Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 42

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

Słońce rozbryznęło się na wodzie, rozsypało kryształowe drzazgi na falach toczących się po rozległym menisku zatoki. Stada ptaków, płonących w nadchodzącym zachodzie słońca, krążyły i zawracały jak jeden, jakby ktoś machał jedwabnym sztandarem. Na ogrodzonym niskim murem dziedzińcu białej marmurowej wyspy meczetu Hadżdżi Ali obserwowałem pielgrzymów i pobożnych miejscowych mieszkańców, jak odchodzą ze świątyni na stały ląd, jak mrówczymi szeregami maszerują po ścieżce z płaskich kamieni. Nadchodzący przypływ niedługo zaleje tę ścieżkę i do domu będzie można wrócić tylko łodziami. Rozpaczający lub proszący o wybaczenie, podobnie jak wszyscy, którzy tu byli w minionych dniach, rzucali girlandy kwiatów do płytszego, cofającego się morza. Powracające fale przynosiły z powrotem te pomarańczowoczerwone i popielatobiałe kwiaty, ozdabiały ścieżkę girlandami miłości, rozpaczy i pragnienia, które tysiące złamanych serc powierzały wraz z modlitwą wodzie każdego dnia, zależnego od przypływów i odpływów.

A my, braterski gang, przyszliśmy do świątyni na ostatnie pożegnanie i modlitwę za duszę naszego przyjaciela Salmana Mustana. Po raz pierwszy od nocy jego śmierci zebraliśmy się całą grupą. Rozproszyliśmy się na wiele tygodni po walce z Chuhą i jego gangiem, ukrywaliśmy się lub leczyliśmy rany. Oczywiście prasa podniosła krzyk. Słowa „rzeź” i „masakra” grubo okraszały strony bombajskich dzienników, jak masło słodką bułkę więziennego strażnika. Wzywano do wymierzenia bliżej nieokreślonej sprawiedliwości i nieubłaganej kary. I nikt nie miał wątpliwości, że bombajska policja powinna dokonać aresztowań. Z pewnością wiedzieli, który gang pozostawił te małe sterty ciał w domu Chuhy. Ale mieli cztery dobre powody do bezczynności – powody bardziej przekonujące niż święte oburzenie prasy.

Po pierwsze, nikt obecny w domu, na ulicy czy gdziekolwiek w Bombaju nie zamierzał zeznawać przeciwko nam, nawet nieoficjalnie. Po drugie, w walce zginęli mordercy z bandy Sapny, których policjanci sami chętnie by zlikwidowali. Po trzecie, gang Walidlalli pod przewodnictwem Chuhy zabił parę miesięcy temu policjanta, który trafił na jedną z ich poważnych narkotykowych transakcji przy Flora Fountain. Oficjalnie sprawa pozostała nierozwiązana, bo policjanci nie mieli żadnych Uczących się w sądzie dowodów. Ale niemal od pierwszej chwili wiedzieli, że to Chuha ma krew na rękach. Rzeźnia w domu Chuhy stanowiła coś bardzo bliskiego zamiarom glin wobec Szczura i jego ludzi – zamiarom, które prędzej czy później zostałyby zrealizowane, gdyby Salman nie okazał się szybszy. I po czwarte, krocie rupii z operacji Chuhy, hojnie przekazane w liczne dłonie pracowników wydziału zabójstw, wydatnie przyczyniły się do nagłego przypływu bezradności.

Sanjay, który został nowym przywódcą rady Kadira Chana, dostał dyskretny cynk od policjantów, że wyrok na niego już zapadł, więc postawił wszystko na jedną szalę. Oni chcieli pokoju – i stałych dochodów, rzecz jasna – a gdyby nie opanował swoich ludzi, wyręczyliby go. A tak na marginesie, powiedzieli, kiedy już zainkasowali dziesięć milionów rupii łapówki, a jeszcze nie wykopali go na ulicę, ten cały Abdullah z twojego towarzystwa… nie chcemy go tu widzieć. Nigdy więcej. Raz już zginął w Bombaju. Tym razem, jeśli go spotkamy, umrze na dobre…

Jeden po drugim, po tygodniach w ukryciu, wróciliśmy do miasta i do zadań, które pełniliśmy w gangu Sanjaya, znanemu odtąd pod tą nazwą. Ja wróciłem z kryjówki w Goa i zająłem się operacjami paszportowymi wraz z Villu i Kriszną. Gdy w końcu dostaliśmy wezwanie do Hadżdżi Ali, pojechałem do świątyni na moim enfieldzie i razem z Abdullahem i Mahmudem Milbafem przeszedłem po falach zatoki.

Mahmud prowadził modły, klęcząc na czele grupy. Na małym balkoniku, jednym z wielu otaczającym meczet na wyspie, byliśmy sami. Zwrócony twarzą do Mekki, z białą koszulą wydymającą się na wietrze, Mahmud przemówił w imieniu wszystkich, którzy klęczeli lub stali za nim:

Chwała Bogu, Panu Wszechświata,
Współczującemu, Miłosiernemu
Panu Dnia Sądu Ostatecznego!
Ciebie jednego czcimy,
Ciebie jednego o pomoc prosimy.
Prowadź nas prostą ścieżką…

Farid, Abdullah, Amir, Fajsal i Nazir – muzułmańskie serce rady – klęczeli za Mahmudem. Sanjay był hinduistą, Andrew chrześcijaninem. Klęczeli obok mnie, za grupą. Ja stałem, z pochyloną głową i splecionymi rękami. Znałem słowa modlitw i prosty rytuał wstawania, klękania i oddawania pokłonów. Mogłem do nich dołączyć. Mahmud i pozostali byliby zachwyceni. Ale nie mogłem się zmusić, żeby przy nich klęknąć. Ten rozdział, dla nich tak łatwy i instynktowny – to moje życie przestępcze, a to moje życie religijne – dla mnie był niedostępny. Ale rozmawiałem z Salmanem, wyszeptywałem moją nadzieję, że gdziekolwiek jest, odnalazł spokój. Zbyt dotkliwie zdawałem sobie sprawę z mroku mojego serca, by zaofiarować mu coś więcej niż ten strzęp modlitwy. Stałem więc w milczeniu jak intruz, jak szpieg na wyspie pobożności, a ametystowy wieczór błogosławił złotoliliowym światłem tych, którzy modlili się na balkonie. A słowa Mahmuda tak dobrze pasowały do mojego nadszarpniętego honoru i gasnącej dumy: ci, którzy cię zagniewali… ci, którzy zbłądzili…

Na zakończenie modlitwy uścisnęliśmy się, jak nakazuje obyczaj, i ścieżką wróciliśmy na brzeg. Mahmud szedł na czele. Odmówiliśmy modlitwę, każdy na własny sposób, opłakaliśmy Salmana, ale nie wyglądaliśmy jak inni pobożni pątnicy. Wszyscy nosiliśmy ciemne okulary. Mieliśmy nowe ubrania. Wszyscy, z wyjątkiem mnie, byli obwieszeni złotymi łańcuchami, zegarkami, pierścieniami i bransoletami, wartości co najmniej rocznych zarobków przemytnika. No i mieliśmy te ruchy. Wszyscy chodziliśmy z fasonem, tym tanecznym krokiem gangstera, który ma broń. Stanowiliśmy dziwny widok, tak odstraszający, że musieliśmy się zdrowo napocić, żeby zawodowi żebracy na ścieżce ośmielili się przyjąć grube pliki rupii, naszą ofiarę.

Pozostali przyjechali trzema samochodami, które stały przy falochronie. Niemal dokładnie w tym miejscu stałem z Abdullahem tego wieczoru, kiedy poznałem Kadirbaja. Mój motocykl parkował za nimi; zatrzymałem się, żeby się pożegnać.

– Zjedz z nami, Lin – zaproponował Sanjay z prawdziwą serdecznością.

Ten posiłek po melancholijnych modłach byłby wesoły; na pewno byłyby na nim narkotyki i ładne, wesołe, głupie dziewczyny. Byłem wdzięczny za propozycję, ale odmówiłem.

– Dzięki, stary, ale mam z kimś spotkanie.

Arrey, przyprowadź ją, yaar. To dziewczyna, nie?

– Tak. To dziewczyna. Ale… musimy pogadać. Do zobaczenia później.

Abdullah i Nazir powiedzieli, że odprowadzą mnie do motocyklu. Zrobiliśmy zaledwie parę kroków, kiedy Andrew nas dogonił i zatrzymał.

– Lin – powiedział pospiesznie, nerwowo – wtedy, na parkingu, wiesz… Chcę… chcę powiedzieć… przepraszam, yaar. Chciałem, no… przeprosić, wiesz?

– W porządku.

– Nie, nie w porządku.

Wziął mnie za ramię, nad łokciem, odprowadził na tyle, żeby Nazir nie słyszał. Pochylił się i powiedział cicho i szybko:

– Nie przepraszam za to, co powiedziałem o Kadirbaju. Wiem, że był szefem i tak dalej, a ty… ty go jakoś kochałeś…

– Tak. Jakoś tak.

– Ale i tak nie przepraszam. Wiesz, te jego święte kazania, a jednak oddał starego Madżida Al-Ghaniemu i tym od Sapny bo potrzebował ofiary, żeby gliny mu zeszły z głowy. Madżid był niby jego przyjacielem, yaar. Ale pozwolił go zarżnąć, żeby gliny się odwaliły.

– No…

– I te jego zasady, tego nie, tamtego nie i tak dalej, no wiesz, to wszystko na nic… Sanjay oddał mi dziewczyny i filmy Chuhy. I Fajsalowi, i Amirowi, prowadzą garad. Będziemy robić straszną kasę. Awansowałem do rady, oni też. Tym samym czasy Kadirbaja się skończyły, tak jak powiedziałem.

Zajrzałem w jego oczy koloru wielbłądziej wełny i westchnąłem głęboko. Od czasu tej nocy na parkingu antypatia narastała. Nie zapomniałem, co powiedział i jak bliscy byliśmy bójki. Ta jego przemowa jeszcze bardziej mnie rozzłościła. Gdybyśmy przed chwilą nie odmawiali modłów za przyjaciela, którego obaj lubiliśmy, pewnie już bym go uderzył.

– Wiesz, Andrew – mruknąłem bez uśmiechu – muszę powiedzieć, że niewielką mam pociechę z tych twoich przeprosin.

– To nie są przeprosiny – wyjaśnił z zaskoczeniem. – Przepraszam twoją matkę, za to, co o niej powiedziałem. Przepraszam, stary. Bardzo, bardzo żałuję tego, co powiedziałem. To było cholerne świństwo, powiedzieć tak o twojej matce – o czyjejkolwiek matce. Nikt nie powinien gadać takich świństw o niczyjej matce. Miałeś prawo mnie zastrzelić. I… cholernie się cieszę, że nie zastrzeliłeś. Matki są święte, yaar, i jestem pewien, że twoja jest bardzo szlachetną damą. Proszę, proszę cię, no wiesz… przyjmij moje przeprosiny.

– W porządku – powiedziałem i wyciągnąłem rękę.

Chwycił ją w obie dłonie i potrząsnął energicznie.

Abdullah, Nazir i ja ruszyliśmy do mojego motocykla. Abdullah był dziwnie milczący. Niósł to milczenie jak jakiś złowrogi, niepokojący przedmiot.

– Wracasz dziś do Delhi? – spytałem.

– Tak. O północy.

– Mam cię odprowadzić na lotnisko?

– Nie. Dziękuję, lepiej nie. Gliny nie powinny na mnie zwracać uwagi. A jak ty tam będziesz, to zwrócą. Ale może odwiedzisz mnie w Delhi. Na Sri Lance jest robota – może weźmiemy ją razem?

– No, nie wiem – mruknąłem, zaskoczony jego powagą i dlatego uśmiechnięty. – Na Sri Lance jest wojna.

– Nie ma człowieka ani kraju bez wojny – odparł. Uderzyły mnie te słowa. Nigdy nie usłyszałem od niego nic tak poważnego. – Nam zostaje tylko wybrać stronę i walczyć. To jedyny nasz wybór – z kim i z czym walczymy. To jest życie.

– Mam… mam nadzieję, że nie całe, bracie. Ale, cholera, może i masz rację.

– Powinieneś to zrobić ze mną – powtórzył, najwyraźniej zażenowany swoją prośbą. – To ostatnie zadanie dla Kadirbaja.

– Jak to?

– Kadirbaj… prosił, żebym to zrobił, kiedy… jak to się… chyba znak, albo wiadomość… kiedy przyjdzie ze Sri Lanki. Teraz nadeszła – wiadomość.

– Przepraszam cię, bracie, nadal nie rozumiem, o czym mówisz – szepnąłem, nie chcąc go jeszcze bardziej zawstydzić. – Powoli, wyjaśnij od początku. Jaka wiadomość?

Szybko powiedział coś do Nazira w urdu. Ten parę razy kiwnął głową i rzucił coś o nazwiskach, albo żeby nie wymieniać nazwisk. Spojrzał na mnie i zaszczycił mnie szerokim ciepłym uśmiechem.

– Na wojnie w Sri Lance – wyjaśnił Abdullah – jest walka… Tamilskie Tygrysy przeciwko wojsku. Tygrysy to hinduiści. Syngalezi to buddyści. Ale w środku są inni – tamilscy muzułmanie, bez broni, bez wojska. Wszyscy ich zabijają, nikt o nich nie walczy. Trzeba im paszportów i pieniędzy – złotych pieniędzy. Musimy im pomóc.

– Kadirbaj – dodał Nazir – to jego plan. Tylko trzech ludzi: Abdullah i ja, i jeden gora – ty. Trzech. Jedziemy.

Byłem mu coś winien. Nazir nigdy by o tym nie powiedział i nie miałby do mnie żalu, gdybym z nimi nie pojechał. Zbyt wiele razem przeszliśmy. Ale zawdzięczałem mu życie. Byłoby mi bardzo trudno odmówić. I było coś jeszcze – coś w tym nieczęstym u niego, szerokim uśmiechu, chyba jakaś mądrość i żarliwa serdeczność. Wydawało mi się, że proponuje mi coś dużo ważniejszego niż szansa odpracowania długu wdzięczności. Uważał, że to on jest odpowiedzialny za śmierć Kadira, ale wiedział, że nadal czuję się winny i zhańbiony, że nie było mnie przy Kadirbaju, że nie udawałem jego Amerykanina, kiedy umierał. Daje mi szansę, pomyślałem, wodząc spojrzeniem od niego do Abdullaha i z powrotem. Daje mi szansę zamknięcia rozdziału.

– To kiedy ruszacie? Mniej więcej?

– Niedługo. – Abdullah się roześmiał. – Za parę miesięcy, później nie. Jadę do Delhi. Wyślę kogoś po ciebie, gdy nadejdzie czas. Dwa, trzy miesiące, Lin-bracie.

W mojej głowie rozległ się głos – a może właściwie nie głos, lecz same słowa, jak kamienie wpadające w nieruchome jezioro – zabójca… to zabójca… nie zgadzaj się… uciekaj… natychmiast… i ten głos miał oczywiście rację. Stuprocentową. Żałuję, że decyzja nie zajęła mi więcej niż parę chwil.

– Dwa, trzy miesiące – powtórzyłem i podałem mu dłoń. Uścisnął ją, przykrywając ją drugą ręką. Spojrzałem na Nazira, uśmiechnąłem się i dodałem: – Zrobimy to dla Kadira. Zakończymy to.

Nazir mocno zacisnął zęby, aż mięśnie żuchw nabrzmiały i podkreśliły opadające kąciki ust. Rzucił gniewne spojrzenie swoim stopom w sandałach, jak niesfornym szczeniakom. I nagle zmiażdżył mnie w bolesnym uścisku. To był gwałtowny, zapaśniczy chwyt człowieka, którego ciało nigdy nie mówiło językiem serca – pominąwszy chwile, gdy tańczył – i zakończył się równie gwałtownie i brutalnie, jak się zaczął. Nazir rozplótł masywne ramiona i odepchnął mnie piersią, potrząsnął głową, wzdrygnął się, jakby obok niego w płytkiej wodzie przepłynął rekin. Szybko na mnie zerknął i ciepło jego zaczerwienionych oczu połączyło się z ponurym, ostrzegawczym wyrazem tej podkówki pecha, jego ust. Wiedziałem, że gdybym kiedykolwiek wrócił do tej chwili czułości albo zrobił do niej jakąkolwiek aluzję, straciłbym jego przyjaźń na zawsze.

Kopnięciem obudziłem motocykl, dosiadłem go, odepchnąłem się od krawężnika i ruszyłem do Nana Chowk i Kolaby.

Saatch aur himmat! – zawołał Abdullah, gdy go mijałem.

Pomachałem i skinąłem głową, ale nie mogłem odpowiedzieć. Nie wiedziałem, ile prawdy czy odwagi było w mojej decyzji, by przyłączyć się do ich misji na Sri Lance. Coś mi się zdawało, że nie za dużo. Opuściłem ich, wszystkich, i zanurzyłem się w ciepłą noc, w ruch uliczny.

Krwisty księżyc wynurzał się z wody gdy dotarłem do drogi na Back Bay, prowadzącej do Nariman Point. Zaparkowałem przy straganie z zimnymi napojami, zapiąłem łańcuch i rzuciłem kluczyki sklepikarzowi, którego znałem ze slumsów. Z księżycem za plecami wyruszyłem ścieżką wzdłuż długiego łuku piaszczystej plaży, gdzie rybacy często naprawiali sieci i zniszczone łodzie. Tej nocy w okolicach Sassoon Dock odbywał się festiwal. Uroczystości zwabiły wielu miejscowych z chat i bud na plaży. Ulica, którą szedłem, była niemal wyludniona.

Wtedy ją zobaczyłem. Siedziała na brzeżku starej rybackiej łodzi, do połowy zarytej w piasku. Z piaszczystych fal wystawał tylko dziób i parę metrów długich burt. Była ubrana w długi zalwar i luźne spodnie. Kolana podciągnęła pod brodę, którą oparła na splecionych rękach. Wpatrywała się w mroczną wodę.

– Wiesz, za to cię lubię – powiedziałem, siadając obok niej na relingu łodzi rybackiej.

– Cześć, Lin – powiedziała z uśmiechem. Jej zielone oczy były równie mroczne jak woda. – Miło cię widzieć. Myślałam, że nie przyjdziesz.

– Twoja wiadomość była dość… alarmująca. Mało brakowało, a bym jej nie dostał. Przypadkiem wpadłem na Didiera, kiedy już jechał na lotnisko.

– Szczęśliwy traf zdarza się, kiedy los zmęczy się czekaniem – wymamrotała.

– Pieprzę cię, Karla. – Parsknąłem śmiechem.

– Przyzwyczajenie drugą naturą. – Uśmiechnęła się. – Tak jak kłamstwo.

Przez chwilę przesuwała spojrzeniem po moich rysach, jakby szukała znajomego miejsca na mapie. Jej uśmiech z wolna zbladł.

– Będę tęsknić za Didierem.

– Ja też – mruknąłem, myśląc, że pewnie już leci do Włoch. – Ale coś mi się zdaje, że niedługo wróci.

– Dlaczego?

– Zostawiłem w jego mieszkaniu Zodiakalnych George’ów, żeby się nim zaopiekowali.

– Uuuuu…! – Skrzywiła się, a jej idealne wargi ułożyły się do idealnego pocałunku.

– Właśnie. Jeśli to go nie skłoni do szybkiego powrotu, to już nie ma nadziei. Wiesz, jak kocha to mieszkanie.

Nie odpowiedziała, ale spojrzenie wyostrzyło się jej w skupieniu.

– Chalid tu jest. W Indiach – oznajmiła sucho, obserwując moje oczy.

– Gdzie?

– W Delhi… no, właściwie pod Delhi.

– Kiedy?

– Raport nadszedł dwa dni temu. Sprawdziłam go. To chyba on.

– Jaki raport?

Odwróciła wzrok na morze i westchnęła przeciągle, powoli.

– Jeet ma dostęp do wszystkich agencji informacyjnych. Jedna wysłała raport o nowym duchowym przywódcy, niejakim Chalidzie Ansarim, który przybył aż z Afganistanu i gdziekolwiek się pojawi, przyciąga wielkie tłumy zwolenników. Zobaczyłam to i poprosiłam Jeeta, żeby to sprawdził. Jego ludzie przysłali rysopis. Pasuje.

– Kurczę… dzięki Bogu… dzięki Bogu.

– No, może – mruknęła. W jej oczach zalśnił jakiś cień dawnej przekory i tajemniczości.

– I jesteś pewna, że to on?

– Tak pewna, że mogę tam osobiście pojechać.

– Wiesz, gdzie jest? To znaczy w tej chwili?

– Nie całkiem, ale chyba wiem, dokąd się wybiera.

– Dokąd?

– Do Varanasi. Mieszka tam nauczyciel Kadirbaja, Idriss. Jest już bardzo stary, ale nadal naucza.

– Nauczyciel Kadirbaja? – powtórzyłem osłupiały.

Spędziłem z Kadirem setki godzin, słuchałem jego wykładów filozoficznych, a ani razu nie usłyszałem tego imienia.

– Tak. Raz go spotkałam, na samym początku, kiedy przyjechałam do Indii z Kadirem. Byłam… no, nie wiem… Chyba można powiedzieć, że miałam załamanie nerwowe. No i ten samolot do Singapuru. Nawet nie wiem, jak się w nim znalazłam. I załamałam się – po prostu coś we mnie pękło. A Kadir też leciał tym samolotem. Otoczył mnie ramieniem. Opowiedziałam mu wszystko… absolutnie… wszystko. I zaraz potem ocknęłam się w grocie z wielkim posągiem Buddy i jego nauczycielem, Idrissem… Nauczycielem Kadira.

W chwili ciszy, która nastąpiła, Karla pozwoliła wspomnieniom zagarnąć się w przeszłość. Otrząsnęła się z nich, wróciła do teraźniejszości.

– Uważam, że Chalid zmierza właśnie tam – na spotkanie z Idrissem. Zawsze go fascynował ten stary guru. Obsesyjnie chciał się z nim spotkać. Nie wiem, dlaczego nigdy do tego nie doszło, ale myślę, że teraz postanowił to zrobić. Idriss nauczył Kadira wszystkiego o teorii rozdrobnienia i…

– O czym?

– O teorii rozdrobnienia. Kadir tak to nazywał, ale powiedział, że to określenie Idrissa. To była jego, Kadira, filozofia życiowa o tym, że wszechświat zawsze zmierza ku…

– Złożoności – przerwałem. – Wiem. Rozmawiałem z nim o tym wiele razy. Ale nie nazywał tego teorią rozdrobnienia. I nigdy nie mówił o Idrissie.

– To zabawne, bo myślę, że go kochał, wiesz? Jak ojca. Kiedyś nazwał go nauczycielem nad nauczycielami. I wiem, że chciał tam na starość zamieszkać, niedaleko Varanasi, z Idrissem. No więc myślę, że tam zacznę szukać Chalida.

– Kiedy?

– Jutro.

– Oookej – mruknąłem, unikając jej oczu. – Czy… czy to ma coś wspólnego z… no, z tobą i Chalidem, z dawnych czasów?

– Czasami potrafisz być strasznym fiutem, Lin, wiesz o tym?

Spojrzałem ostro, ale nie odpowiedziałem.

– Wiesz, że Ulla jest w mieście? – spytała po chwili.

– Nie. Kiedy przyjechała? Widziałaś się z nią?

– To tyle. Dostałam od niej wiadomość. Mieszkała w „Prezydencie”, chciała się ze mną natychmiast spotkać.

– Poszłaś?

– Nie chciałam – odparła w zamyśleniu. – Gdyby wysłała wiadomość tobie, poszedłbyś?

– Chyba tak – powiedziałem wpatrzony w zatokę, gdzie światło księżyca spoczywało na wężowych grzbietach łagodnie falującego morza. – Ale nie dla niej. Dla Modeny. Widziałem się z nim jakiś czas temu. Nadal za nią szaleje.

– Widziałam go dziś wieczorem – szepnęła.

– Dziś?

– Tak. Niedawno. Z nią. Przeraziłam się. Poszłam do hotelu, do jej pokoju. Był tam jeszcze jakiś gość, nazywał się Ramesh…

– Modena mi opowiadał. Przyjaźnią się.

– No, więc otworzył drzwi, weszłam i zobaczyłam Ullę. Siedziała na łóżku, plecami oparta o ścianę. A Modena… leżał jej na kolanach, z głową na jej ramieniu. Ta twarz…

– Wiem. W kiepskim stanie.

– To było dziwne. Przestraszyłam się całej tej sceny. Nie wiem dlaczego. A Ulla… opowiedziała, że ojciec zostawił jej masę pieniędzy… są bardzo bogaci, rozumiesz, rodzina Ulli. Praktycznie całe miasto należy do nich – w Niemczech, gdzie się urodziła – ale odcięli jej fundusze, jak się umoczyła w narkotykach. Nigdy nie dostała od nich ani grosza – aż do śmierci ojca. Kiedy więc dostała ten spadek, przyszło jej do głowy wrócić i poszukać Modeny. Powiedziała, że miała wyrzuty sumienia i nie potrafiła z tym żyć. I znalazła go. Czekał na nią. I kiedy przyszłam na to spotkanie, byli razem, jak… jak w jakimś romansie.

– Cholera, więc się nie mylił. Powiedział… powiedział, że ona na pewno po niego wróci, i faktycznie. Nie wierzyłem w to ani przez sekundę. Myślałem, że po prostu zwariował.

– Siedzieli razem, on na jej kolanach… Widziałeś Pietę? Michała Anioła? Dokładnie w tej pozycji. To było cholernie dziwne. Aż mnie trzasnęło. Czasem coś jest tak dziwne, że aż cię to wkurza, znasz to?

– Czego chciała? – Jak to?

– Dlaczego wezwała cię do hotelu?

– A, już łapię. – Uśmiechnęła się. – Ulla zawsze czegoś chce. Uniosłem brew, patrząc na nią bez słowa.

– Chciała, żebym załatwiła Modenie paszport. Jest tu od lat. Wiza straciła ważność. I ma parę problemów z policją w Hiszpanii. Musi mieć nowy paszport, żeby wrócić do Europy. Mógłby uchodzić za Włocha. Albo Portugalczyka.

– Zostaw to mnie – powiedziałem spokojnie. Pomyślałem, że wreszcie wiem, dlaczego chciała się ze mną spotkać. – Będzie gotowy na jutro. Wiem, jak się z nim skontaktować w sprawie fotek i tak dalej – choć trudno będzie pomylić jego twarz. Wszystko załatwię.

– Dzięki. – Spojrzała mi w oczy z tak żarliwą intensywnością, że serce zaczęło mi się tłuc o żebra. Tylko idiota, powiedział kiedyś Didier, popełnia ten błąd, żeby zostać sam na sam z kimś niegdyś kochanym. – A ty co, Lin?

– A ja siedzę z tobą – powiedziałem ze śmiechem.

– Nie, co zamierzasz? Zostaniesz w Bombaju?

– Bo co?

– Miałam cię spytać… czy chcesz ze mną pojechać, żeby odnaleźć Chalida. Roześmiałem się, ale dołączyła do mnie.

– To prawie najlepsza oferta, jaka mnie dziś spotkała.

– Prawie? – przeciągnęła. – A ta najlepsza?

– Ktoś mnie zaprosił na wojnę w Sri Lance.

Zacisnęła usta, ale wtedy uniosłem ręce w geście kapitulacji i szybko dodałem:

– Żartuję tylko, żartuję. Nie wkurzaj się. To znaczy, z tym zaproszeniem to prawda, ale… no wiesz.

Uspokoiła się i znowu się uśmiechnęła.

– Wyszłam z wprawy. Dużo czasu minęło.

– Więc… skąd to zaproszenie?

– Dlaczego nie?

– To za mało, dobrze wiesz.

– No dobrze. – Westchnęła, zerknęła na mnie i spojrzeniem pobiegła za wiatrem, rysującym wzory na piasku. – Chyba miałam nadzieję na coś takiego jak… jak w Goa.

– A… Jeet? – spytałem, pomijając tę szansę, którą mi podsunęła. – Co on sądzi o tym, że wyruszasz na poszukiwanie Chalida?

– Żyjemy swoim życiem. Robimy, co chcemy. Jedziemy, dokąd chcemy. – Dość… niekrępująco – rzekłem z wysiłkiem, wybierając słowo niekłamliwe i nieobraźliwe. – Didier mówił, że chodzi o coś poważniejszego… mówił, że ten gość poprosił cię o rękę.

– Poprosił – powiedziała sucho.

– I?

– I co?

– I zgodzisz się? Wyjść za niego?

– Tak. Chyba tak.

– Dlaczego?

– Dlaczego nie?

– Nie zaczynaj.

– Przepraszam – odparła ze zmęczonym uśmiechem. – Prowadzam się z innym towarzystwem. Dlaczego wyjdę za Jeeta? Bo jest miły, zdrowy i przy kasie. I słuchaj, chyba potrafię lepiej wydawać jego pieniądze niż on.

– Czyli mówisz mi, że jesteś gotowa oddać życie za tę miłość.

Roześmiała się i spojrzała na mnie, nagle poważna. Jej oczy, rozświetlone księżycowym światłem, jej oczy, zielone lilie wodne po deszczu, jej długie włosy, czarne jak kamienie w leśnej strudze, jej włosy, które w moich palcach były jak sama noc, jej usta, rozgwieżdżone nieugaszonym blaskiem, usta o miękkości płatków kamelii, ogrzane tajnymi szeptami. Piękna. Kochałem ją. Kochałem ją bardzo mocno, ale bez żaru i serca. Ta upadająca miłość, ta bezradna, śniąca, szybująca miłość przeminęła. I nagle, w tych chwilach… zimnej adoracji, chyba to była właśnie ona… zrozumiałem, że ta władza, którą niegdyś nade mną miała, także przeminęła. A co więcej, jej władza przeszła we mnie, stała się mną. To ja miałem wszystkie asy. I zapragnąłem się dowiedzieć. Nie wystarczała mi prosta akceptacja tego, co się zdarzyło między nami. Chciałem wiedzieć o wszystkim.

– Dlaczego mi nie powiedziałaś?

Westchnęła cicho, boleśnie, wyprostowała nogi i zanurzyła bose stopy w piasku. Patrząc na małe kaskady miękkich ziarenek, przesypujących się między jej palcami, zaczęła mówić sucho, bezbarwnie, jakby układała list – albo może przypominała sobie list, niegdyś napisany i nigdy niewysłany.

– Wiedziałam, że mnie spytasz, i chyba dlatego tak długo zwlekałam z tym spotkaniem. Dałam wszystkim znać, że tu jestem i pytam o ciebie, ale nigdy tak naprawdę nic nie zrobiłam, aż do dziś, bo… wiedziałam, że mnie spytasz.

– Jeśli to ci ułatwi – przerwałem ostrzej, niż zamierzałem. – Wiem, że to ty spaliłaś dom madame Zhou.

– Gnani ci powiedział?

– Ghani? Nie. Sam się domyśliłem.

– Ghani to dla mnie zrobił – on to załatwił. Wtedy po raz ostatni z nim rozmawiałam.

– Ja rozmawiałem z nim na godzinę przed jego śmiercią.

– Powiedział ci o niej? – spytała, być może w nadziei, że nie będzie musiała mi mówić wszystkiego.

– O madame Zhou? Nie. Ani słowa.

– A mnie powiedział… dużo. – Westchnęła. – Uzupełnił parę pustych miejsc. To chyba przez Ghaniego podjęłam ostateczną decyzję. Powiedział, że kazała Rajanowi cię śledzić i że pociągnęła za parę sznurków, żeby gliny cię aresztowały, kiedy Rajan jej doniósł, że się ze mną kochałeś. Zawsze jej nienawidziłam, ale to przeważyło. Po prostu… o jedną kroplę za dużo. Nie mogła mi darować tego czasu z tobą. Nie pozwoliła mi się tym nacieszyć. Weszłam więc w kontakt z Ghanim i on to zaaranżował. Zamieszki. Wielki pożar. Sama podłożyłam ogień.

Urwała, wpatrzona w stopy w piasku, zacisnęła szczęki. W jej oczach lśniły odbite światła. Przez chwilę wyobrażałem sobie, jak musiały wyglądać te zielone oczy, kiedy odbijała się w nich czerwona łuna pożaru Pałacu.

– Wiem i o Stanach – dodałem po chwili. – Wiem, co się tam stało.

Zerknęła na mnie szybko, badawczo.

– Lisa – szepnęła. Nie odpowiedziałem. A ona, w ułamku chwili zrozumiawszy wszystko, jak to kobiety, uśmiechnęła się. – To dobrze. Lisa i ty. Ty i Lisa. To… bardzo dobrze.

Nie zmieniłem wyrazu twarzy. Jej uśmiech pierzchnął, znowu spojrzała w piasek.

– Zabiłeś kogoś, Lin?

– Kiedy? – spytałem, nie wiedząc, czy chodzi jej o Afganistan, czy o znacznie mniejszą wojnę z Chuhą i jego gangiem.

– W ogóle.

– Nie.

– To dobrze. – Odetchnęła. – Chciałabym…

Znowu zamilkła na jakiś czas. Z głębi pustej plaży dobiegły odgłosy festiwalu: radosne śmiechy przebijające się przez ryk orkiestry dętej. Znacznie bliżej muzyka oceanu szemrała przy miękkim, ustępliwym brzegu, a palmy nad naszymi głowami drżały na oziębiającym się wietrze.

– Kiedy tam poszłam… do jego domu, do tego pokoju, gdzie stał, uśmiechnął się do mnie. On… po prostu się… cieszył na mój widok. I na ułamek sekundy zmieniłam zdanie i pomyślałam, że… to koniec. Potem zobaczyłam w tym jego uśmiechu coś jeszcze, coś obleśnego i… i powiedział… wiedziałem, że ci będzie mało… czy coś takiego. I… tak jakoś zaczął się rozglądać, jakby się upewniał, czy nikt nas nie zaskoczy…

– Nie trzeba…

– A kiedy zobaczył broń, zrobiło się gorzej, bo zaczął… nie prosić… ale przepraszać… i stało się jasne, zupełnie jasne, że wiedział, co mi zrobił… dokładnie… w każdym szczególe, wiedział, jakie to złe. I to było o wiele gorsze. A potem umarł. Nie było dużo krwi. Myślałam, że będzie. Może później. I reszty nie pamiętam, i nagle znalazłam się w samolocie, a Kadir obejmował mnie ramieniem.

Umilkła. Pochyliłem się, podniosłem stożkowatą muszelkę, spiralami spływającą ku ostremu, nadkruszonemu czubkowi. Wciskałem ją w dłoń aż do krwi, a potem rzuciłem na pofałdowany piasek. Kiedy znowu spojrzałem na Karlę, patrzyła na mnie ze zmarszczonymi brwiami.

– Czego chcesz? – spytała obcesowo.

– Chcę wiedzieć, dlaczego nigdy nie opowiedziałaś mi o Kadirbaju.

– Prosto z mostu?

– Oczywiście.

– Nie mogłam ci zaufać – oznajmiła, znowu uciekając wzrokiem. – To nie całkiem tak. To znaczy: nie wiedziałam, czy mogę ci zaufać. Myślę… teraz… wiem… że powinnam, od samego początku.

– W porządku.

– Chciałam ci powiedzieć. Usiłowałam cię namówić, żebyś został ze mną w Goa. Wiesz.

– To żadna różnica – warknąłem, ale potem westchnąłem, tak jak ona, i złagodziłem ton. – Może by się coś zmieniło, gdybyś mi powiedziała, że dla niego pracowałaś… że to ty mnie zaangażowałaś.

– Kiedy uciekłam… kiedy pojechałam do Goa, byłam w złym stanie. Ta historia z Sapną… to był mój pomysł. Wiedziałeś?

– Nie. Jezu.

Przyjrzała się mojemu gniewnemu rozczarowaniu i zmrużyła oczy.

– Nie morderstwa – wyjaśniła, chyba wstrząśnięta, że aż tak jej nie rozumiałem i że uznałem ją za zdolną do zaplanowania morderstwa. – To był pomysł Ghaniego, jego wkład twórczy. Chcieli transportować towar przez Bombaj i potrzebna im była pomoc ludzi, którzy nie byli skłonni do pomocy. Wpadłam na pomysł, żeby stworzyć wspólnego wroga – Sapnę – żeby wszyscy pomagali nam go pokonać. Miały być plakaty, graffiti i jakieś fałszywe ostrzeżenia o atakach bombowych – żeby wyglądało na to, że w mieście jest niebezpieczny, charyzmatyczny przywódca. Ale Al-Ghani uznał, że to zbyt mało straszne. Dlatego zaczął zabijać.

– A ty wyjechałaś… do Goa.

– Tak. Wiesz, gdzie po raz pierwszy dowiedziałam się o morderstwach? Co Al-Ghani zrobił z moim pomysłem? W Wiosce w Niebie… Kiedy mnie zabrałeś na to przyjęcie. Twoi przyjaciele o tym mówili. I to mną wstrząsnęło. Przez jakiś czas usiłowałam temu zaradzić, jakoś to powstrzymać, ale nie miałam szans. A potem Kadir powiedział, że jesteś w więzieniu… ale musisz tam zostać, dopóki madame Zhou nie zrobi tego, czego od niej chciał. A potem… potem kazał mi pracować nad tym Pakistańczykiem, młodym generałem. Był moim kontaktem, lubił mnie. Więc… posłuchałam. Rozpracowałam go, kiedy ty byłeś w więzieniu, aż Kadir dostał to, czego chciał. A potem po prostu… rzuciłam to. Miałam dość.

– Ale do niego wróciłaś.

– Chciałam, żebyś ze mną został.

– Dlaczego?

– Jak to?

Zmarszczyła brwi; to pytanie ją zirytowało.

– Dlaczego chciałaś, żebym z tobą został?

– Czy to nie oczywiste?

– Nie. Przepraszam. Czy ty mnie kochałaś? Nie pytam, czy mnie kochałaś tak, jak ja ciebie. Pytam… czy w ogóle to była miłość? Czy ty mnie w ogóle kochałaś?

– Lubiłam cię…

– Jasne.

– Nie, naprawdę. Lubiłam cię bardziej niż kogokolwiek. Jak na mnie to bardzo wiele.

Mocno zaciskałem zęby i odwróciłem od niej głowę. Czekała parę chwil, a potem znowu zaczęła mówić.

– Nie mogłam ci powiedzieć o Kadirze. Nie mogłam. Czułabym, że go zdradziłam.

– Zdradzić mnie to pewnie zupełnie co innego?

– Lin, do cholery, to nie tak. Gdybyś ze mną został, oboje uwolnilibyśmy się od tego świata, ale nawet wtedy nie mogłabym ci powiedzieć. No, to nieważne. Nie zostałeś, więc myślałam, że nigdy więcej cię nie zobaczę. Potem dostałam od Kadira wiadomość, że jesteś u Gupty, zabijasz się w wielkim stylu i że mam cię stamtąd zabrać. I tak wróciłam. To dlatego do niego wróciłam.

– Nie rozumiem.

– Czego nie rozumiesz?

– Jak długo pracowałaś dla niego i Al-Ghaniego przed sprawą Sapny?

– Jakieś cztery lata.

– Więc musiałaś widzieć wiele rzeczy, musiałaś przynajmniej o tym słyszeć. Jak pragnę zdrowia, pracowałaś dla bombajskiej mafii albo dla jej filii. Pracowałaś dla jednego z największych gangsterów w Bombaju, tak samo jak ja. Wiedziałaś, że zabijają ludzi, zanim Gnani ześwirował z Sapną. Dlaczego po tym wszystkim tak się oburzyłaś akurat z powodu Sapny? Nie rozumiem.

Przyglądała mi się uważnie. Była dość inteligentna, żeby zrozumieć, że ją atakuję, ale jej oczy zdradziły mi, że dostrzega dużo więcej. Choć usiłowałem to ukryć, wiedziałem, że wychwyciła w moim głosie sceptycyzm najeżony cnotliwym zgorszeniem. Kiedy skończyłem perorować, wzięła głęboki wdech, chcąc odpowiedzieć, ale raptem zrobiła pauzę, jakby musiała się jeszcze zastanowić.

– Myślisz, że odeszłam – zaczęła w końcu, z nieznacznym grymasem zaskoczenia – i pojechałam do Goa, bo chciałam… co… wybaczenia za to, co zrobiłam? Albo za współuczestnictwo? O to chodzi?

– A tak było?

– Nie. Chciałam wybaczenia i nadal chcę, ale nie za to. Zostawiłam ich, bo te morderstwa Sapny nie obudziły we mnie żadnego uczucia. Zupełnie. Byłam wstrząśnięta i… trochę… przestraszona, że Ghani aż tak wywrócił mój pomysł do góry nogami. I nie byłam zadowolona. Uznałam, że to głupie. Uznałam, że to niepotrzebne i że będziemy mieli kłopoty, których nam nie potrzeba. Usiłowałam nakłonić Kadirbaja, żeby się z tego wycofał. Usiłowałam ich namówić, żeby przestali. Ale nic nie czułam, nawet kiedy zabili Madżida. A przecież… nawet go lubiłam, wiesz? Lubiłam starego Madżida. Był z nich najlepszy… pod pewnymi względami. Ale kiedy go zabili, nie obeszło mnie to. I nie czułam nic, zupełnie nic, kiedy Kadir powiedział, że pozwoli ci gnić w więzieniu i obrywać od strażników. Lubiłam cię – bardziej niż kogokolwiek – ale nie czułam smutku ani żalu. Mniej więcej rozumiałam, że tak musi być i że po prostu masz pecha. Nic nie poczułam. I wtedy mnie to uderzyło. Wówczas zrozumiałam, że muszę uciekać.

– A co z Goa? Nie powiesz mi, że to było nic.

– Nie. Kiedy przyjechałeś do Goa i odnalazłeś mnie, tak jak przewidziałam, było mi… dość dobrze. Zaczęłam myśleć, więc to tak… więc to o tym mówią… Ale potem nie chciałeś zostać. Musiałeś wracać – do niego – i wiedziałam, że on cię chce, może nawet potrzebuje. I nie mogłam ci powiedzieć, co o nim wiem, bo byłam mu coś winna i nie wiedziałam, czy mogę ci ufać. Dlatego cię wypuściłam. A kiedy wyjechałeś, też nic nie poczułam. Kompletnie. Nie chciałam wybaczenia za to, co zrobiłam. Chciałam – i nadal chcę, i dlatego jadę do Chalida i Idrissa – wybaczenia za to, że nie czułam żalu i niczego nie żałuję. Jestem w środku zimna, Lin. Lubię ludzi, lubię różne rzeczy, ale nikogo nie kocham – nawet samej siebie – i tak naprawdę nikt mnie nie obchodzi. I wiesz, najdziwniejsze jest to, że nawet tego nie żałuję.

I już. Miałem wszystko – całą prawdę ze szczegółami, które chciałem znać od tamtego dnia w górach, na tym przeraźliwym śniegu, gdy Kadir mi o niej opowiedział. Chyba się spodziewałem, że zmusiwszy ją do wyznania, co zrobiła i dlaczego, poczuję… zaspokojenie głodu, a może chęci zemsty. Chyba Uczyłem, że poczuję się uwolniony, uratowany przez sam fakt, że usłyszę jej słowa. Ale nic z tego. Poczułem pustkę: taką pustkę, która jest smutkiem, lecz nie niepokojem, litością, lecz nie bólem złamanego serca, pęknięciem, ale jakoś dającym czystość i klarowność. A potem zrozumiałem, co to jest, ta pustka: ona ma nazwę, słowo, którego często używamy, nie zdając sobie sprawy z kosmosu spokoju, jaki w sobie kryje. To słowo brzmi „wolność”.

– Nie wiem, ile to dla ciebie warte – rzekłem, kładąc jej rękę na policzku. – Wybaczam ci, wybaczam i kocham cię, i zawsze będę cię kochać.

Nasze usta spotkały się jak fale, które stapiają się ze sobą na burzliwym morzu. Czułem, że się wyzwalam, że się wreszcie wyzwalam z tej miłości, która otworzyła się we mnie jak wielopłatkowy lotos. I razem osunęliśmy się po wstędze jej czarnych włosów na jeszcze ciepłą plażę za zasłoną zasypanej łodzi.

Kiedy nasze wargi się rozdzieliły, ten pocałunek zapalił gwiazdy w jej oczach koloru zielonego morza. Te oczy przekazały mi ogrom pragnienia. Ogrom namiętności przeszedł z moich szarych oczu do jej. Cały głód, całe cielesne i duchowe pragnienie przepłynęło z oczu do oczu: chwila naszego spotkania, Stojący Baba, Wioska w Niebie, cholera, rój szczurów, tajemnice, które wyszeptywała mi na krawędzi snu z wyczerpania, śpiewająca łódź pod Wrotami podczas powodzi, burza, kiedy po raz pierwszy się kochaliśmy, radość i samotność w Goa i nasza miłość, odbita w szkle w tę ostatnią noc przed wojną.

Nie było już słów. Nie było już mądrości, kiedy odprowadzałem ją do taksówki. Znowu ją pocałowałem. Długi pocałunek, pożegnalny. Uśmiechnęła się. To był dobry uśmiech, piękny uśmiech, prawie jej najlepszy. Czerwone światła taksówki rozmyły się i rozpłynęły w moich oczach, a potem zginęły w głębi nocy.

Sam na tej dziwnie cichej ulicy ruszyłem do slumsów Prabakera – zawsze nazywałem je slumsami Prabakera i dalej je tak nazywam – po mój motocykl. Moje cierne tańczyły pod każdą latarnią, ciągnęły się za mną jak tren, a potem pędziły naprzód. Pieśń oceanu ucichła. Droga snuła się wybrzeżem w szerokie, obsadzone drzewami ulice nowego, wydartego morzu półwyspu, wybudowanego przez wiecznie rozrastające się miasto-wyspę.

Z ulic wokół mnie dochodziły dźwięki uroczystości. Festiwal się zakończył i ludzie wracali do domów. Ryzykanci na motorach śmigali między idącymi, zbyt szybko, lecz nigdy nawet nie muskając niczyjego rękawa. Niemożliwie piękne dziewczyny w jaskrawych, nowych sari płynęły pomiędzy spojrzeniami młodzieńców, których koszule, jak również skóra, pachniały mydłem sandałowym. Dzieci spały w ramionach dorosłych, ich rączki i nóżki dyndały jak mokre pranie. Ktoś śpiewał miłosną piosenkę i dziesiątki głosów podchwytywały każdy refren. Mężczyźni i kobiety, wracający do slumsów lub pięknego mieszkania, uśmiechali się, słysząc romantyczne, niemądre słowa.

Trzej młodzieńcy, śpiewający obok mnie, zobaczyli, że się uśmiecham, i unieśli ręce w pytającym geście. Ja też uniosłem i zaśpiewałem refren, połączyłem mój głos z innymi, zaskakując ich i radując tym, że znam piosenkę. Więc zarzucili mnie, obcemu, ręce na ramiona i ruszyliśmy, śpiewając, do niepokonanej ruiny slumsów. Każdy na calutkim świecie, powiedziała kiedyś Karla, był Hindusem co najmniej w jednym wcieleniu. I roześmiałem się na myśl o niej.

Nie wiedziałem, co z sobą pocznę. Pierwszy etap był dość jasny – musiałem spłacić dług Nazirowi. Raz, kiedy rozmawiałem z nim o wyrzutach sumienia za śmierć Kadira, powiedział do mnie: dobra broń, dobry koń, dobry przyjaciel, dobra walka – znasz lepszy sposób, żeby Wielki Chan umarł? I mały strzępek tej myśli czy uczucia miał zastosowanie także do mnie. W jakiś sposób wydało mi się słuszne – choć nie potrafiłbym tego wyjaśnić nawet samemu sobie – i odpowiednie, że powinienem narazić życie w towarzystwie przyjaciół dla ważnej sprawy.

Musiałem się jeszcze tyle dowiedzieć, tyle rzeczy, których chciał mnie nauczyć Kadirbaj. Wiedziałem, że jego nauczyciel fizyki, o którym opowiedział mi w Afganistanie, przebywał w Bombaju. A ten drugi nauczyciel, Idriss, w Varanasi. Jeśli uda mi się wrócić ze Sri Lanki, otwierał się przede mną cały świat spraw odkryć i radości.

Na razie miałem zapewnione miejsce w radzie Sanjaya. Miałem tu pracę, pieniądze i odrobinę władzy. Na jakiś czas byłem bezpieczny przed długim ramieniem australijskiej sprawiedliwości. Miałem przyjaciół w radzie i w „Leopoldzie”, i w slumsach. I tak, może nawet miałem szansę na miłość.

Minąłem motocykl i ruszyłem w głąb slumsów. Nie wiedziałem dlaczego. Kierował mną instynkt i, być może, księżyc w pełni. Wąskie uliczki, te kręte ścieżki marzeń i trudu, były mi znane i tak kojąco bezpieczne, że zdumiewałem się na myśl, jaki strach kiedyś tu czułem. Wędrowałem bez celu i planu, od uśmiechu do uśmiechu mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy kiedyś byli moimi pacjentami i sąsiadami. Chodziłem we mgle zapachów jedzenia i mydła, zwierzęcych kojców, lamp naftowych, kadzidła i drewna sandałowego, snujących się z tysiąca świątynek w tysiącach chatynek.

Na zakręcie ścieżki zderzyłem się z jakimś mężczyzną i zanim jeszcze przywołaliśmy na twarze wyraz skruchy, rozpoznaliśmy się w ułamku sekundy. Był to Mukesh, młody złodziej, który pomógł mi w areszcie i więzieniu; ten sam, którego wolności zażądałem, gdy Vikram przyszedł wykupić mnie z więzienia.

– Linbaba! – zawołał, podtrzymując mnie za ramiona. – Jak dobrze cię widzieć! Arrey! Jak tam?

– Przyszedłem w odwiedziny – odparłem ze śmiechem. – A co ty tu robisz? Świetnie wyglądasz! Jak się miewasz, do diabła?

– Nie problem, baba! Bikul fit, hain! – „Jestem w świetnej formie”.

– Jadłeś coś? Napijesz się czaju?

– Dzięki, baba, nie. Spieszę się spotkać.

Achcha? – mruknąłem. „Ach, tak?”. Zbliżył się i szepnął:

– To tajemnica, ale tobie mogę ufać. Mam spotkanie z tymi samymi, co byli z Sapną, królem złodziei.

– Co?

– Tak – szepnął. – Ci ludzie naprawdę znali Sapnę. Mówią o nim codziennie.

– Niemożliwe – powiedziałem.

– O tak. To jego przyjaciele. I tworzymy armię – armię biedaków. Nauczymy tych muzułmanów, kto pan w Maharasztrze! Ten Sapna zabił szefa mafii, Abd al-Ghaniego, w jego własnym domu, i porozrzucał go w kawałkach po wszystkich pokojach! A muzułmanie już wiedzą, że nas się bać trzeba. Muszę iść. Zobaczymy się niezadługo, prawda? Do widzenia, Linbaba!

Pobiegł uliczkami. Ruszyłem dalej bez uśmiechu, nagle przestraszony, zły i samotny. I wtedy, jak zwykle, to miasto, Bombaj, mój Mumbaj, podtrzymało mnie i pocieszyło. Dotarłem do tłumu zgromadzonego przed nową, dużą chatą Niebieskich Sióstr. Ludzie w ostatnich rzędach stali, ci bliżej progu klęczeli lub siedzieli. A w drzwiach, otoczone aureolami światła lamp i otulone wstęgami niebieskiego kadzidlanego dymu, stały Niebieskie Siostry we własnych osobach. Promienne. Spokojne. Istoty tak współczujące, pełne tak niezrównanego spokoju, że w głębi mego złamanego, wygnanego serca przysiągłem im miłość, tak jak każdy mężczyzna i kobieta, którzy je widzieli.

Ktoś pociągnął mnie za rękaw koszuli. Obejrzałem się i zobaczyłem ducha: gigantyczny uśmiech, do którego dołączony był bardzo malutki mężczyzna. Duch uściskał mnie, radośnie uśmiechnięty, a ja go objąłem i szybko pochyliłem się, by dotknąć jego stóp w tradycyjnym powitaniu ojca lub matki. To był Kishan, ojciec Prabakera. Wyjaśnił, że przyjechał do miasta na święta razem z Rukhmabaj, matką Prabakera, i Parwati, wdową.

– Shantaram – upomniał mnie, kiedy zacząłem mówić w hindi. – Czy całkiem utraciłeś swój piękny marathi?

– Wybacz, ojcze! – Roześmiałem się, przechodząc na ten język. – Po prostu bardzo się ucieszyłem na twój widok. Gdzie Rukhmabaj?

– Chodź! – odpowiedział i wziął mnie za rękę jak dziecko.

Dotarliśmy do małego stadka chat, także mojej, otaczających herbaciarnię Kumara nad półkolistym brzegiem morza. Byli tam Johnny Cygaro, Jeetendra, Ka-sim Ali Husajn i Maria, żona Josepha.

– Właśnie o tobie mówimy! – zawołał Johnny, gdy już przywitałem się z wszystkimi. – Właśnie mówimy, że twoja chata jest znowu pusta – i wspominamy pożar, tego pierwszego dnia. Wielki, na?

– Tak – mruknąłem, myśląc o Raju i innych, którzy w nim zginęli.

– Shantaram – rozległ się za moimi plecami karcący głos. – Jesteś teraz zbyt ważny, żeby porozmawiać ze swoją prostą matką ze wsi?

Odwróciłem się i ujrzałem Rukhmabaj. Pochyliłem się do jej stóp, ale mnie powstrzymała i złożyła dłonie w powitaniu. Była smutniejsza i starsza pomimo czułego uśmiechu, a rozpacz przysypała szarością czarną gładź jej włosów. Ale te włosy już odrosły. Długie włosy, które na moich oczach upadły na ziemię jak cień, odrosły i w ich gęstej, sterczącej grzywie była żywa nadzieja.

Wtedy Rukhmabaj pokazała mi wzrokiem stojącą obok niej kobietę we wdowiej bieli. To była Parwati z dzieckiem – synem – u boku. Mały trzymał się jej sari, żeby nie upaść. Przywitałem się z Parwati, spojrzałem na chłopca, zajrzałem mu w twarz. Byłem tak wstrząśnięty, że usta same mi się otworzyły. Spojrzałem na dorosłych – wszyscy się uśmiechnęli i zakołysali głowami z takim samym zdumieniem, bo dziecko było wierną kopią Prabakera. Nie tylko go przypominało, było wręcz sobowtórem człowieka, którego wszyscy kochaliśmy nad życie. A kiedy się do mnie uśmiechnął, w tej małej, idealnie okrągłej buźce ujrzałem uśmiech Prabakera, ogromny, obejmujący cały świat.

Baby dijiye? – spytałem. „Mogę go wziąć na ręce?”.

Parwati kiwnęła głową. Wyciągnąłem do niego ręce; przyszedł bez sprzeciwu. – Jak się nazywa? – spytałem, kołysząc chłopca na biodrze i wpatrując się w jego uśmiech.

– Prabu – odpowiedziała Parwati. – Nazywamy go Prabaker.

– Och, Prabu. Pocałuj wujka Shantarama – rozkazała Rukhmabaj. Chłopiec szybko cmoknął mnie w policzek, a potem zarzucił mi rączki na szyję i uścisnął z ogromną siłą. Przytuliłem go i przygarnąłem do serca.

– Wiesz, Shantu – podsunął Kishan, klepiąc się po okrągłym brzuchu i uśmiechając na cały świat – twój dom jest pusty. Wszyscy tu jesteśmy. Mógłbyś zostać z nami na noc. Mógłbyś tu spać.

– Zastanów się dobrze, Lin – ostrzegł Johnny Cygaro z uśmiechem. W oczach odbijał mu się księżyc w pełni i perlił się na jego mocnych białych zębach. – Jeśli tu zostaniesz, wszyscy się dowiedzą. Najpierw będzie zabawa, a jak się obudzisz, będzie cholernie długa kolejka pacjentów, yaar.

Oddałem chłopca Parwati i przesunąłem dłonią po twarzy i włosach. Patrząc na tych ludzi, słuchając dyszącej, falującej, roześmianej, wytężonej muzyki slumsów wokół mnie, przypomniałem sobie jedno z ulubionych powiedzonek Kadirbaja. Każde uderzenie ludzkiego serca, mawiał wielokrotnie, jest kosmosem możliwości. I wydawało mi się, że wreszcie dokładnie zrozumiałem, o co mu chodziło. Usiłował mi przekazać, że każdy człowiek może odmienić swój los. Zawsze myślałem, że przeznaczenie to coś niezmiennego, ustalonego dla każdego z chwilą jego narodzin, nieruchomego jak orbity gwiazd. Ale nagle pojąłem, że życie jest dziwniejsze i piękniejsze. Prawda wygląda tak, że niezależnie od gry, w jaką się zaangażujesz, niezależnie od szczęścia czy pecha, zawsze możesz zupełnie odmienić swoje życie jedną myślą lub jednym aktem miłości.

– W spaniu na ziemi wyszedłem z wprawy – powiedziałem, uśmiechając się do Rukhmabaj.

– Weź moje łóżko – zaproponował Kishan.

– O nie, tylko nie to! – zaprotestowałem.

– O tak, tylko to! – uparł się i przeniósł pryczę ze swojej chaty do mojej. Johnny, Jeetendra i pozostali chwycili mnie i przytrzymywali, niby przemocą, a nasze krzyki i śmiech toczyły się aż po odczyniającą czas wieczność morza.

Bo tak właśnie postępujemy. Robimy krok, a po nim następny. Podnosimy oczy na grymas i uśmiech świata. Myślimy. Działamy. Czujemy. Dodajemy nasze małe znaczenie do fal dobra i zła, które zalewają świat i cofają się. Ciągniemy nasze krzyże w nadziei, że dotrwamy do następnej nocy. Niesiemy nasze odważne serca w obietnicę nowego dnia. Z miłością: namiętnym poszukiwaniem prawdy innej niż nasza. Z pragnieniem: czystą, niewysłowioną tęsknotą za zbawieniem. Bo dopóki los czeka, żyjemy dalej. Niech nam Bóg pomoże. Niech nam Bóg wybaczy. Żyjemy dalej.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 199 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 27 | ROZDZIAŁ 28 | ROZDZIAŁ 29 | ROZDZIAŁ 30 | ROZDZIAŁ 31 | ROZDZIAŁ 32 | ROZDZIAŁ 34 | ROZDZIAŁ 35 | ROZDZIAŁ 36 | ROZDZIAŁ 37 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 40| Почему так важен секс

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.076 сек.)