłbym kochać człowieka, który zrobił coś takiego? Co to znaczy, że jakaś mała, uporczywa cząstka mojej duszy boi się, że był Sapną, ale i tak go kocha?

Znowu wystrzeliłem srebrną kulę w żyłę i opadłem na dryfującą tratwę. I ujrzałem odpowiedź w belkach nad moją głową. I byłem pewien, że jeszcze trochę towaru, a zrozumiem – trochę i trochę, i jeszcze trochę.

Obudziłem się i ujrzałem twarz gniewną i przemawiającą zapalczywie w niezrozumiałym języku. Twarz była brzydka, zmarszczona, poznaczona głębokimi zmarszczkami, które otaczały łukami oczy, nos i usta. Potem ta twarz zyskała ręce, mocne ręce, i poczułem, że coś mnie podnosi z tratwy posłania i stawia na uginających się nogach.

– Ty idź! – warknął Nazir po angielsku. – Ty idź już!

– Spie… – wymówiłem powoli, robiąc przerwy dla jak najlepszego efektu – …przaj.

– Idź!– powtórzył. Jego gniew tak bardzo zbliżył się do powierzchni, że nim trząsł i nieświadomie otwierał mu usta, obnażał zęby do ukąszenia.

– Nie – powiedziałem i znowu zawróciłem do łóżka. – Sam idź!

Odwrócił mnie twarzą do siebie. Strasznie silne miał te ręce. Metalowe haki dłoni zaciskały się na moich barkach. – Już! Idź!

W pokoju u Gupty spędziłem trzy miesiące. Codziennie przez trzy miesiące brałem heroinę, a jadłem co drugi dzień. Chodziłem tylko do toalety i z powrotem. Wtedy tego nie wiedziałem, ale straciłem dwadzieścia kilo – najlepsze kilogramy moich mięśni. Byłem chudy, słaby i ciągle ogłupiały od narkotyku.

– Dobra – powiedziałem, symulując uśmiech. – Dobra, puszczaj. Muszę zabrać rzeczy.

Rozluźnił chwyt, gdy skinąłem w stronę stolika, na którym spoczywał mój portfel, zegarek i paszport. Gupta i Shilpa czekali na korytarzyku pod drzwiami. Zebrałem mój dobytek i wcisnąłem do kieszeni, udając, że ustąpiłem Nazirowi. Kiedy uznałem, że nadeszła odpowiednia chwila, rzuciłem się na niego. Powinienem trafić. Trafiłbym, gdybym był zdrowy i trzeźwy. Ale nie trafiłem i straciłem równowagę. Nazir wbił pięść w mój splot słoneczny, tuż pod sercem. Zgiąłem się wpół, pozbawiony powietrza, bezradny, ale kolana mi się zablokowały i nogi nie ugięły się pode mną. Nazir podniósł mi głowę lewą ręką, chwyciwszy w garść moje włosy, prawą pięść uniósł na wysokość ramienia, przez chwilę mierzył i zdzielił mnie w szczękę. W tym ciosie skoncentrował całą moc karku, ramion i grzbietu. Zauważyłem, że Gupta wydyma wargi i mruży oczy, a potem jego twarz rozprysła się w fontannie iskier, po której świat stał się mroczniejszy niż jaskinia pełna śpiących nietoperzy.

To był ten jedyny raz w moim życiu, kiedy straciłem przytomność. Wydawało mi się, że spadam przez całą wieczność, a ziemia jest niesłychanie daleko. Po jakimś czasie uświadomiłem sobie mętnie, że się poruszam, dryfuję w przestrzeni, i pomyślałem „w porządku, to wszystko sen, narkotykowa wizja, i lada chwila się obudzę i wezmę kolejną działkę”.

A potem znowu padłem na moją tratwę jak zmięta szmata. Ale tratwa-łóżko, na której dryfowałem od trzech długich miesięcy, zmieniło się. Było jakieś inne – miękkie i gładkie. I pojawił się nowy i cudowny zapach, fantastyczne perfumy. Nazywały się Coco. Znałem je dobrze. To była Karla. To był zapach perfum na skórze Karli. Nazir przerzucił mnie sobie przez ramię i zniósł po tych wszystkich schodach na ulicę, gdzie rzucił mnie na tylne siedzenie taksówki. A w taksówce siedziała Karla. Moja głowa legła na jej kolanach. Otworzyłem oczy i spojrzałem na jej piękną twarz. A jej zielone oczy spojrzały na mnie ze współczuciem, troską i czymś jeszcze. Zamknąłem powieki i w ruchomej ciemności zrozumiałem, co to jest, to coś jeszcze w jej oczach. Obrzydzenie. Brzydziła ją moja słabość, moje uzależnienie, smród zaniedbania i samopobłażania. A potem poczułem jej ręce na mojej twarzy i to było jak płacz, a palce, muskające pieszczotą mój policzek, były łzami.

Kiedy taksówka wreszcie stanęła, Nazir zaniósł mnie po dwóch biegach schodów bezceremonialnie jak worek mąki. Znowu odzyskałem przytomność, przewieszony przez jego ramię z widokiem na Karlę, która wchodziła za nami. Usiłowałem się do niej uśmiechnąć. Weszliśmy do wielkiego budynku przez tylne drzwi prowadzące do kuchni. Za tą wielką nowoczesną kuchnią znajdował się ogromny, otwarty salon z jedną ścianą ze szkła, za którą rozciągał się widok na złocistą plażę i ciemnoszafirowe morze. Nazir położył mnie z delikatnością jakiej się po nim nie spodziewałem, na stercie poduszek pod tą szklaną ścianą. Zanim mnie uprowadził od Gupty wziąłem dużą dawkę. Zbyt dużą. Byłem otępiały i półprzytomny Pragnienie zamknięcia oczu i poddania się narkotycznemu odrętwieniu nachodziło mnie niemal niepokonanymi, nieodpartymi falami.

– Tylko nie wstawaj – powiedziała Karla, która uklękła przy mnie i wytarła mi twarz zmoczonym ręcznikiem.

Roześmiałem się, bo w życiu nie przyszłoby mi do głowy wstać. Śmiejąc się, poczułem – mętnie, przez otępienie – ból szczęki.

– Co się dzieje? – spytałem. Mój głos załamywał się i chrypiał. Po trzech miesiącach kompletnego milczenia i zaćmienia duszy słowa wychodziły ze mnie urywane i skrzypiące. – Co ty tu robisz? Co ja tu robię?

– Myślisz, że bym cię tam zostawiła?

– Skąd się dowiedziałaś? Jak mnie znalazłaś?

– Znalazł cię twój przyjaciel Kadirbaj. Poprosił, żebym cię tu przywiozła.

– On poprosił ciebie?

– Tak – odparła, wpatrując się w moje oczy z takim natężeniem, że to spojrzenie rozproszyło moje otępienie jak promień słońca przeszywający poranną mgłę.

– Gdzie on jest?

Uśmiechnęła się smutno, bo zadałem niewłaściwe pytanie. Teraz to wiem. Teraz myślę przytomnie. Miałem szanse poznać całą prawdę, a przynajmniej tę prawdę, którą znała. Gdybym zadał jej właściwe pytanie, powiedziałaby mi tę prawdę. To właśnie oznaczała ta moc jej intensywnego spojrzenia. Była gotowa powiedzieć mi wszystko. Mogłaby nawet mnie pokochać. Ale nie zadałem właściwego pytania. Nie spytałem o nią. Spytałem o niego.

– Nie wiem – powiedziała i wstała, podpierając się rękami. – Miał tu być. Pewnie niedługo przyjedzie. Ale ja nie mogę czekać. Muszę już iść.

– Co? – Usiadłem i usiłowałem rozsunąć zasłony odrętwienia, żeby ją zobaczyć, przemówić do niej, zatrzymać przy sobie.

– Muszę iść – powtórzyła i ruszyła szybko do drzwi. Nazir czekał na nią a jego grube ręce sterczały jak konary z pękatego pnia ciała. – Nic na to nie poradzę. Muszę załatwić mnóstwo spraw przed wyjazdem.

– Przed wyjazdem? Jak to przed wyjazdem?

– Znowu wyjeżdżam z Bombaju. Mam pracę. To coś ważnego i… no, muszę to załatwić. Wrócę za sześć, osiem tygodni. Wtedy może się spotkamy.

– Ale to bez sensu. Nie rozumiem. Powinnaś mnie zostawić tam, skoro od początku zamierzałaś mnie zostawić.

– Słuchaj – rzekła z cierpliwym uśmiechem. – Wróciłam dopiero wczoraj i staram się nie przyzwyczajać. Nawet nie poszłam do „Leopolda”. Dziś rano spotkałam się z Didierem – nawiasem mówiąc, pozdrawia cię – ale na tym koniec. Nie osiądę tutaj. Zgodziłam się wydobyć cię z tej samobójczej celi u Gupty. Jesteś tutaj, nic ci nie grozi, a ja muszę odejść.

Odwróciła się i przemówiła do Nazira. Mówiła w urdu i rozumiałem piąte przez dziesiąte. On roześmiał się, a potem spojrzał na mnie ze zwykłą pogardą.

– Co powiedział? – spytałem, kiedy zamilkli.

– Nie chcesz wiedzieć.

– Właśnie, że chcę.

– Uważa, że z tego nie wyjdziesz – wyjaśniła. – Powiedziałam mu, że odstawisz towar i będziesz na mnie czekać, kiedy wrócę za parę miesięcy. On uważa, że nie. Twierdzi, że pryśniesz stąd po działkę, kiedy pojawią się pierwsze oznaki głodu. Założyłam się z nim, że ci się uda.

– Ile postawiłaś?

– Tysiąc dolarów.

– Tysiąc. – Zamyśliłem się. Stawka była efektowna i nierealna.

– Tak. To cała jego kasa, coś w rodzaju kapitału początkowego. Postawił ją na to, że się załamiesz. Twierdzi, że jesteś słaby. Dlatego bierzesz.

– A co ty powiedziałaś?

Roześmiała się, a tak rzadko widywałem ją roześmianą, że rzuciłem się na te wesołe, okrągłe sylaby wesołości jak na jedzenie, na picie, na narkotyk. Pomimo naćpania i mojego stanu doskonale rozumiałem, że nigdy w życiu nie spotka mnie nic tak cennego i pięknego jak ten śmiech. Rozśmieszyć tę kobietę i poczuć na twarzy, na skórze jej musujący śmiech.

– Powiedziałam – oznajmiła – że dobry mężczyzna ma tyle siły, ile potrzebuje właściwa kobieta.

Potem odeszła, a ja zamknąłem oczy i godzinę lub dzień później otworzyłem je, a obok mnie siedział Kadirbaj.

Utna hain – usłyszałem głos Nazira. „Obudził się”.

Obudziłem się boleśnie. Obudziłem się czujnie, w chłodzie i głodzie heroiny. W ustach miałem paskudny smak i wszystko mnie bolało.

– Hmm – mruknął Kadir. – Już czujesz ból.

Podparłem się łokciem na poduszkach i powiodłem wzrokiem po pokoju. Był wczesny wieczór, a długie nocne cienie skradały się po plaży za oknem. Nazir siedział na dywanie przy wejściu do kuchni. Kadir miał na sobie luźne spodnie, koszulę i afgańską tuniko-kamizelkę. Strój był w kolorze zieleni, ulubionej barwy Proroka. Kadirbaj wyglądał jakoś starzej, choć minęło tylko parę miesięcy. I jeszcze nigdy nie widziałem go w tak dobrej formie fizycznej, tak spokojnego i zdeterminowanego.

– Potrzebujesz jedzenia? – spytał, kiedy przez jakiś czas wpatrywałem się w niego bez słowa. – Chcesz się wykąpać? Wszystko jest gotowe. Możesz się kąpać, kiedy zechcesz. Możesz jeść – jest pod dostatkiem pożywienia. Możesz się przebrać w nowe ubrania. Sprowadziłem je dla ciebie.

– Co się stało z Abdullahem? – spytałem.

– Musisz wydobrzeć.

– Co się, kurwa, stało z Abdullahem? – krzyknąłem załamującym się głosem.

Nazir przyglądał mi się. Pozornie był spokojny, ale widziałem, że jest gotowy do ataku.

– Co chcesz wiedzieć? – spytał łagodnie Kadir, unikając moich oczu i powoli kiwając głową, ze wzrokiem wbitym w dywan między skrzyżowanymi kolanami.

– Był Sapną?

– Nie – odparł i spojrzał mi w oczy. – Wiem, że ludzie tak mówią, ale daję ci słowo, że nie był Sapną.

Wydałem długie westchnienie ulgi aż do opróżnienia płuc. Spod powiek wymknęły mi się łzy; zagryzłem wnętrze policzka, żeby je powstrzymać.

– Dlaczego mówią, że był Sapną?

– Wrogowie Abdullaha zasugerowali to policji.

– Jacy wrogowie? Kim są?

– Irańczycy Wrogowie z jego kraju.

Przypomniałem sobie bójkę, tę tajemniczą bójkę, którą Abdullah i ja stoczyliśmy z Irańczykami na ulicy. Usiłowałem sobie przypomnieć inne szczegóły tego dnia, ale myślenie utrudniało mi dotkliwe, pełne poczucia winy ukłucie żalu, że nigdy nie spytałem Abdullaha, kim są ci mężczyźni i dlaczego z nimi walczył.

– Gdzie jest prawdziwy Sapna?

– Nie żyje. Znalazłem go, prawdziwego Sapnę. Już nie żyje. Stało się tak ze względu na Abdullaha.

Opadłem na poduszki i na chwilę zamknąłem oczy. Z nosa zaczynało mi cieknąć, gardło było obłożone i obolałe. Przez te trzy miesiące silnie się uzależniłem – trzy gramy czystej, tajskiej białej heroiny dziennie. Objawy głodu zbliżały się szybko i wiedziałem, że dwa tygodnie spędzę na karnym bloku z piekła rodem.

– Dlaczego? – spytałem go po jakimś czasie.

– O co pytasz?

– Dlaczego mnie odnalazłeś? Dlaczego kazałeś mu… Nazirowi… przynieść mnie tutaj?

– Pracujesz dla mnie – powiedział z uśmiechem. – A teraz mam dla ciebie zlecenie.

– Hm… Obawiam się, że w tej chwili nie dam rady.

Skurcze zaczęły mi już skręcać żołądek. Jęknąłem i odwróciłem wzrok.

– A, tak – zgodził się. – Najpierw musisz wydobrzeć. Ale potem, za trzy, cztery miesiące, będziesz idealnym kandydatem do tego zadania.

– Ja… jakiego zadania?

– To misja. A nawet, można powiedzieć, coś w rodzaju świętej misji. Potrafisz jeździć konno?

– Konno? Nie znam się na koniach. Jeśli mogę wypełnić tę misję na motocyklu – kiedy wydobrzeję, jeśli w ogóle – to się zgadzam.

– Nazir cię nauczy. Jest, albo był, najlepszym jeźdźcem w wiosce, w której wszyscy mężczyźni są najlepszymi jeźdźcami w prowincji Nangarhar. Niedaleko znajduje się stadnina. Nauczysz się jeździć na plaży.

– Nauczę się… – wymamrotałem. Ciekawiło mnie głównie, jak przeżyję najbliższą godzinę i następną, i najgorsze, które przyjdzie potem.

– O tak, Linbaba – powiedział, uśmiechnął się i dotknął mojego ramienia. Wzdrygnąłem się i zadrżałem, ale ciepło jego dłoni jakby przeniknęło we mnie i znieruchomiałem. – Do Kandaharu można dotrzeć tylko konno, bo wszystkie drogi są nadal zaminowane i zbombardowane. Więc sam rozumiesz, że musisz umieć jeździć konno, skoro pojedziesz z moimi ludźmi na wojnę do Afganistanu.

– Do Afganistanu?

– Tak.

– Skąd… skąd ci w ogóle przyszło do głowy, że pojadę do Afganistanu?

– Nie wiem, czy to zrobisz – odpowiedział, wydawało mi się, z autentycznym smutkiem. – Ja sam podejmę tę misję. Do Afganistanu – mojej ojczyzny, której nie widziałem od ponad pięćdziesięciu lat. I zapraszam cię – proszę – żebyś ze mną pojechał. Decyzja oczywiście należy do ciebie. To niebezpieczne zlecenie. To pewne. Nie pomyślę o tobie źle, jeśli postanowisz nie jechać.

– Dlaczego ja?

– Potrzebuję gora, cudzoziemca, który nie boi się złamać wielu międzynarodowych przepisów i który może uchodzić za Amerykanina. Tam, gdzie jedziemy, wiele rywalizujących ze sobą klanów walczy ze sobą od setek lat. Mają od dawna zwyczaj napadania na siebie nawzajem i rabowania wszystkiego, co im wpadnie w ręce. W tej chwili łączą ich tylko dwie sprawy – miłość do Allaha i nienawiść do rosyjskich najeźdźców. Walczą za amerykańskie pieniądze, amerykańską bronią. Jeśli będzie mi towarzyszyć Amerykanin, dadzą nam spokój i pozwolą przejechać, nie robiąc krzywdy i nie okradając nadmiernie.

– Dlaczego nie weźmiesz Amerykanina… no wiesz, prawdziwego?

– Próbowałem. Nie potrafię znaleźć wariata, który zgodzi się na to ryzyko. Dlatego potrzebuję ciebie.

– Co przemycimy?

– To, co zwykle się przemyca na wojnę – broń, materiały wybuchowe, paszporty, pieniądze, złoto, części do maszyn i lekarstwa. To będzie ciekawa podróż. Jeśli przejedziemy przez terytorium uzbrojonych po zęby klanów, które będą chciały nam odebrać wszystko, dostarczymy towar oddziałowi mudżahedinów, którzy oblegają Kandahar. Od dwóch lat walczą z Rosjanami na tym terenie i potrzebują wsparcia.

W moim rozedrganym mózgu wylęgły się setki pytań, ale objawy odstawienia zaczęły mnie obezwładniać. Na skórę wystąpił mi zimny, tłusty pot wysiłku. Słowa, kiedy wreszcie je z siebie wydobyłem, brzmiały bełkotliwie i pospiesznie.

– Dlaczego to robisz? Dlaczego Kandahar? Czemu tam?

– Mudżahedini – ci, którzy oblegają Kandahar – to moi rodacy, z mojej wioski. I z wioski Nazira. Toczą dżihad, świętą wojnę, przeciwko rosyjskim najeźdźcom, których zamierzają wypędzić z ojczyzny. Pomagaliśmy im na wiele sposobów. Teraz czas, żebym wspomógł ich bronią i własną krwią jeśli będzie trzeba.

Spojrzał na moją rozdygotaną twarz i rozpływające się oczy. Znowu się uśmiechnął i zacisnął palce na moim ramieniu, aż ten ból, ten dotyk, jego dotyk, stał się moim jedynym doznaniem.

– Najpierw musisz wydobrzeć – powiedział i wyzwolił mnie z uścisku. Przyłożył dłoń do mojej twarzy. – Allah będzie z tobą, mój synu. Allah yafazzak!

Kiedy wyszedł, powlokłem się do łazienki. Skurcze raniły mi żołądek jak szpony, wykręcały wnętrzności. Chwyciła mnie konwulsyjna biegunka. Umyłem się, dygocząc tak gwałtownie, że dzwoniły mi zęby. Spojrzałem w lustro; zobaczyłem oczy, źrenice tak wielkie, że tęczówki stały się zupełnie czarne. Kiedy wraca światło, kiedy heroina przestaje działać i zaczyna się drżączka, światło dnia wlewa się w ciało przez czarne leje oczu.

Wróciłem do dużego pomieszczenia, przepasany ręcznikiem. Byłem chudy, zgarbiony, dygotałem i mimowolnie jęczałem. Nazir zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów, unosząc w uśmieszku grubą górną wargę. Podał mi stosik czystych ubrań. Były dokładnymi kopiami zielonego afgańskiego stroju Kadira. Ubrałem się, ciągle dygocąc, drżąc i parę razy tracąc równowagę. Nazir przyglądał mi się, podparty pod boki sękatymi pięściami. Uśmieszek wyginał jego wargi w faliste krawędzie skorupy małża. Każdy jego gest był tak krzykliwy i zamaszysty, jakby stanowił pantomimę, ale czarne oczy płonęły groźnie. Nagle zdałem sobie sprawę, że przypomina mi japońskiego aktora Toshiro Mifune. Był brzydką, karłowatą karykaturą Mifune.

– Znasz Toshira Mifune? – spytałem go z rozpaczliwym, bolesnym śmiechem. – Znasz Mifune? Znasz?

W odpowiedzi podszedł do drzwi frontowych i otworzył je z rozmachem. Wyjął z kieszeni parę banknotów pięćdziesięciorupiowych i rzucił je na ziemię.

Jaa, buhinchudh! – warknął, wskazując otwarte drwi. „Idź, siostrojebco!”.

Powlokłem się do sterty poduszek pod wielkim oknem i runąłem na nie. Nakryłem się kocem, a głód szarpał mnie i obdzierał ze skóry. Nazir zamknął drzwi i zajął miejsce na swoim kawałku dywanu. Obserwował mnie, siedząc po turecku, sztywno wyprostowany.

Wszyscy do pewnego stopnia ścieramy się ze strachem i stresem, pomagając sobie chemicznymi koktajlami, które ciało produkuje i uwalnia w mózgu. Najsilniejsze są endorfiny. Są to peptydowe neuroprzekaźniki o właściwościach znieczulających ból. Niepokój, stres, ból uruchamiają produkcję endorfin, co jest naturalną reakcją obronną. Kiedy przyjmujemy dowolne opiaty – morfinę, opium, a zwłaszcza heroinę – ciało przestaje produkować endorfiny. Po odstawieniu opiatów następuje trwająca od pięciu do czternastu dni przerwa, zanim ciało zacznie nowy cykl produkcji endorfin. W tym właśnie czasie, w tym czarnym, strasznym czasie bez heroiny i endorfin, dowiadujemy się, co to jest prawdziwy strach, stres i ból.

Jaki jest heroinowy głód? – spytała mnie kiedyś Karla. Usiłowałem jej wytłumaczyć. Pomyśl o chwilach wielkiego strachu. Ktoś zachodzi cię od tyłu, gdy myślisz, że jesteś sama, i krzyczy, żeby cię wystraszyć. Otacza cię banda chuliganów. We śnie spadasz z wysokości albo stoisz na krawędzi wysokiego urwiska. Ktoś przytrzymuje cię pod wodą i czujesz, że brakuje ci powietrza, i walczysz, szarpiesz się, rwiesz się ku powierzchni. Tracisz panowanie nad samochodem i widzisz, jak mur bezgłośnie zbliża się w twoją stronę. Dodaj to wszystko do siebie, wszystkie te mrożące krew w żyłach strachy, i poczuj je jednocześnie, naraz, godzina po godzinie, dzień po dniu. I pomyśl o każdym cierpieniu, które zaliczyłaś – o oparzeniu rozgrzanym olejem, o ostrym skaleczeniu szkłem, o złamanych kościach, o zdartej skórze, kiedy przewracasz się na żwirze, o migrenie, zapaleniu ucha i bólu zęba. I dodaj to wszystko, wszystkie te rozdzierające, wykręcające spazmy, i poczuj je jednocześnie, godzina po godzinie, dzień po dniu. I pomyśl o każdym znanym ci rodzaju rozpaczy. O śmierci ukochanego. O odtrąconej miłości. Przypomnij sobie uczucie porażki, wstydu i niewypowiedzianie gorzkiego żalu. I dodaj to wszystko, każdy przeszywający serce ból i rozpacz, i poczuj to wszystko naraz, godzina po godzinie, dzień po dniu. To jest odwyk. Odzwyczaić się od heroiny to jakby żyć, kiedy ktoś cię obedrze ze skóry.

Ten atak lęku na bezbronny umysł, na mózg pozbawiony naturalnych endorfin, doprowadza mężczyzn i kobiety do szaleństwa. Każdy ćpun, który przechodzi przez odwyk, to świr. Szaleństwo jest tak dotkliwe i okrutne, że niektórym przynosi śmierć. W przejściowym szaleństwie tego obdartego ze skóry, udręczonego świata, popełniamy przestępstwa. A jeśli ocalejemy i wiele lat później wydobrzejemy wspomnienie tych przestępstw napełnia nas zdumieniem, rozpaczą i odrazą do samych siebie, tak jakbyśmy zdradzili na torturach własny naród i kraj.

Po dwóch dniach i nocach udręk zrozumiałem, że nie dam rady. Wymioty i biegunka ustały, ale ból i strach stawały się z każdą chwilą coraz gorsze, coraz straszniejsze. Przez krzyk mojej krwi przebijał się spokojny, natarczywy głos: możesz temu położyć kres… możesz to zatrzymać… możesz to złagodzić… weź pieniądze… kup działkę… możesz powstrzymać ten ból.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 132 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 18 | ROZDZIAŁ 19 | ROZDZIAŁ 21 | ROZDZIAŁ 22 | ROZDZIAŁ 23 | ROZDZIAŁ 24 | ROZDZIAŁ 25 | ROZDZIAŁ 26 | ROZDZIAŁ 27 | ROZDZIAŁ 28 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 29| ROZDZIAŁ 31

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.063 сек.)