Читайте также: |
|
W Kwecie spędziliśmy miesiąc – długi miesiąc oczekiwania i frustrujących falstartów. Za tę zwłokę odpowiedzialny był dowódca mudżahedinów, niejaki Asmatullah Aczakzaj. Był przywódcą Aczakzajów z regionu Kandaharu, który stanowił cel naszej wyprawy. Aczakzajowie byli klanem pasterzy owiec i kóz, wywodzącym się z dominującego klanu Durrani. W roku 1750 założyciel nowożytnego Afganistanu, Ahmad Szah Abdali, oddzielił Aczakzajów od Durranów i utworzył z nich osobny klan. Było to zgodne z afgańską tradycją dopuszczającą oddzielenie się mniejszego klanu od klanu-matki, jeśli osiągnął on wystarczające rozmiary lub siłę. Było to także potwierdzenie wielkiego wojownika i założyciela narodu, Ahmada Szaha, że Aczakzajowie to potęga, z którą należy się liczyć i postępować z szacunkiem. Przez dwa wieki Aczakzajowie budowali swoje znaczenie i siłę. Zasłużyli sobie na reputację zaciekłych wojowników, a każdy mężczyzna w klanie był bezwarunkowo lojalny wobec przywódcy. W początkach wojny z Rosjanami Asmatullah Aczakzaj utworzył ze swoich ludzi dobrze uzbrojoną zdyscyplinowaną straż obywatelską. Na swoim terenie stali się przyczółkiem walki o niepodległość, dżihadu w sprawie wypędzenia sowieckich najeźdźców.
Pod koniec 1985 roku, kiedy my przygotowywaliśmy się w Kwecie do przekroczenia granicy Afganistanu, Asmatullah zaczął tracić przekonanie do tej wojny. Jego oddziały miały tak wielkie znaczenie, że kiedy wycofał je z czynnej służby i przystąpił do potajemnych rokowań pokojowych z Rosjanami i ich afgańskim marionetkowym rządem w Kabulu, załamał się cały zbrojny opór w regionie Kandaharu. Inne oddziały mudżahedinów, niebędące pod rozkazami Asmatullaha, na przykład ludzie Kadira w górach na północy miasta, pozostały na swoich pozycjach, ale były osamotnione, a każda trasa, jaką dostarczano im zapasy, była niebezpiecznie wystawiona na atak Rosjan. Niepewność zmusiła nas do czekania, czy Asmatullah postanowi kontynuować dżihad, czy też przejdzie na stronę Rosjan. Nikt nie potrafił przewidzieć jego decyzji.
Choć długie oczekiwanie wszystkich drażniło i niepokoiło – dni leniwie stawały się tygodniami i czas dłużył się w nieskończoność – ja nie marnotrawiłem czasu. Uczyłem się zwrotów w języku farsi, urdu i paszto, a nawet podchwyciłem parę słów tadżyckich i uzbeckich. Codziennie jeździłem konno. Choć nigdy nie udało mi się pozbyć błazeńskich, wiatrakowatych ruchów rąk i nóg przy zatrzymywaniu konia lub nakłaniania go do skrętu w pożądanym kierunku, czasami udawało mi się lądować na ziemi z własnej woli, a nie po efektownym locie z siodła.
Codziennie czytywałem książki z dziwacznego, eklektycznego wyboru Ajuba Chana, Pakistańczyka i jedynego z naszej grupy rodowitego kwetejczyka. Ponieważ uznano, że nie powinienem ryzykować i opuszczać naszej kryjówki na położonym pod miastem ranczu, Ajub przywoził mi książki z biblioteki centralnej. Była zaopatrzona w niespotykane i fascynujące angielskojęzyczne książki, spadek po czasach kolonialnych. Sama nazwa miasta – Kweta – wywodziła się z pasztuńskiego słowa kwatta, oznaczającego fort. Ze względu na bliskość trasy przez przełęcz Czaman do Afganistanu i trasy przez przełęcz Bolan do Indii, Kweta od tysięcy lat miała znaczenie strategiczne i ekonomiczne. Brytyjczycy zajęli stary fort w roku 1840, lecz byli zmuszeni go opuścić, kiedy choroby wśród żołnierzy i zaciekły opór Afgańczyków zaczęły wycieńczać siły wojsk kolonialnych. Ponownie zdobyli go w 1876 roku i tym samym stał się bezdyskusyjnie największym trofeum wojennym Wielkiej Brytanii na północno-zachodniej granicy Indii. Założono tu Imperialną Szkołę Oficerską dla oficerów armii w Indiach Brytyjskich, a w pięknym, naturalnym amfiteatrze otaczających miasto gór rozkwitł bujny handel. W ostatnich dniach maja 1935 roku większą część miasta zniszczyło katastrofalne trzęsienie ziemi, w którego wyniku zginęło dwadzieścia tysięcy osób, ale Kweta została odbudowana i dzięki czystym, szerokim bulwarom i przyjemnemu klimatowi stała się jedną z najbardziej popularnych miejscowości wczasowych w północnym Pakistanie.
Dla mnie, uwięzionego na dziedzińcu rancza, główną atrakcją miasta była przypadkowa kolekcja książek, którą przywoził mi Ajub. Co parę dni stawał u moich drzwi z uśmiechem pełnym nadziei i podawał mi paczkę z książkami, jakby to były skarby wykopane przez archeologów.
I tak się to utarło, że za dnia jeździłem konno i przyzwyczajałem się do rozrzedzonego powietrza na poziomie powyżej tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza, a w nocy czytywałem pamiętniki i dzienniki od dawna nie żyjących badaczy, bibliofilskie wydania greckich klasyków, zaopatrzone w ekscentryczne przypisy tomy Szekspira i obłędnie namiętne przekłady Boskiej komedii Dantego.
– Niektórzy nasi uważają, że jesteś znawcą świętych tekstów – powiedział Abd al-Kadir Chan, stając pewnego wieczoru w drzwiach mego pokoju. Byliśmy w Kwecie już od miesiąca. Zamknąłem książkę, którą czytałem, i natychmiast wstałem na jego powitanie. Ujął moją rękę i zamknął w obu dłoniach, po czym wyszeptał błogosławieństwo. Usiadł na podsuniętym krześle, a ja zająłem miejsce na stołeczku, oddalonym na wyciągnięcie ręki. Kadir miał pod pachą paczkę owiniętą w kremową irchę. Położył ją na moim łóżku i usadowił się wygodnie.
– Czytanie w moim rodzinnym kraju nadal stanowi wiedzę tajemną, a także budzi pewien lęk i przesądy – powiedział ze zmęczeniem, przesuwając dłonią po zmęczonej, smagłej twarzy. – Tylko czterej mężczyźni na dziesięciu znają litery, a w przypadku kobiet – dwa razy mniej.
– Gdzie nauczyłeś się… wszystkiego? – spytałem. – Na przykład skąd tak dobrze znasz angielski?
– Uczył mnie pewien bardzo szlachetny angielski dżentelmen. – Roześmiał się cicho i rozpogodził się na to wspomnienie. – Tak jak ty uczyłeś mojego małego Tarika.
Wyjąłem z paczki dwa bidi, zapaliłem tą samą zapałką i podałem mu jednego.
– Mój ojciec był przywódcą klanu – ciągnął. – Surowym, lecz także sprawiedliwym i mądrym. W Afganistanie mężczyźni zostają przywódcami za swe zasługi – są dobrymi mówcami, mądrze zarządzają pieniędzmi, a w razie potrzeby dzielnie walczą. Nie istnieje prawo dziedziczenia władzy, a jeśli synowi przywódcy brak mądrości, odwagi lub umiejętności przemawiania do ludu, zostanie pominięty na rzecz innego, bardziej utalentowanego. Mojemu ojcu bardzo zależało na tym, żebym odziedziczył władzę po nim i kontynuował dzieło jego życia, którym było wydźwignięcie ludu z ciemnoty i zabezpieczenie mu dobrobytu. Pewien wędrowny suficki mistyk, stary świątobliwy mąż, który zjawił się w naszych okolicach w czasie mojego przyjścia na świat, powiedział ojcu, że stanę się jasną gwiazdą w historii mego ludu. Ojciec uwierzył w to całym sercem, niestety, nie zdradzałem żadnego talentu ani chęci do nauki. Krótko mówiąc, sprawiłem mu gorzki zawód. Wysłał mnie do wuja, który mieszkał tutaj, w Kwecie. A wuj, wówczas dobrze prosperujący kupiec, oddał mnie pod opiekę Anglika, który stał się moim guwernerem.
– Ile miałeś lat?
– Dziesięć, gdy opuściłem Kandahar. Pięć lat spędziłem jako uczeń szanownego pana Iana Donalda Mackenziego.
– Musiałeś być dobrym uczniem.
– Być może – odparł w zamyśleniu. – Jednak sądzę, że to raczej szanowny pan Mackenzie był bardzo dobrym nauczycielem. Po naszym rozstaniu dowiedziałem się, że mieszkańcy Szkocji są znani z niemiłego i surowego usposobienia. Czasami mówiono mi, że mieszkańcy Szkocji są pesymistami, którzy wolą iść cienistą stroną słonecznej ulicy. Sądzę, że jeśli nawet pod pewnymi względami jest to prawda, nie wyjawia ona, że dla mieszkańców Szkocji ta ciemna strona wszystkiego bywa bardzo, bardzo śmieszna. Mój szanowny pan Mackenzie nosił śmiech w oczach, choć wobec mnie bywał bardzo surowy. Za każdym razem, kiedy o nim myślę, przypominam sobie śmiech w jego oczach. A Kweta go zachwycała. Kochał góry i zimne powietrze w zimie. Jego krzepkie, mocne nogi były stworzone do wspinania się po górskich ścieżkach, i przemierzał te wzgórza co tydzień, często za jedynego towarzysza mając mnie. Był to szczęśliwy człowiek, który potrafił się śmiać i był wielkim nauczycielem.
– Co się wydarzyło, kiedy przestał cię uczyć? Wróciłeś do Kandaharu?
– Tak, lecz nie był to ów radosny powrót, na jaki liczył mój ojciec. Widzisz, nazajutrz po wyjeździe mego drogiego, szanownego pana Mackenziego, zabiłem człowieka na bazarze przed magazynem mojego wuja.
– Mając piętnaście lat?
– Tak. Mając piętnaście lat, zabiłem po raz pierwszy.
Zamilkł, a ja zamyśliłem się nad znaczeniem tego zwrotu – po raz pierwszy…
– Wydarzyło się to z przyczyny, która nie była prawdziwą przyczyną, raczej figlem przeznaczenia – w bójce zrodzonej z niczego. Ten człowiek bił dziecko. Dziecko było jego i nie powinienem się mieszać. Jednak bił je bardzo okrutnie i nie mogłem znieść tego widoku. Pełen przeświadczenia o swojej ważności, gdyż byłem synem przywódcy wioski i bratankiem jednego z najbogatszych kupców w Kwecie, rozkazałem mu przestać bić dziecko. Oczywiście obraził się i rozpoczęła się kłótnia. Kłótnia zmieniła się w bójkę. I nagle tamten zginął, od ciosu w pierś własnym sztyletem – sztyletem, którym zamachnął się na mnie.
– To była samoobrona.
– Tak. Było wielu świadków. Rzecz działa się na głównej ulicy bazaru. Mój wuj, który w owym czasie miał wielkie wpływy, porozmawiał o mnie z władzami i w końcu umożliwił mi powrót do Kandaharu. Niestety, rodzina mężczyzny, którego zabiłem, nie zgodziła się przyjąć rekompensaty od wuja i wysłała za mną w pościg dwóch mężczyzn. Wuj mnie ostrzegł, więc zaatakowałem pierwszy. Zabiłem obu ze starej strzelby mojego ojca.
Znowu zamilkł na chwilę, wpatrzony w jakiś punkt w posadzce pomiędzy naszymi stopami. Z zewnątrz dochodziła muzyka, daleka i stłumiona. Wokół dziedzińca, większego, lecz mniej wspaniałego niż ten w bombajskim domu Kadira, płonęło wiele świateł w oknach. Z któregoś z bliższych pokoi dochodził cichy, wodny bulgot rozmowy i perkusyjny warkot śmiechu. W pokoju obok, pokoju Chalida Ansariego, rozlegał się charakterystyczny szczęk AK-74, odpalonego na sucho po oczyszczeniu.
– W krwawym odwecie, który rozpoczął się po tych zabójstwach – i po zamachach na mnie – ginęli i moi, i ich krewni – powiedział Kadir. Był poważny i wydawało mi się, że przez jego spuszczone oczy wysącza się chęć życia. – Jeden nasz, dwóch od nich. Dwóch po naszej stronie, jeden po ich. Mój ojciec wiele razy usiłował znaleźć jakiś sposób, żeby zakończyć waśń, ale to było niemożliwe. To był demon, który przenosił się z jednego człowieka na drugiego i każdego opętywał miłością do zabijania. Chciałem wyjechać z domu, bo to przeze mnie zaczął się konflikt, ale ojciec nie pozwalał mi odejść, a nie mogłem mu się sprzeciwić. Konflikt ciągnął się latami, zabijaliśmy się latami. Straciłem dwóch braci i obu wujów, braci ojca. Kiedy wreszcie ojciec odniósł ciężkie rany i nie mógł mnie już powstrzymywać, kazałem rodzinie rozpuścić plotkę, że zostałem zabity. Opuściłem rodzinny dom. Krwawa waśń zakończyła się nieco później i między obiema rodzinami zapanowała zgoda. Ale moja rodzina uznała mnie za zmarłego, bo przysiągłem matce, że nigdy nie wrócę.
Wiatr, wpadający przez okno w metalowej framudze, wieczorem chłodzący mi skórę, nagle ochłódł. Wstałem, żeby zamknąć okno, a potem nalałem szklankę wody z glinianego dzbanka przy łóżku. Kadir przyjął wodę, wyszeptał modlitwę i napił się. Oddał mi pustą szklankę. Nalałem do niej wody i usiadłem na stołku, by wypić. Nie odzywałem się, bałem się, że jeśli zadam niewłaściwe pytanie lub zrobię nietrafną uwagę, Kadir przestanie mówić i wyjdzie. Był spokojny i jakby zupełnie rozluźniony, ale w jego oczach zabrakło jasnego, roześmianego światełka. Zwierzenia na własny temat niepokojąco do niego nie pasowały. Rozmawiał ze mną godzinami o Koranie, życiu proroka Mahometa lub naukowych, racjonalnych podstawach swojej filozofii moralnej, ale jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby opowiadał – mnie czy komukolwiek innemu – tak obszernie o sobie. W dłużącym się milczeniu patrzyłem na tę szczupłą, żylastą twarz i starałem się oddychać jak najciszej, żeby mu nie przeszkadzać.
Obaj byliśmy ubrani w typowy afgański strój, składający się z długiej, luźnej koszuli i szerokich spodni. Jego ubranie miało odcień jasnej, spłowiałej zieleni, a moje – bladego mlecznego błękitu. Obaj mieliśmy skórzane sandały, służące za obuwie domowe. Choć byłem cięższy i miałem szerszą pierś od Kadirbaja, obaj byliśmy mniej więcej tego samego wzrostu i mieliśmy tak samo szerokie ramiona. Jego krótkie włosy i broda były srebrnobiałe, moje krótkie włosy – białopłowe. Skórę miałem opaloną na odcień podobny do naturalnego, migdałowego brązu jego karnacji. Gdyby nie błękit moich oczu i mulisty brąz jego, moglibyśmy uchodzić za ojca i syna.
– Jak trafiłeś z Kandaharu do bombajskiej mafii? – spytałem w końcu, kiedy zacząłem się obawiać, że to przedłużające się milczenie, a nie moje pytania, skłoni go do odejścia.
Spojrzał na mnie. Jego uśmiech promieniał: nowy, łagodny, zwyczajny uśmiech, którego nigdy wcześniej nie widziałem.
– Kiedy uciekłem z domu, przemierzyłem Pakistan i Indie, aż zatrzymałem się w Bombaju. Jak milion innych, jak miliony innych, miałem nadzieję, że zbiję fortunę w mieście bohaterów hinduskich filmów. Początkowo mieszkałem w slumsach – takich, jakie teraz posiadam w pobliżu World Trade Centre. Codziennie uczyłem się hindi i robiłem szybkie postępy. Po jakimś czasie zauważyłem, że można zarobić, kupując bilety na popularne filmy i sprzedając je z zyskiem, kiedy zabraknie ich w kasie. Postanowiłem zainwestować moje skromne oszczędności w bilety na najbardziej popularny hinduski film w Bombaju. Potem stanąłem przed kinem i kiedy na kasie pojawił się napis „Brak biletów”, sprzedałem wszystko z dużym zyskiem.
– Byłeś konikiem – powiedziałem. – Tak to nazywamy. To fantastyczny zarobek – czarnorynkowy – przed większością meczów futbolowych w moim kraju.
– Tak. I przez pierwszy tydzień pracy miałem doskonałe zyski. Już zacząłem marzyć o przeprowadzce do wspaniałego mieszkania i ubieraniu się w najlepsze stroje, a może i o samochodzie. Potem, pewnego wieczora, gdy stałem przed kinem z biletami, podeszli do mnie dwaj potężni mężczyźni, pokazali mi broń – miecz i tasak do mięsa – i kazali mi iść ze sobą.
– Miejscowi goonda. – Roześmiałem się.
– Goonda – powtórzył, także ze śmiechem. Dla nas, którzy znaliśmy go jako pana Abd al-Kadira Chana, szefa mafii, władcy kryminalnego światka w Bombaju, wizja zawstydzonego osiemnastolatka prowadzonego przez dwóch ulicznych oprychów była obłędnie śmieszna.
– Zabrali mnie na spotkania z Chuta Gulabem, Małą Różą. To imię zyskał ze względu na znak na policzku, ślad po kuli, która przeszła mu przez twarz na wylot, wybijając większość zębów i zostawiając bliznę jak stulony pączek róży. W owym czasie był panem całej tej okolicy, i przed pobiciem mnie na śmierć – dla przykładu i ostrzeżenia – chciał się przyjrzeć temu bezczelnemu smarkaczowi, który wdarł się na jego teren. Był wściekły. „Co ty sobie wyobrażasz, że sprzedajesz bilety na moim terenie?” – spytał, mieszając hindi z angielskim. Angielski był kiepski, ale chciał mnie nim onieśmielić, jakby był sędzią z prawdziwego sądu. „Wiesz, ilu ludzi umarło, ilu musiałem zabić, ilu dobrych ludzi straciłem, żeby zapanować nad czarnym rynkiem biletów we wszystkich kinach w tej okolicy?”.
Byłem przerażony przyznaję, i myślałem, że mam przed sobą tylko parę minut życia. Więc porzuciłem rozsądek i przemówiłem śmiało: „Więc musisz wyeliminować jeszcze jedną przeszkodę, Gulabdżi – powiedziałem o wiele lepszą angielszczyzną – bo nie mam innego sposobu zarabiania pieniędzy, nie mam rodziny i nie mam nic do stracenia. Chyba że masz jakąś przyzwoitą pracę, którą mógłby wykonywać dla ciebie lojalny i pomysłowy młodzieniec”.
A on roześmiał się głośno i spytał, gdzie tak dobrze nauczyłem się mówić po angielsku. Wyjaśniłem mu to, opowiedziałem całą swoją historię, a on natychmiast dał mi pracę. Potem pokazał mi powybijane zęby, otworzywszy szeroko usta, żebym mógł ujrzeć złote protezy. Prawo zajrzenia w usta Chuta Gulaba było uważane za prawdziwy zaszczyt i niektórzy najbliżsi mu goonda byli bardzo zazdrośni o to, że podczas pierwszego spotkania dostąpiłem tak intymnej prezentacji. Gulab mnie polubił i stał się dla mnie kimś w rodzaju ojca, ale od chwili kiedy uścisnąłem mu rękę, wokół mnie zaroiło się od wrogów. Byłem jego żołnierzem, walczyłem pięściami, mieczem, toporem i młotem, by umocnić jego rządy w okolicy. To były trudne dni, jeszcze przed wprowadzeniem systemu rad, i walki toczyły się dniem i nocą. Po jakimś czasie jeden z jego ludzi nabrał do mnie wyjątkowej odrazy. Wściekły o mój bliski kontakt z Gulabdżi, znalazł powód, żeby wszcząć ze mną bójkę. Więc go zabiłem. A kiedy zaatakował mnie jego najbliższy przyjaciel, zabiłem także jego. A potem zabiłem człowieka z rozkazu Chuta Gulaba. I znowu. I jeszcze raz.
Zamilkł, wpatrzony w miejsce, gdzie podłoga stykała się ze ścianą z glinianych cegieł. Po jakimś czasie się odezwał:
– I jeszcze raz.
Powtarzał to zdanie w ciszy, która gęstniała wokół nas i jakby napierała na moje płonące oczy. – I jeszcze raz.
Patrzyłem, jak brnie przez przeszłość, z oczami pełnymi wspomnień. Potem otrząsnął się i wrócił do rzeczywistości.
– Już późno. Masz, to prezent dla ciebie.
Otworzył pakunek owinięty irchą i pokazał mi pistolet w kaburze, kilka magazynków, pudełko amunicji i metalową skrzynkę. Uniósł jej wieko i pokazał mi zestaw do czyszczenia ze smarem, grafitowym proszkiem, malutkimi pilnikami, pędzlami i nowym, krótkim wyciorem.
– To pistolet Steczkin APS – wyjaśnił. Ujął broń i wyjął magazynek. Sprawdził, czy w komorze nie został nabój, i podał mi pistolet. – Rosyjski. Na zabitych Rosjanach można zyskać mnóstwo amunicji, jeśli będziesz musiał z nimi walczyć. To broń dziewięciomilimetrowa, z magazynkiem na dwadzieścia nabojów. Możesz strzelać seriami albo pojedynczo. Nie jest to najlepsza broń na świecie, ale godna zaufania, a tam gdzie się wybieramy, jedyną lekką bronią z większą liczbą naboi jest kałasznikow. Chcę, żebyś go nosił, od tej pory eksponując przy każdej okazji. Noś go, jedząc, śpiąc, a kiedy się myjesz, miej go w zasięgu ręki. Chcę, żeby wszyscy, którzy nam towarzyszą, i każdy, kto nas zobaczy, wiedział, że to masz. Rozumiesz?
– Tak – mruknąłem, gapiąc się na pistolet.
– Powiedziałem ci, że za głowę każdego cudzoziemca, który pomaga mudżahedinom, jest nagroda. Chcę, żeby każdy, komu przyjdzie na myśl ta nagroda i zapragnie twojej głowy, pomyślał także o steczkinie u twego boku. Umiesz czyścić pistolet automatyczny?
– Nie.
– Nic nie szkodzi. Pokażę ci, jak to się robi. Potem postaraj się zasnąć. O piątej ruszamy do Afganistanu – przed świtem jutrzejszego ranka. Oczekiwanie mamy za sobą. Nadeszła pora.
Kadirbaj pokazał mi, jak się czyści steczkina. Było to bardziej skomplikowane, niż się spodziewałem, i prawie godzinę uczył mnie konserwacji, napraw i zasad używania broni. Była to porywająca godzina i każdy, kto ma coś wspólnego z przemocą zrozumie mnie, gdy powiem, że ta rozkosz mnie upoiła. Przyznaję się z niemałym wstydem, że ta godzina z Kadirem, uczącym mnie używania i czyszczenia pistoletu automatycznego, sprawiła mi więcej radości niż setki godzin strawione z nim na filozoficznych dysputach. I nigdy nie czułem się mu bliższy niż tego wieczora, kiedy pochyleni nad moim kocem rozkładaliśmy i składaliśmy śmiercionośną broń.
Po jego wyjściu wyłączyłem światło i ległem na pryczy, ale nie mogłem zasnąć. Mój umysł był czujny jak po kofeinie. Początkowo myślałem o opowieściach Kadira. Podróżowałem po innych czasach tego miasta, które poznałem tak dobrze. Wyobrażałem sobie Chana jako młodzieńca, silnego, niebezpiecznego, zabijającego w imieniu Chuta Gulaba, wielkiego gangstera z małą różą na policzku. Znałem inne części historii Kadira – słyszałem je od niektórych goonda, którzy pracowali dla niego w Bombaju. Opowiedzieli mi, jak Kadirbaj zawładnął małym imperium Gulaba, kiedy człowiek z blizną zginął pod jednym ze swych kin. Opisali wojny gangów, które wybuchły w całym mieście, i rozwodzili się nad odwagą Kadira i bezwzględnością, z jaką miażdżył wrogów. Wiedziałem także, że Kadirbaj należał do pomysłodawców systemu rad, dzięki któremu po podzieleniu terenów i łupów między ocalałe gangi w mieście zapanował spokój.
Leżąc w ciemnościach, wśród woni pasty do podłogi, surowego płótna i smaru, zastanawiałem się, dlaczego Kadirbaj idzie na tę wojnę. Nie musiał – setki ludzi takich jak ja były gotowe oddać za niego życie. Pamiętam ten dziwnie promienny uśmiech, z którym opowiedział mi o pierwszym spotkaniu z Chuta Gulabem. Przypomniałem sobie, jak szybkie i młode stały się jego dłonie, kiedy pokazywał mi, jak się czyści i używa broni. I uświadomiłem sobie, że może towarzyszy nam, narażając życie, bo po prostu jest głodny dzikich dni swojej młodości. Ta myśl mnie zaniepokoiła, bo byłem pewien, że przynajmniej w części jest prawdziwa. Ale ten drugi motyw – że uznał, iż nadszedł koniec jego wygnania i pora powrócić do rodziny i domu – niepokoił mnie jeszcze bardziej. Nie mogłem zapomnieć, co mi powiedział. Krwawa waśń, w której zginęło tak wielu i która wygnała go z domu, zakończyła się dopiero wtedy, gdy przysiągł matce, że nigdy nie wróci.
Po jakimś czasie moje myśli odpłynęły i znowu przeżywałem, chwila po chwili, tę długą noc przed ucieczką z więzienia. To także była bezsenna noc. To także była noc kłębiących się lęków, uniesienia i przerażenia. I tak jak tamtej nocy, wstałem z łóżka przed pierwszym brzaskiem i w ciemnościach zacząłem się przygotowywać.
Tuż po świcie wsiedliśmy do pociągu jadącego na przełęcz Czaman. Było nas dwunastu, ale żaden nie odezwał się przez tę kilkugodzinną podróż. Nazir siedział obok mnie i przez większą część drogi byliśmy sami, ale on trwał w kamiennym milczeniu. Ja, ukrywszy jasne oczy za ciemnymi szkłami okularów, gapiłem się w okno i chłonąłem piękny widok.
Podróż pociągiem z Kwety do Czamanu stanowi jedną z atrakcji barwnego systemu dróg żelaznych. Tory wiły się przez głębokie wąwozy i przecinały rzeki niebywałej urody. Przyłapałem się na powtarzaniu – jakby to były wiersze – nazw miast, przez które przejeżdżaliśmy. Z Kuchlaagh do Bostaanu, a potem przez małą rzekę w Yaani Kaarez, a potem w górę do Shaadizai. W Gulistanie czekała nas następna wspinaczka i szeroki zakręt, zza którego wyłoniło się stare wyschnięte jezioro w Qila Abd Allah. A klejnotem w podwójnej obrączce tego miasta był oczywiście tunel Khojak. Zbudowany przez Anglików w ciągu kilku lat pod koniec dziewiętnastego wieku, przebijał na wylot cztery kilometry litej skały i był najdłuższy na całym subkontynencie.
W Khaan Kili pociąg pokonał wiele ostrych zakrętów, a na ostatniej dalekiej stacji przed Czamanem wysiedliśmy wraz z paroma zakurzonymi tubylcami i wspięliśmy się na ekstrawagancko ozdobioną ciężarówkę, która ruszyła główną drogą do Czamanu. Jednak przed miastem skręciliśmy w boczną drogę, która zakończyła się nagle koło kępy drzew, wśród obsypanych krzakami pastwisk, jakieś trzydzieści kilometrów na północ od głównej drogi i przełęczy Czaman.
Zsiedliśmy z ciężarówki i kiedy nas minęła, przysiedliśmy w cieniu drzew wraz z główną grupą, która tu na nas czekała. Po raz pierwszy zebraliśmy się w komplecie. Było nas trzydziestu i przez chwilę przypomnieli mi się więźniowie, którzy gromadzili się na więziennym dziedzińcu w takich samych grupach. Wojownicy byli twardzi i zdeterminowani i choć szczupłość wielu graniczyła z chudością wszyscy robili wrażenie zdrowych i sprawnych.
Zdjąłem okulary. Wodząc wzrokiem po twarzach, napotkałem spojrzenie człowieka, który gapił się na mnie z samego serca mroku. Był mocno po czterdziestce, może nawet trochę po pięćdziesiątce i należał do najstarszych w grupie po Kadirbaju. Jego włosy pod brązową, okrągłą afgańską czapeczką, dokładnie taką jak moja, były krótkie i siwe. Krótki, prosty nos dzielił pociągłą twarz o szpiczastej brodzie, pod zapadniętymi policzkami pobrużdżoną zmarszczkami głębokimi jak blizny po maczecie. Pod oczami miał wielkie wory. Jego brwi unosiły się teatralnie jak skrzydła czarnego nietoperza, ale to jego oczy przykuły moją uwagę i nie pozwoliły odwrócić wzroku.
Kiedy zwarłem się z nim spojrzeniem, mężczyzna zaczął sunąć ku mnie. Po pierwszych ociężałych krokach jego ciało zaczęło się poruszać sprawniej i pokonał dzielące nas trzydzieści metrów długimi, przyczajonymi, kocimi krokami. Zapomniałem o broni u boku; moja ręka instynktownie sięgnęła po nóż, cofnąłem się o krok. Znałem takie oczy. Znałem to spojrzenie. Ten człowiek chciał się bić, może nawet zabić.
Kiedy znalazł się przy mnie i krzyknął coś w niezrozumiałym dla mnie dialekcie, nie wiadomo skąd pojawił się Nazir, który stanął między nim a mną. Krzyknął na napastnika, który go zignorował i spoglądając ponad jego głową, powtarzał to samo pytanie, raz za razem. Nazir powtórzył odpowiedź, podniesionym głosem, podobnie jak tamten. Szalony wojownik usiłował go odepchnąć z drogi, ale równie dobrze mógłby odpychać drzewo. Masywny Afgańczyk stawił opór i szaleniec po raz pierwszy musiał przenieść spojrzenie ze mnie na niego.
Wokół nas zebrał się tłum. Nazir wytrzymał szalony wzrok tamtego i odezwał się łagodnie, perswadujące Czekałem, spięty, gotowy do walki. Jeszcze nie przeszliśmy przez granicę, pomyślałem, a już jeden z naszych chce mnie zasztyletować…
– Pyta, czy jesteś Rosjaninem – wymamrotał Ahmad Zadih u mojego boku. Literę „r” wymawiał warcząco, po algiersku. Zerknąłem na niego; wskazał moje biodro. – Broń. I twoje jasne oczy. Uważa, że jesteś Rosjaninem.
Kadirbaj wkroczył między nas i położył wariatowi rękę na ramieniu. Ten natychmiast się odwrócił i oczami, które zdawały się gotowe do płaczu, spojrzał Kadirowi prosto w twarz. Kadir powtórzył to, co szeptał Nazir, równie kojącym tonem. Nic z tego nie rozumiałem, ale sens był jasny. Nie. To Amerykanin. Amerykanie przyjeżdżają, żeby nam pomóc. Przyjechał, żeby walczyć z Rosjanami. Pomoże nam zabijać Rosjan. On nam pomoże. Razem zabijemy wielu Rosjan.
Kiedy tamten znowu na mnie spojrzał, wyraz jego twarzy zmienił się tak drastycznie, że zdjęła mnie litość, choć przed chwilą byłem gotów wbić mu nóż w pierś. Oczy miał nadal szalone, nienaturalnie rozszerzone i wytrzeszczone, ale jego furia zmieniła się w tak znękaną, żałosną rozpacz, że jego twarz skojarzyła mi się z tymi zrujnowanymi kamiennymi chatkami, których tyle mijaliśmy po drodze. Znowu spojrzał na Kadira i mięśnie jego twarzy poruszył uśmiech, urywany, jak elektryczny impuls. Odwrócił się i ruszył przez tłum. Twardzi mężczyźni rozstępowali się przed nim nieufnie, a współczucie walczyło w ich oczach ze strachem.
– Przepraszam, Lin – powiedział cicho Abd al-Kadir. – To Habib. Habib Abd ar-Rahman. Jest nauczycielem – a raczej był, w wiosce po drugiej stronie tych gór. Uczył dzieci, te najmłodsze. W czasach rosyjskiej inwazji, przed siedmioma laty, był szczęśliwy, miał młodą żonę i dwóch zdrowych synów. Wstąpił do ruchu oporu, jak każdy młody mężczyzna w okolicy. Dwa lata temu wrócił z misji i dowiedział się, że Rosjanie napadli na jego wioskę. Posłużyli się jakimś gazem paraliżującym.
– Zaprzeczają temu – wtrącił Ahmad Zadih – ale podczas tej wojny testowali nową broń. Użyli tu mnóstwo broni, min lądowych, rakiet, i wszystko to była nowa broń w fazie eksperymentów, jeszcze nigdy niestosowana podczas wojny. Taki był ten gaz, którym zaatakowali wioskę Habiba. Takiej wojny jeszcze nie było.
– Habib szedł samotnie przez wioskę – ciągnął Kadir. – Wszyscy byli martwi. Wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci. Wszystkie pokolenia jego rodziny – dziadkowie z obu stron, rodzice, rodzice żony, wujowie i ciotki, bracia i siostry, jego żona, jego dzieci. Wszyscy umarli w tej samej godzinie tego samego dnia. Nawet zwierzęta, kozy, owce, kury, wszystkie. Nawet owady i ptaki. Nic się nie poruszało. Nic nie ocalało, nic nie przeżyło.
– A on zrobił… pogrzeb… wszystkie mężczyźni… wszystkie kobiety… wszystkie dzieci… – dodał Nazir.
– Pochował wszystkich – Kadir pokiwał głową. – Całą rodzinę, przyjaciół z dzieciństwa, sąsiadów. Zajęło mu to tak dużo czasu – bo był sam – że wyszło mu to bardzo źle. Potem, kiedy już skończył, wziął broń i dołączył do oddziału mudżahedinów. Ale ta strata straszliwie go odmieniła. Stał się kimś innym. Tym razem robił wszystko, co mógł, żeby pochwycić Rosjanina albo afgańskiego żołnierza walczącego po stronie Rosjan. A kiedy już go pojmał – a pojmał wielu, bo po tym wszystkim nabrał wprawy – kiedy już go pojmał, torturował go na śmierć, wbijając go na pal, na ostry stalowy kolec zrobiony z łopaty, którą wykopał grób dla swojej rodziny. Nadal go ma. Zobaczysz, przypasał go do plecaka. Przywiązuje więźniów do pala za związane z tyłu ręce, a szpikulec dotyka ich pleców. W chwili kiedy tracą siły, a szpikulec zaczyna się wbijać w ich ciało, aż wyjdzie przez brzuch, Habib pochyla się nad nimi, zagląda im w oczy i pluje w otwarte w krzyku usta.
Chalid Ansari, Nazir, Ahmad Zadih i ja staliśmy w milczeniu zmąconym tylko szmerem głębokich oddechów. Czekaliśmy, aż Kadir znowu się odezwie.
– Nikt nie zna tych gór i rejonów stąd do Kandaharu lepiej od Habiba – ciągnął Kadir, wzdychając ciężko. – To najlepszy przewodnik. Ocalał z setek misji w tym rejonie i doprowadzi nas do naszych w Kandaharze. I nie ma człowieka bardziej lojalnego i godnego zaufania od niego, bo nie ma w Afganistanie człowieka, który bardziej nienawidzi Rosjan od Habiba Abd ar-Rahmana. Ale…
– On całkiem oszalał – dokończył Ahmad Zadih z bardzo francuskim wzruszeniem ramion i poczułem nagle, że go lubię, i jednocześnie, że tęsknię za moim przyjacielem Didierem. Dokładnie tak pragmatyczne i brutalnie szczere podsumowanie zrobiłby Didier.
– Tak – zgodził się Kadir. – Oszalał. Rozpacz zniszczyła mu umysł. I choć go bardzo potrzebujemy, pozostaje faktem, że nieustannie musimy na niego uważać. Wyrzucono go z każdego oddziału mudżahedinów stąd do Heratu. Walczymy z armią afgańską, która opowiedziała się po stronie Rosjan, ale to przecież Afgańczycy. Większość informacji dostajemy od żołnierzy z armii afgańskiej, którzy chcą nam pomóc w pokonaniu ich rosyjskich dowódców. Habib nie rozumie takich subtelności. Rozumie tylko jedno: wszystkich ich trzeba jak najszybciej… lub jak najwolniej zabić. Preferuje wolny sposób. Jest w nim tyle okrucieństwa, że sprzymierzeńcy boją się go nie mniej niż wrogowie. Dopóki jest przy nas, trzeba na niego uważać.
– Będę nad nim czuwać – oznajmił Chalid Ansari zdecydowanie i wszyscy odwróciliśmy się w jego stronę. Na jego twarzy malowały się cierpienie, gniew i determinacja. Cała skóra wokół oczu, od brwi do brwi, mocno się napięła, a usta zacisnęły się w szeroką, płaską, kategoryczną krechę.
– Doskonale… – zaczął Kadir i pewnie powiedziałby więcej, ale po tym jednym słowie Chalid odwrócił się i podszedł do zgarbionego, opuszczonego Habiba Abd ar-Rahmana.
Odprowadziłem go wzrokiem. Nagle przeszyła mnie gwałtowna instynktowna potrzeba, żeby krzyknąć, powstrzymać go. Głupota – irracjonalny przeszywający strach, że go stracę, stracę kolejnego przyjaciela. Było to tak idiotyczne, tak małostkowe w swej zazdrości, że ugryzłem się w język i milczałem. Patrzyłem, jak siada naprzeciwko Habiba. Patrzyłem, jak wyciąga rękę i unosi obwisłą twarz okrutnego szaleńca, jak spogląda mu w oczy – i zrozumiałem, że Chalida już straciliśmy.
Oderwałem wzrok od tej dwójki, tak jak się odrywa kawał mięsa. W ustach mi wyschło. Serce tłukło mi się w piersi jak więzień. Nogi miałem jak z ołowiu, jakby wrosły w ziemię korzeniami wstydu i zgrozy. A kiedy poniosłem wzrok na gładkie, niepokonane góry, poczułem, że przyszłość wnika we mnie drżeniem, tak jak echo grzmotu drży w gałęziach i omdlewających girlandach wierzby.
Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 202 | Нарушение авторских прав
<== предыдущая страница | | | следующая страница ==> |
ROZDZIAŁ 31 | | | ROZDZIAŁ 34 |