Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 35

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

Mężczyźni wypowiadają wojnę dla zysku i zasad, ale toczą ją dla ziem i kobiet. Prędzej czy później inne przyczyny i powody toną we krwi i tracą znaczenie. Prędzej czy później śmierć i pragnienie przeżycia zagłuszają zmysły. Prędzej czy później przetrwanie staje się jedyną logiką, a śmierć jedynym głosem i wizją. Wówczas, kiedy najlepsi przyjaciele umierają z krzykiem, a dobrzy ludzie, obłąkani z bólu i wściekłości, tracą rozum w krwawej łaźni, kiedy wszystko, co na tym świecie godziwe, sprawiedliwe i piękne, ginie wraz z rękami, nogami i głowami braci, synów i ojców – wówczas tym, co każe mężczyznom walczyć dalej, umierać i nie ustawać w umieraniu, rok po roku, jest wola obrony ziemi i kobiet.

Kiedy się ich słucha przed wyruszeniem do walki, wie się, że tak jest naprawdę. Wszyscy mówią o domu i ukochanych kobietach. I wie się, że to prawda, kiedy się widzi ich śmierć. Jeśli umierający mężczyzna ma w swoich ostatnich chwilach ziemię w zasięgu ręki, nabierze jej w dłoń. Jeśli może, podniesie głowę, żeby spojrzeć na górę, dolinę czy równinę. Jeśli jest daleko od domu, będzie o nim myślał i mówił. Opowie o swojej wiosce czy rodzinnej miejscowości lub wielkim mieście, w którym dorastał. W ostatecznym rozrachunku liczy się tylko ziemia. W ostatnich chwilach nikt nie krzyczy o swojej sprawie. W ostatniej minucie życia będzie się szeptać lub krzyczeć imię siostry, córki, kochanki lub matki, jednym tchem z imieniem Boga. Koniec jest zwierciadlanym odbiciem początku. Na końcu jest kobieta i miasto.

Trzy dni po wyjeździe Kadirbaja, trzy dni po chwili, kiedy odjechał w zamieć, strażnicy z południowego punktu obserwacyjnego od strony Kandaharu krzyknęli, że ktoś się zbliża. Pobiegliśmy na południowy skraj obozowiska i ujrzeliśmy gruzłowaty, zawiły kształt, być może dwie lub trzy ludzkie postaci, brnące pod górę stromym zboczem. Kilku jednocześnie sięgnęło po lornetki. Rozróżniłem postać mężczyzny, który czołgał się centymetr po centymetrze na kolanach i ciągnął za sobą dwa leżące ciała. Po paru chwilach rozpoznałem te potężne ramiona, krzywe nogi i charakterystyczny szaro-niebieski mundur. Wcisnąłem lornetkę Chalidowi Ansariemu i zacząłem zbiegać po zboczu, ślizgając się i tracąc równowagę.

– To Nazir! – krzyczałem. – To chyba Nazir!

Dopadłem go jeden z pierwszych. Leżał twarzą w śniegu, ciężko dyszał. Nogi miał zaryte w śniegu, ręce zaciśnięte kurczowo na ubraniu przy szyjach dwóch mężczyzn. Przywlókł ich aż tutaj, leżących na wznak, ciągnąc każdego jedną ręką. Nie potrafiłem odgadnąć, jak długą drogę przebył, ale chyba daleką, przeważnie pod górę. Mężczyzną, którego ciągnął lewą ręką, był Ahmad Zadih. Żył, ale był ciężko ranny. Drugim mężczyzną był Abd al-Kadir Chan. Martwy.

Trzeba było trzech mężczyzn, żeby oderwać palce Nazira od ubrań. Był tak zmęczony i zmarznięty, że nie mógł mówić. Otwierał i zamykał usta, ale wydobywał z siebie tylko przeciągłe, drżące skrzeczenie. Dwaj mężczyźni chwycili go za ramiona i powlekli do obozu. Ja obnażyłem pierś Kadira, chcąc go ratować, ale kiedy dotknąłem ciała, poczułem jego lodowate zimno, twardość i zesztywnienie. Zmarł wiele godzin temu, może nawet poprzedniego dnia. Zwłoki były sztywne. Nogi i ręce trochę się zginały w łokciach i kolanach, a palce były zakrzywione jak szpony. Ale twarz miał spokojną i nieskalaną pod cienkim całunem śniegu. Oczy i usta były zamknięte, jak podczas spokojnego snu, i tak łagodnie zanurzył się w śmierć, że moje serce nie wierzyło w jego odejście.

Chalid Ansari potrząsnął mnie za ramię. Ocknąłem się jak ze snu, choć odkąd strażnicy wszczęli alarm, przez cały czas miałem świadomość, że to nie sen. Klęczałem w śniegu, przy zwłokach Kadira, tuliłem jego piękną głowę do piersi, ale nie przypominałem sobie, że to zrobiłem. Ahmad Zadih został przeniesiony do obozu. Chalid, Mahmud i ja na wpół zawlekliśmy, na wpół zanieśliśmy ciało Kadira do wielkiej jaskini.

Przyłączyłem się do trzech mężczyzn, którzy zajęli się Ahmadem Zadihem. Ubrania Algierczyka w okolicy brzucha zesztywniały od zamarzniętej krwi. Zdejmowaliśmy je, jedno po drugim, a kiedy dotarliśmy do poszarpanych, posiekanych, zakrwawionych ran, otworzył oczy i spojrzał na nas.

– Jestem ranny… – powiedział po francusku, arabsku i angielsku.

– Tak, bracie – odparłem, patrząc mu w oczy. Chciałem się uśmiechnąć, ale wyszło drętwo i niezręcznie i na pewno nie dodałem mu otuchy.

Miał co najmniej trzy rany, ale trudno to było określić. Cały jego brzuch był straszną, głęboką wyrwą, być może po szrapnelu. Kawałki metalu mogły ugrzęznąć w jego ciele, blisko kręgosłupa. Na udach i lędźwiach miał inne ziejące dziury. Stracił tyle krwi, że ciało wokół ran było szare i pomarszczone. Nie potrafiłem nawet w przybliżeniu określić, w jakim stopniu ucierpiał jego żołądek i inne narządy wewnętrzne. Czuliśmy mocny odór odchodów i innych płynów. Chyba tylko cudem jeszcze nie umarł. Być może przy życiu utrzymało go zimno. Ale jego godzina już wybiła, zostały mu już tylko minuty, a ja nie mogłem mu pomóc.

– Jest bardzo źle?

– Tak, bracie. – Nic na to nie poradzę, głos mi się załamał. – Jestem bezradny.

Teraz żałuję, że to powiedziałem. Na liście stu rzeczy, których nie powinienem powiedzieć czy zrobić w moim podłym życiu, ten nagły atak prawdomówności zajmuje jedno z pierwszych miejsc. Nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia trzyma go przy życiu nadzieja. A moje słowa strąciły go w czarne jezioro. Jego skóra poszarzała, a ten wysiłek woli, który napinał mu mięśnie, ustąpił i ciało zwiotczało od szczęk po kolana. Chciałem mu przygotować zastrzyk z morfiny, ale wiedziałem, że jestem świadkiem jego śmierci, i nie potrafiłem się zmusić do wypuszczenia go z uścisku.

W oczach mu błysnęło i rozejrzał się po ścianach jaskini, jakby dopiero teraz je zobaczył. Po jednej jego stronie znajdował się Mahmud z Chalidem, ja klęczałem z drugiej. Spojrzał na nas. Ze strachu oczy wychodziły mu z orbit. To było to przerażenie człowieka bezradnego, który wie, że jego przeznaczenie dobiegło końca i śmierć już szybkim krokiem nadchodzi. To spojrzenie w późniejszych tygodniach i latach poznałem aż za dobrze. Ale tego dnia było dla mnie nowością i włosy zjeżyły mi się na głowie ze zgrozy równie wielkiej jak jego przerażenie.

– Trzeba było wziąć osły – wyrzęził.

– Co?

– Kadir powinien wybrać osły. Mówiłem mu od początku. Słyszałeś. Wszyscy słyszeliście.

– Tak, bracie.

– Osły… tylko osły. Ja jestem z gór. Znam góry.

– Tak, bracie.

– Trzeba było wziąć osły.

– Tak – powiedziałem znowu, bo nic lepszego nie przychodziło mi do głowy.

– Ale był zbyt dumny. Kadir Chan. Chciał się czuć… jak… powracający bohater… u swoich… chciał im przywieźć konie… wiele pięknych koni.

Zamilkł, wstrząsnęły nim ciche, gardłowe westchnienia, które zaczęły się w jego poszatkowanym żołądku i zagrzechotały w piersi. Z nosa i kąta ust wypłynęły mu strużki ciemnego płynu, krwi z żółcią. Jakby tego nie zauważył.

– Dlatego… tylko… jechaliśmy do Pakistanu od niewłaściwej strony… żeby dostarczyć konie jego ludowi, pojechaliśmy na śmierć.

Zamknął oczy, jęknął, ale zaraz uniósł powieki.

– Gdyby nie te konie… jechalibyśmy na wschód, do granicy, dokładnie do granicy. To przez… przez jego dumę, rozumiecie?

Podniosłem wzrok, wymieniłem spojrzenie z Chalidem i Mahmudem. Chalid spojrzał mi w oczy, ale szybko przeniósł wzrok na umierającego przyjaciela. Mahmud patrzył na mnie tak długo, aż obaj pokiwaliśmy głowami. Był to ruch tak nieznaczny, że pewnie niedostrzegalny dla obserwatora, ale obaj wiedzieliśmy, co oznacza, i zgodziliśmy się z tym poprzez to jedno skinienie głowy. To duma doprowadziła do upadku tego wielkiego człowieka. I choć komuś może się to wydać dziwne, właśnie wtedy, zrozumiawszy rolę dumy w tym upadku, przyjąłem do wiadomości śmierć Kadirbaja i doświadczyłem ziejącej pustki, jaka po nim została.

Ahmad mówił jeszcze przez jakiś czas. Powiedział, jak nazywa się jego wioska, i wyjaśnił, jak jest położona względem najbliższego większego miasta. Opowiedział nam o swoich rodzicach, siostrach i braciach. Chciał, żebyśmy ich powiadomili, że umarł myśląc o nich. I rzeczywiście. Ten dzielny, roześmiany Algierczyk, który zawsze wyglądał tak, jakby wypatrywał przyjaciela wśród obcych, rzeczywiście umarł z imieniem matki na ustach. I z imieniem Boga, wyszeptanym przy ostatnim oddechu.

Byliśmy zziębnięci, przemarznięci na kość, bo kiedy Ahmad umierał, siedzieliśmy przy nim bez ruchu. Inni zajęli się obmyciem jego ciała, zgodnie z wymogami muzułmańskiego pochówku. Chalid, Mahmud i ja zajrzeliśmy do Nazira. Nie był ranny, ale tak straszliwie i rozpaczliwie wyczerpany, że leżał jak w śpiączce.

Usta miał otwarte, a przez szczeliny między powiekami widać było białka. Ciało miał ciepłe i wyraźnie dochodził do siebie po tej ciężkiej próbie. Zostawiliśmy go i obejrzeliśmy zwłoki naszego Chana.

Kula weszła w jego bok pod żebrami i przebiła się chyba prosto do serca. Nie było rany wylotowej, ale po lewej stronie piersi znajdował się wielki skrzep krwi i siniak. Kule z rosyjskiego AK-74 miały w tamtych czasach pusty czubek. Stalowy rdzeń naboju przenosił środek ciężkości w stronę tylnego końca, wskutek czego pocisk wirował w powietrzu. Zamiast przeszyć ciało, rozrywał je i miażdżył. Prawo międzynarodowe zakazuje używania takiej amunicji, ale niemal każdy poległy w walce Afgańczyk nosił ślady po takich strasznych nabojach. Tak też wyglądał nasz Chan. Kula rozszarpała jego ciało. Ziejącej, postrzępionej ranie w boku towarzyszył łańcuch zasinień na piersi, kończący się sinoczarnym lotosem nad sercem.

Wiedząc, że Nazir będzie chciał osobiście przygotować ciało Kadirbaja do pochówku, owinęliśmy Chana w koce i zostawiliśmy go w płytkim, wygrzebanym w śniegu rowie przy wejściu do jaskiń. Ledwie skończyliśmy, kiedy poderwał nas świszczący świergot. Spojrzeliśmy na siebie ze strachem, zdezorientowani. Potem potężny wybuch zatrząsł ziemią pod naszymi stopami i bluznął pomarańczowym i brudnoszarym dymem. Pocisk z moździerza uderzył w ziemię ponad sto metrów od nas, w przeciwległy kraniec obozowiska, ale powietrze wokół nas od razu wypełniło się smrodem i dymem. Potem nastąpił drugi i trzeci wybuch. Wybiegliśmy z jaskini, rzuciliśmy się w rozedrganą ludzką ośmiornicę, która już się utworzyła przed nami. Nogi, ręce i głowy zderzały się ze sobą, gdy skuliliśmy się na ziemi, przerażeni. Moździerze rozdzierały kamienistą ziemię jak papier.

Było źle i odtąd z każdym dniem robiło się gorzej. Po ostrzale sprawdziliśmy osmalony krater, który pozostał z obozowiska. Dwaj ludzie zginęli. Jednym z nich był Karim, ten, któremu nastawiłem złamane ramię. Dwaj inni odnieśli tak poważne rany, że ich śmierć wydawała się pewna. Wiele zapasów było zniszczonych. Najważniejsze były kanistry paliwa do prądnicy i piecyków. Piecyki i lampy odgrywały zasadniczą rolę w ogrzewaniu i gotowaniu. Straciliśmy prawie całe paliwo i cały zapas wody. Zabraliśmy się do usuwania zniszczeń – mój zestaw medyczny był osmalony i nadpalony – i znieśliśmy ocalone zapasy do wielkiej groty. Wszyscy milczeli, przestraszeni i zmartwieni. Nie bez powodu.

Podczas gdy inni zajęli się pracą, ja opatrzyłem rannych. Jeden stracił stopę i nogę pod kolanem. W karku i barku utknęły mu odłamki szrapnela. Miał osiemnaście lat.

Miesiąc przed naszym przyjazdem przyłączył się do oddziału razem ze starszym bratem. Jego brat zginął podczas ataku na rosyjski przyczółek pod Kandaharem. Chłopiec umierał. Długą pincetą z nierdzewnej stali i cęgami zwędzonymi mechanikowi wyciągnąłem metalowe odłamki z jego ciała.

Jego zmasakrowanej nogi nie mogłem uratować. Oczyściłem ranę i wyciągnąłem tyle odłamków kości, ile mogłem. Jego krzyki osiadały mi na skórze jak oleisty pot; przy każdym powiewie lodowatego wichru dygotałem. Tam gdzie czysta, twarda skóra była wystarczająco wytrzymała, założyłem szwy, ale w żaden sposób nie mogłem scalić ziejącej rany. Z posiekanego mięsa sterczał gruby kawał kości. Przyszło mi do głowy, że powinienem wziąć piłę i uciąć tę długą kość, ale nie byłem pewien, czy tak należy postąpić. Nie wiedziałem, czy przez to jego rana nie stałaby się jeszcze gorsza. Niczego nie byłem pewien… a kiedy nie ma się pewności, nie ma się też odwagi, by doprowadzać kogoś do krzyku. W końcu zasypałem ranę antybiotykiem w pudrze i opatrzyłem gazą.

Drugi ranny dostał w twarz i gardło. Oczy miał wypalone, stracił większą część nosa i warg. Na swój sposób przypominał trędowatych Randżita, ale rany miał tak świeże i krwawiące, a zęby tak zdruzgotane, że przy nim oszpecenia trędowatych wydawały się umiarkowane. Wyjąłem mu odłamki metalu z oczu, skóry głowy i gardła. Rana na szyi była bardzo poważna i choć oddychał w miarę równo, podejrzewałem, że jego stan się pogorszy. Opatrzyłem mu rany, po czym zaaplikowałem obu mężczyznom penicylinę i ampułkę morfiny.

Najbardziej martwił mnie krwotok i potrzeba transfuzji. Żaden z mudżahedinów nie wiedział, jaką ma grupę krwi. Dlatego nie mogłem znaleźć dawcy ani zorganizować banku krwi. Ponieważ sam miałem grupę 0, jak wiadomo uniwersalną dla wszystkich, byłem jedynym dawcą; sam stałem się chodzącym bankiem krwi dla całego oddziału.

Na ogół podczas jednej sesji można pobrać około pół litra krwi. W ludzkim organizmie krąży jej około sześciu litrów, więc można z niego pobrać niespełna jedną dziesiątą. Ja wtoczyłem ponad pół litra w każdego rannego, wykorzystując dożylne sączki, które przywiózł Kadir. Wkłuwając sobie i rannym wojownikom igły, przechowywane w zbiorczym pojemniku, a nie w jednorazowych opakowaniach, zastanawiałem się, czy to towar od Randżita i trędowatych. Podczas transfuzji straciłem prawie dwadzieścia procent krwi. Za dużo. Kręciło mi się w głowie i trochę mnie mdliło. Nie wiedziałem, czy to autentyczne objawy, czy tylko podstępne sztuczki mojego strachu. Wiedziałem, że przez jakiś czas nie będę mógł dokonywać transfuzji, i beznadziejność tej sytuacji – mojej i ich – legła mi kamieniem na sercu.

To była brudna, przerażająca robota, w której nie miałem doświadczenia. Kurs pierwszej pomocy, który ukończyłem w młodości, był rozległy, lecz nie dotyczył ran odniesionych na wojnie. A doświadczenie ze slumsowej kliniki nie na wiele przydało mi się w tych górach. Poza tym działałem instynktownie – ten sam instynkt, by pomagać i leczyć, skłonił mnie do ratowania narkomanów z mojego miasta, którzy przedawkowali – kiedyś, w innym życiu. Oczywiście w dużej mierze kryło się w tym działaniu sekretne pragnienie – jak w przypadku Chalida z szaleńcem Habibem – żeby uratować i uleczyć samego siebie. I choć nie było to wiele, choć było to za mało, więcej nie potrafiłem. Robiłem to najlepiej jak umiałem, starając się nie wymiotować, nie płakać, nie okazywać lęku – a potem umyłem ręce w śniegu.

Kiedy Nazir doszedł do siebie, uparł się pochować Abd al-Kadira Chana zgodnie z najsurowszymi wymogami obrządku. Zrobił to, nie zjadłszy posiłku, nie wypiwszy nawet szklanki wody. Przyglądałem się, jak Chalid, Mahmud i Nazir obmywają się, razem odmawiają modlitwę, a potem przygotowują zwłoki Kadirbaja do pochówku. Zielono-biały sztandar gdzieś zginął, ale któryś mudżaheddin oddał własną flagę, która posłużyła jako całun. Na zwyczajnym białym tle widniało zdanie:

La ilaha illa Allah
Nie ma boga prócz Boga

Mahmud Milbaf, Irańczyk, który towarzyszył nam od podróży taksówką w Karaczi, zajmował się zwłokami z taką czułością, oddaniem i miłością, że oczy wilgotniały mi raz za razem na widok jego spokojnej, promieniującej siłą twarzy Nie mógłby być łagodniejszy ani delikatniejszy, grzebiąc własne dziecko – i od tego momentu zacząłem sobie cenić jego przyjaźń.

Pod koniec ceremonii pochwyciłem spojrzenie Nazira i natychmiast spuściłem wzrok na zamarzniętą ziemię. Nazir zagubił się w ostępach rozpaczy i wstydu. Żył tylko po to, by bronić Kadira Chana i mu służyć. Ale Chan zginął, a on przeżył. Co gorsza, nie był nawet ranny. Jego życie, sam fakt jego egzystencji na tym świecie, wydawało się dowodem zdrady. Każde uderzenie serca było nowym aktem zdrady. I ta żałoba wraz ze zmęczeniem kosztowały go tak wiele, że doprowadziły do poważnej choroby. Wyglądał, jakby stracił dziesięć kilo. Policzki mu się zapadły, pod oczami pojawiły się czarne sińce. Wargi miał spękane i łuszczące się. Zaniepokoiłem się na widok jego rąk i stóp. Przyjrzałem się im i zrozumiałem, że nie odzyskały właściwego koloru i ciepła. Przyszło mi do głowy, że mógł je odmrozić, pełznąc przez śniegi.

Nazir miał jednak w owym czasie zadanie, które nadało jego życiu cel, jeśli nie sens. Ale wówczas tego nie wiedziałem. W ostatnich chwilach życia Kadirbaj powierzył mu misję, ostatni obowiązek. Wymienił nazwisko człowieka i kazał Nazirowi go zabić. Nazir wykonał jego ostatnią wolę, pozostając przy życiu na tyle długo, by dokonać tego zabójstwa. To ono dawało mu siły, a całe jego życie skurczyło się do tej jednej jedynej obsesji. W tych zimnych dniach po pogrzebie Kadira nie wiedziałem o tym i nieustannie martwiłem się o zdrowe zmysły twardego, lojalnego Afgańczyka.

Chalid Ansari zmienił się po śmierci Kadira w sposób niezbyt oczywisty, lecz głęboki. W większości byliśmy tak wstrząśnięci, że wykonywaliśmy nasze obowiązki jak w transie. Tymczasem on nabrał energii. Gdy ja często pogrążałem się w przemyśleniach o człowieku, którego kochaliśmy i utraciliśmy, Chalid niemal codziennie podejmował się nowych zadań i nigdy nie tracił koncentracji. Jako weteran wielu wojen przejął rolę Kadirbaja – doradcy dowódcy mudżahedinów Sulajmana Szahbadiego. Był skupiony, niezmordowany sprawiedliwy i niemal śmiertelnie poważny. Nie były to nowe jego cechy – Chalid zawsze był poważny i skoncentrowany – ale po śmierci Kadira zyskał nadzieję i wolę walki, których nigdy u niego nie dostrzegałem. I zaczął się modlić. Od dnia pogrzebu Chana Chalid był pierwszy do zwoływania mężczyzn na modlitwy i ostatni, który podnosił się z zamarzniętego kamienia.

Sulajman Szahbadi, najstarszy Afgańczyk z naszej grupy – było nas dwudziestu, licząc z rannymi – był niegdysiejszym przywódcą, czyli kandidarem, w garstce wiosek pod Ghazni, leżących w dwóch trzecich drogi do Kabulu. Miał pięćdziesiąt dwa lata i spędził pięć lat na wojnie. Miał doświadczenie we wszystkich rodzajach walki, od oblężenia po partyzanckie ataki. Ahmad Szah Masud, nieoficjalny przywódca narodowej wojny przeciwko Rosjanom, osobiście wyznaczył Sulajmana na dowódcę południowych rejonów pod Kandaharem. Wszyscy wojownicy z naszego etnicznie eklektycznego oddziału bardzo podziwiali Masuda. A ponieważ Sulajman był mianowany przez samego Masuda, Lwa Pandżiru, otaczano go równie czołobitnym szacunkiem.

Nazir po trzech dniach wydobrzał na tyle, że mógł zdać pełen raport. Sulajman Szahbadi zwołał spotkanie. Był niski, miał wielkie dłonie i stopy i smutny wyraz twarzy. Jego wysokie, szerokie czoło przecinało siedem głębokich zmarszczek, jak bruzdy w ziemi. Łysą głowę osłaniał grubo zwinięty biały turban. Ciemna, przetykana siwizną broda była wygolona wokół ust i krótko przycięta na podbródku. Uszy miał trochę szpiczaste – co było jeszcze bardziej widoczne na tle bieli turbanu – i ten chochlikowaty wygląd w połączeniu z szerokimi ustami wskazywał, że niegdyś człowiek ten mógł mieć skłonność do żartów. Jednak teraz na jego twarzy malował się tylko smutek. W oczach miał morze smutku, smutku starego, któremu zabrakło już łez. Był to wyraz budzący współczucie, lecz trzymający nas na dystans. Choć poza tym był to człowiek mądry, dzielny i dobry, smutek zakorzenił się w nim tak głęboko, że nikt nie odważyłby się go dotknąć.

Poza czterema strażnikami pełniącymi wartę wokół obozowiska i dwoma rannymi w grocie zgromadziło się nas czternastu, gotowych wysłuchać przemowy Sulajmana. Było wyjątkowo zimno – zero stopni lub poniżej – i stłoczyliśmy się, by się ogrzać własnym ciepłem.

Żałuję, że podczas długiego oczekiwania w Kwecie nie przykładałem się bardziej do nauki dari i paszto. Zebrani rozmawiali w obu tych językach. Mahmud Milbaf tłumaczył Chalidowi dari na arabski, a ten z arabskiego na angielski, najpierw wychylając się w lewo, by wysłuchać Mahmuda, a potem w prawo, by wyszeptać słowa do mnie. Był to proces długi i powolny. Dziwiło mnie i upokarzało, że wszyscy czekają cierpliwie na koniec każdego komunikatu dla mnie. Popularne europejskie i amerykańskie karykatury Afgańczyków, dzikich i złaknionych krwi – które ich samych nieodmiennie zachwycały – po każdym bezpośrednim kontakcie z nimi obnażały swój fałsz. Ci ludzie okazywali się serdeczni, przyjaźni, uczciwi i wyjątkowo uprzejmi. Na tym pierwszym zebraniu – i wielu następnych – nie odezwałem się ani słowem, a oni i tak uwzględniali mnie w rozmowie.

Wieści Nazira były alarmujące. Kadir opuścił obóz z dwudziestoma sześcioma ludźmi oraz końmi wierzchowymi i jucznymi, po czym ruszył rzekomo bezpieczną trasą do swojej rodzinnej wioski. Drugiego dnia, kiedy od wioski dzieliła ich jeszcze cała doba podróży, musieli się zatrzymać z powodu, jak sądzili, rutynowego przekazania haraczu lokalnemu przywódcy klanu.

Na zebraniu intensywnie wypytywano o Habiba Abd ar-Rahmana. Przez te dwa miesiące, odkąd nas opuścił, po zamordowaniu biednego, nieprzytomnego Siddikiego, Habib wszczął jednoosobową akcję terrorystyczną w nowej dla niego strefie działań – w górach Szar-i Safa. Zamęczył na śmierć rosyjskiego oficera. Podobną – według niego – sprawiedliwość wymierzał afgańskim żołnierzom i każdemu mudżahedinowi, którego uznał za nie dość oddanego sprawie. Straszne tortury budziły przerażenie we wszystkich w okolicy. Powiadano, że był upiorem, Szejtanem, samym szatanem, który przychodzi po ciała mężczyzn i zdziera im twarze z czaszek. We względnie spokojnym korytarzu między dwoma wojennymi strefami raptem zaroiło się od przerażonych, wściekłych żołnierzy i innych wojowników, którzy przysięgli odnaleźć i zabić demona Habiba.

Uświadomiwszy sobie, że znalazł się w pułapce zastawionej na Habiba i że otaczający go ludzie są wrogo nastawieni do jego misji, Kadirbaj usiłował zakończyć sprawę pokojowo. Oddał cztery konie w ramach haraczu i zebrał swoich ludzi. Byli już niemal poza granicami terenu wroga, kiedy w małym wąwozie padły pierwsze strzały. Walka trwała pół godziny. Po jej zakończeniu Nazir doliczył się osiemnastu trupów. Niektórzy zostali dobici. Mieli poderżnięte gardła. Nazir i Ahmad Zadih ocaleli tylko dlatego, że leżeli pod ciałami koni i ludzi i wyglądali na martwych.

Jeden koń przeżył starcie, odniósł tylko ranę. Nazir podniósł go z ziemi i przytroczył mu do siodła zwłoki Kadira i umierającego Ahmada. Koń wlókł się przez śniegi przez cały dzień i połowę nocy, a potem padł jakieś trzy kilometry od naszego obozu. Wówczas Nazir wlókł oba ciała tak długo, aż go znaleźliśmy. Nie miał pojęcia, co się przydarzyło pięciu mężczyznom, którzy znikli z grupy Kadira. Sądził, że mogli uciec lub trafić w niewolę. Jedno było pewne: trupy wrogów miały mundury afgańskiej armii i nowy rosyjski sprzęt.

Sulajman i Chalid Ansari założyli, że atak moździerzy na nasze pozycje miał związek z bitwą w której stracił życie Abd al-Kadir. Podejrzewali, że oddział afgańskiego wojska przegrupował się i być może ruszył śladem Nazira albo też, wykorzystując informacje zdradzone przez więźniów, przystąpił do ataku. Sulajman założył, że ataków będzie więcej, ale wątpił, żeby wróg przypuścił frontalne natarcie na nasze pozycje. Kosztowałoby one życie wielu ludzi i nie musiałoby zakończyć się sukcesem. Jednak jeśli żołnierze rosyjscy zaopatrywali oddziały armii afgańskiej, to można się było spodziewać ataków helikopterów, kiedy tylko niebo się rozpogodzi. W każdym razie czekały nas straty w ludziach. A z czasem mogliśmy utracić także obozowisko.

Po rozważeniu naszych ograniczonych możliwości Sulajman postanowił przypuścić dwa kontrataki z użyciem naszych moździerzy. W tym celu potrzebowaliśmy wiarygodnych informacji o pozycjach wroga i sile jego oddziałów. Tę drugą misję powierzył młodemu, silnemu nomadzie Dżalaladowi i zaczął wydawać mu instrukcje, ale nagle zamilkł, wpatrzony w wejście do groty. Wszyscy odwróciliśmy się i wytrzeszczyliśmy oczy na sylwetkę dzikiego, rozczochranego mężczyzny na owalnym, jasnym tle nieba. Był to Habib. Zakradł się do obozu niedostrzeżony przez strażników – wyjątkowo trudne zadanie – i stanął o dwa kroki od nas. Z radością mówię, że nie ja jeden sięgnąłem po broń.

Chalid rzucił się na niego z tak szerokim i serdecznym uśmiechem, że poczułem niechęć, a jeszcze większą do Habiba – za to, że to on wywołał ten uśmiech. Chalid wprowadził szaleńca do groty i posadził go koło zaskoczonego Sulajmana. A wówczas Habib zaczął mówić, całkowicie spokojnie i rozumnie.

Powiedział, że zna pozycje wroga i jego siły. Przyglądał się atakowi moździerzy na nasz obóz, a następnie zakradł się do obozu przeciwnika tak blisko, że usłyszał, jak żołnierze zastanawiają się, co zjeść na obiad. Mógł nas zaprowadzić na nowe pozycje, z których możemy wystrzelić pociski. Chce tylko jasno zaznaczyć, że ci, którzy nie zginą na miejscu, należą do niego. To jego cena.

Zebrani zaczęli się zastanawiać nad propozycją Habiba, mówiąc bez skrępowania w jego obecności. Niektórzy niepokoili się, że wydajemy się w ręce tego samego wariata, przez którego potworne tortury wojna odnalazła naszą kryjówkę. Mieliśmy pecha związać się z tym szatanem, mówili; to pech i niegodziwość. Inni martwili się, że zabijemy wielu żołnierzy z zawodowej armii afgańskiej.

Jedną z dziwacznych sprzeczności tej wojny było to, że Afgańczycy walczyli ze swoimi rodakami niechętnie i szczerze żałowali każdego zabitego. Rozdźwięki i konflikty etniczne i klanowe mają w Afganistanie tak długą historię, że nikt – z wyjątkiem Habiba – nie czuł prawdziwej nienawiści do Afgańczyków walczących po stronie Rosjan. Prawdziwa nienawiść, tam gdzie w ogóle istniała, była zarezerwowana dla afgańskiej wersji KGB, znanej jako KHAD. Afgański zdrajca Nadżibullah, który w końcu przejął władzę i mianował się władcą kraju, od lat stał na czele tej niesławnej policji i był odpowiedzialny za liczne, niewyobrażalne tortury. W całym kraju nie było ani jednego partyzanta, który nie marzyłby o powieszeniu go na suchej gałęzi. Jednak żołnierze i nawet oficerowie armii afgańskiej stanowili odrębną kwestię; to byli rodacy, często przymusowo wcieleni do wojska, którzy robili to, co musieli robić, żeby ocalić życie. Często to oni przekazywali mudżahedinom ważne informacje na temat ruchów wojsk rosyjskich albo bombardowań. Bez ich potajemnej pomocy wojna nigdy by się nie rozstrzygnęła. A atak z zaskoczenia na oddziały odnalezione przez Habiba kosztowałby życie wielu Afgańczyków.

Długa dyskusja zakończyła się decyzją podjęcia walki. Uznano, że powaga sytuacji nie daje nam wyboru. Musimy kontratakować i odepchnąć wroga od naszej góry.

Plan był dobry i powinien się powieść, ale jak wiele innych podczas tej wojny zaowocował tylko chaosem i śmiercią. Czterej strażnicy zostali w obozie, by go strzec. Ja także, by czuwać nad rannymi. Czternastu partyzantów z oddziału uderzeniowego podzieliło się na dwa zespoły. Pierwszy prowadził Chalid z Habibem, drugi – Sulajman. Za radą Habiba ustawiono moździerze jakiś kilometr od obozów wroga – w maksymalnie skutecznym polu rażenia. Ostrzał rozpoczęto o świcie i kontynuowano przez pół godziny. Oddziały uderzeniowe, które weszły do zrujnowanych obozów, znalazły ośmiu afgańskich żołnierzy. Nie wszyscy byli martwi. Habib zajął się tymi, którzy przeżyli. Nasi ludzie, nie mogąc patrzeć na to, na co mu pozwolili, wrócili do obozu w nadziei, że nigdy więcej nie zobaczą tego szaleńca.

Nie minęła godzina od ich powrotu, a na nasz obóz przeprowadzono kontratak.

Po ucichnięciu złowieszczych świstów, gwizdów, huku eksplozji, wypełzliśmy z kryjówek i usłyszeliśmy dziwny, wibrujący pomruk. Chalid znajdował się parę metrów ode mnie. Przez jego posiekaną bliznami twarz przemknęło przerażenie. Ruszył biegiem ku małej kryjówce w skalnej szczelinie naprzeciwko grot. Krzyczał do mnie i machał ręką, żebym biegł za nim. Zrobiłem krok w jego stronę i znieruchomiałem, bo znad krawędzi naszego obozu wyłonił się rosyjski helikopter niczym jakiś ogromny, potworny owad. Nie potrafię opisać, jak ogromne i drapieżne wydają się te maszyny, kiedy jest się obiektem ich ostrzału. Ten potwór hipnotyzuje oko i umysł i przez parę chwil na całym świecie nie istnieje nic oprócz tego metalu, tego hałasu i tej grozy.

Ledwie się pojawił, strzelił w naszą stronę i odleciał jak sokół spadający na ofiarę. Dwie rakiety osmaliły ziemię, śmignęły jak błyskawice w stronę jaskiń. Przemieszczały się z niewiarygodną prędkością, nie nadążałem za nimi wzrokiem. Obróciłem się i zobaczyłem, że jedna uderza w kamienny klif nad wejściem do zespołu jaskiń. Wybuchła w deszczu płomieni, kamieni i odłamków metalu. Zaraz potem do jaskini wpadła druga rakieta. Nastąpił wybuch.

Fala uderzeniowa grzmotnęła mnie jak coś namacalnego, jakbym stał na krawędzi basenu i ktoś mnie popchnął. Runąłem na plecy, łapiąc powietrze, które upadek wycisnął mi z płuc. Miałem dobry widok na wejście do grot. Leżeli w niej ranni. Kryli się w niej także inni mężczyźni. Zaczęli wybiegać lub wpełzać przez czarny dym i płomienie. Jednym z nich był pasztuński handlarz, Alef. Kadir bardzo go lubił za żarty i bezceremonialne kpiny z pompatycznych mułłów i miejscowych polityków. Jego plecy, od karku po uda, stały w ogniu. Jego ubranie płonęło przyklejone do nagiego, pękającego mięsa. Kości – biodrowa i łopatka – znalazły się na wierzchu, poruszały się w otwartych ranach, kiedy się czołgał.

Wołał o pomoc. Zacisnąłem zęby i spiąłem się do biegu, ale helikopter powrócił. Przemknął z rykiem nad nami, dwa razy zatoczył małe kółko, by zaatakować pod nowym kątem. Potem zawisł z arogancką wyzbytą lęku nonszalancją nad krawędzią płaskowyżu, który był naszym schronieniem. W chwili gdy zacząłem pełznąć przed siebie, wystrzelił w groty dwie rakiety, a potem jeszcze dwie. W ułamku chwili całe wnętrze jaskiń stanęło w płomieniach, a kłęby ognia i rozpalone do białości metalowe odłamki stopiły śnieg. Jeden odłamek wylądował o wyciągnięcie ręki ode mnie. Wpadł w śnieg i syczał przez parę sekund. Odpełzłem ku Chalidowi i wcisnąłem się w wąską skalną szczelinę.

Helikopter otworzył ogień z karabinów maszynowych, przeczesał odsłonięty teren, posiekał ciała leżących tam rannych. Potem rozległy się inne karabiny, o innym brzmieniu, i zrozumiałem, że to któryś z naszych strzela do helikoptera. To był dźwięk PK, naszego rosyjskiego karabinu maszynowego. Zaraz po nim rozległ się inny, przeciągły jazgot innego PK. Dwaj nasi strzelali do helikoptera. W pierwszym odruchu chciałem się ukryć przed okrutnie skuteczną machiną do zabijania, ale tamci nie tylko zdradzili swoje pozycje, ale rzucili wyzwanie bestii i ściągnęli na siebie jej ostrzał.

Gdzieś za moimi plecami ktoś krzyknął, a potem ujrzałem smugę zostawioną przez rakietę, mknącą w stronę helikoptera. To była rakieta z AK-74, wystrzelona przez któregoś z naszych. Nie trafiła, podobnie jak dwie następne, ale ta odpowiedź przekonała pilota, że pora się zbierać.

Nasi podnieśli wielki krzyk: Allah akbar! Allah akbar! Allah akbar! Chalid i ja wyłoniliśmy się ze szczeliny i ujrzeliśmy czterech mężczyzn, biegnących i strzelających w stronę helikoptera. Cienka strużka rdzawoczarnego dymu wysnuwała się z kadłuba maszyny, która oddalała się od nas z metalowym zgrzytem dziko pracującego silnika.

Młodzieńcem, który rozpoczął kontratak, był Dżalalad, nomada z Hazarbuz. Oddał ciężki PK przyjacielowi, chwycił AK-74 z przyklejonym taśmą drugim magazynkiem i ruszył w poszukiwaniu wrogich żołnierzy, którzy pod osłoną helikoptera mogli się zakraść do obozu. Dwaj inni młodzieńcy pobiegli za nim, ślizgając się i skacząc po zaśnieżonym zboczu.

Zaczęliśmy szukać ocalonych. Przed atakiem mieliśmy dwudziestu ludzi, w tym dwóch rannych. Po ataku zostało jedenastu: Dżalalad i dwaj młodzieńcy, Juma i Hanif, którzy pobiegli z nim na poszukiwaniu afgańskich lub rosyjskich żołnierzy; Chalid, Nazir, bardzo młody wojownik Ali ad-Din, trzej ranni, Sulajman i ja. Straciliśmy dziewięciu – o jednego więcej niż afgański oddział, który zaatakowaliśmy moździerzami.

Nasi ranni byli w złym stanie. Jeden miał tak ciężkie oparzenia, że palce stopiły mu się jak szczypce kraba, a twarz straciła ludzki wygląd. Oddychał przez dziurę w czerwonej skórze twarzy. Możliwe, że ten drżący otwór był ustami, ale nie mieliśmy pewności. Oddychał z trudem, rzężąc, coraz ciszej. Dałem mu morfinę i zająłem się następnym. Był to wieśniak z Ghazni, Zahir Rasul. Kiedy czytałem książkę albo robiłem notatki, zawsze przynosił mi zieloną herbatę. Był życzliwy i skromny, miał czterdzieści dwa lata – zaliczał się już do starszyzny w kraju, gdzie średnia długość życia mężczyzny wynosiła czterdzieści pięć lat. Pocisk urwał mu rękę i rozerwał brzuch od piersi po prawe biodro. Nie sposób było się domyślić, jakie odłamki metalu czy kamienia ugrzęzły w tych ranach. Powtarzał zikkir:

Bóg jest wielki
Bóg mi wybaczy
Bóg jest litościwy
Bóg mi wybaczy

Mahmud Milbaf przytrzymywał opaskę uciskową na poszarpanym kikucie ramienia. Kiedy ją puścił, krew bluznęła mocnym, ciepłymi strugami. Znowu przytrzymał opaskę. Spojrzałem mu w oczy.

– Tętnica – powiedziałem z przygnębieniem, bo wiedziałem, co mnie czeka.

– Tak. Pod ramieniem. Widzisz?

– Tak. Trzeba to zaszyć, zacisnąć albo co. Musimy powstrzymać krwotok. Już i tak stracił za dużo krwi.

Na kawałku płótna u moich stóp leżały poczerniałe, osmalone szczątki zestawu pierwszej pomocy. Znalazłem igłę chirurgiczną, zardzewiałe szczypce mechanika i jedwabną nić. Skostniały z zimna, gołymi, zesztywniałymi rękami zaszyłem tętnicę i skórę, i cały kikut, rozpaczliwie starając się zatamować gorący, czerwony strumień. Nić parę razy się zaplątała. Moje zlodowaciałe palce dygotały. Ranny był przytomny i świadomy, straszliwie cierpiał. Na zmianę krzyczał i wył, ale zawsze powracał do modlitwy.

Pomimo kąśliwego zimna pot zalewał mi oczy, gdy dałem znak głową Mahmudowi, że może puścić opaskę. Przez szwy sączyła się krew. Krwotok był mniej obfity, ale wiedziałem, że na dłuższą metę i ta mała strużka doprowadzi do śmierci rannego. Obłożyłem ranę kłębami bandaży, a potem zacząłem rozwijać opaskę uciskową, ale Mahmud mocno chwycił mnie zakrwawionymi rękami za przegub. Podniosłem wzrok i przekonałem się, że Zahir Rasul już się nie modli i nie krwawi. Był martwy.

Dyszałem ciężko. Takie dyszenie wyrządza więcej szkody niż pożytku. Nagle przypomniałem sobie, że nie jadłem od zbyt wielu godzin i że jestem bardzo głodny I z tą myślą o głodzie po raz pierwszy nadeszły mdłości. Przetoczyły się przeze mnie; potrząsnąłem głową, żeby się od nich uwolnić.

Spojrzeliśmy na poparzonego. On także się poddał. Zakryłem nieruchome ciało płócienną płachtą maskującą. Moje ostatnie spojrzenie na tę osmaloną, stopioną pozbawioną rysów twarz stało się dziękczynną modlitwą. Jedną z bolesnych prawd, o których dowiaduje się lekarz polowy, jest ta, że równie intensywnie i prawie równie często modli się o śmierć jak o życie. Trzecim rannym był sam Mahmud Milbaf. W jego plecach, karku i potylicy utkwiły malutkie szaroczarne odłamki metalu i chyba stopionego plastiku. Na szczęście ten rozpalony deszcz przebił tylko górną warstwę skóry, mniej więcej jak drzazgi. Mimo to wydłubywałem je przez godzinę. Obmyłem rany i zasypałem je antybiotykiem w pudrze, a tam gdzie to było możliwe, nałożyłem opatrunki.

Sprawdziliśmy zapasy. Na początku ataku mieliśmy dwie kozy. Jedna uciekła i nigdy więcej jej nie widzieliśmy Drugą znaleźliśmy ukrytą w ślepym zaułku między wysokimi skalistymi ścianami. Ta koza stała się naszym jedynym źródłem pokarmu. Mąka spaliła się na popiół razem z ryżem, ghi i cukrem. Zapasy paliwa były zupełnie wykończone. Pociski trafiły w instrumenty medyczne z nierdzewnej stali, które stopiły się i zdeformowały. Z pogorzeliska wygrzebałem jakieś antybiotyki, środki dezynfekcyjne, maści, bandaże, igły, nici, strzykawki i ampułki z morfiną. Mieliśmy amunicję i trochę lekarstw, mogliśmy stopić śnieg na wodę, ale brak jedzenia stanowił bardzo poważny problem.

Było nas dziewięciu. Sulajman i Chalid postanowili, że musimy opuścić obóz. W innej górze, jakieś dwanaście godzin marszu na wschód, znajdowała się inna jaskinia i mieli nadzieję, że będzie ona stanowić wystarczającą osłonę przed atakiem. Za parę godzin Rosjanie z pewnością wyślą kolejny helikopter. Siły naziemne nie pozostaną daleko w tyle.

– Każdy napełni śniegiem dwie manierki i schowa pod ubranie, blisko ciała – powiedział Chalid, tłumacząc mi rozkazy Sulajmana. – Zabieramy broń, amunicję, lekarstwa, koce, paliwo, jakieś drewno i kozę. Nic więcej. Idziemy!

Wyruszyliśmy z pustymi żołądkami i do tego stanu musieliśmy przywyknąć przez najbliższe cztery tygodnie, które spędziliśmy w nowej jaskini. Jeden z młodych przyjaciół Dżalalada, Hanif, był w swojej rodzinnej wiosce rzeźnikiem. Tuż po naszym przybyciu na miejsce zarżnął, obdarł ze skóry, wypatroszył i poćwiartował kozę. Drewno z poprzedniego obozu i odrobina spirytusu z lampy posłużyły do rozpalenia ogniska. Upiekliśmy mięso – każdy kawałeczek, z wyjątkiem niektórych części, na przykład nóg poniżej kolan, uważanych za haram, czyli żywność zakazaną dla muzułmanów. Starannie przyrządzone mięso było następnie wydzielane w małych, dziennych porcjach. Całą pieczeń przechowywaliśmy w zaimprowizowanej lodówce, pod stertą śniegu i lodu. I tak przez cztery tygodnie skubaliśmy suche mięso i wstrząsały nami skurcze, gdy spazmy głodu skręcały nam żołądki i domagały się dodatkowej porcji pożywienia.

Tylko dyscyplinie i wzajemnej życzliwości należy przypisać fakt, że mięso z jednej kozy przez cztery tygodnie utrzymywało przy życiu dziewięciu mężczyzn. Wiele razy usiłowaliśmy się wykraść z obozu i dotrzeć do pobliskich kheli, by prosić o jedzenie. We wszystkich wioskach stacjonowały jednak wrogie wojska, a cały łańcuch górski otaczały patrole afgańskiej armii pod wodzą Rosjan. Tortury Habiba w połączeniu z naszym atakiem na helikopter wywołały wściekłość Rosjan i Afgańczyków. Podczas jednej z misji zwiadowczych nasi ludzie usłyszeli, jak jakiś Afgańczyk mówiący w paszto przez głośnik umocowany do dżipa opisywał nas jako bandytów i przestępców. Twierdził, że wysłano specjalne oddziały, by nas złapały. Za nasze głowy wyznaczono nagrodę. Nasi zwiadowcy zamierzali ostrzelać pojazd, ale doszli do wniosku, że to może być pułapka obliczona na wywabienie nas z kryjówki. Dali mu przejechać, a słowa myśliwych odbijały się echem od kamiennych wąwozów jak wycie polujących wilków.

Rosjanie, najwyraźniej korzystając z fałszywych informacji, a może idąc szlakiem krwawych egzekucji Habiba, skupili swoje poszukiwania na innym łańcuchu górskim, na północ od naszej kryjówki. Wydawało się, że będziemy bezpieczni, jeśli nie opuścimy naszej groty. Toteż czekaliśmy, uwięzieni, głodujący, przestraszeni, przez cztery najzimniejsze tygodnie roku. Ukrywaliśmy się, za dnia pełzaliśmy w cieniu, nocą kuliliśmy się razem, bez światła i ogrzewania. I stopniowo, godzina za godziną, nóż wojny odcinał wszystkie nadzieje i marzenia, aż w końcu została nam, dygoczącym we własnych ramionach, tylko osamotniona wola przetrwania.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 114 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 23 | ROZDZIAŁ 24 | ROZDZIAŁ 25 | ROZDZIAŁ 26 | ROZDZIAŁ 27 | ROZDZIAŁ 28 | ROZDZIAŁ 29 | ROZDZIAŁ 30 | ROZDZIAŁ 31 | ROZDZIAŁ 32 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 34| ROZDZIAŁ 36

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.025 сек.)