Читайте также: |
|
Zimne, martwe oko obiektywu, w które się wpatrujemy, zawsze zniekształca prawdę. Na czarno-białej fotografii widać prawie wszystkich mężczyzn z oddziału mudżahedinów Kadira, zebranych na jednym z tych zbiorowych portretów, na których mieszkańcy Afganistanu, Pakistanu i Indii wydają się bardziej sztywni i ponurzy, niż są w istocie. Patrząc na tę fotografię, nie sposób odgadnąć, że ci ludzie uwielbiali się śmiać i że byli zawsze skorzy do żartów. Ale żaden nie spoglądał prosto w obiektyw. Wszyscy oprócz mnie wzrok kierowali trochę za wysoko lub za nisko, trochę za bardzo w lewo lub w prawo. Tylko moje oczy spoglądały wprost na mnie, kiedy trzymając zdjęcie w obandażowanych dłoniach, wspominałem imiona tych mężczyzn, zebranych na tle poszarpanego górskiego łańcucha.
Kamieniarz Mazdur Gul, którego imię oznacza robotnika i który miał dłonie na stałe poszarzałe od dziesięcioleci pracy z granitem… Daoud, który lubił angielską wersję swojego imienia, David, i który marzył, że kiedyś pojedzie do wielkiego miasta Nowy Jork i zje posiłek w eleganckiej restauracji… Zamaanat, którego imię oznacza zaufanie, a który za odważnym uśmiechem ukrywał wstyd, że cała jego rodzina mieszka w nędzy i głodzie w Dżalozaj, ogromnym obozie dla uchodźców pod Peszawarem… Hadżdżi Akbar, który pełnił obowiązki doktora w naszym oddziale tylko dlatego, że kiedyś przez dwa miesiące leżał w szpitalu w Kabulu, i który moją pomoc przyjął dziękczynną modlitwą i radosnym tańcem derwisza… Alef, łobuzerski prześmiewca i pasztuński handlarz, który umarł, czołgając się w śniegu, z rozdartymi plecami i płonącym ubraniem… Juma i Hanif, dwaj dzicy chłopcy, których zabił obłąkany Habib… Dżalalad, ich nieustraszony przyjaciel, który zginął podczas ostatniej szarży… Ala ad-Din, którego imię w angielskiej skróconej wersji brzmi Aladyn i który wyszedł z bitwy bez jednego draśnięcia… Sulajman Szahbadi z pobrużdżonym czołem i smutnym spojrzeniem, który zginął, prowadząc nas w ogień.
A w środku tej grupy znajduje się mniejsza, ściślejsza, zebrana wokół Abd al-Kadira Chana. Ahmad Zadih, Algierczyk, który umarł, jedną rękę zaciskając na zamarzniętej ziemi, a drugą na mojej dłoni… Chalid Ansati, który zamordował obłąkanego Habiba, a potem ruszył w zaginiony świat głuszącego wszystko śniegu… Mahmud Milbaf, który z tej ostatniej szarży wyszedł jak Ala ad-Din, bez jednej rany, bez jednego draśnięcia… Nazir, który nie zważając na własne rany, zawlókł mnie nieprzytomnego w bezpieczne miejsce… i ja. Stoję za plecami Kadirbaja, z lewej strony, minę mam pewną siebie, rezolutną i nieustraszoną. A mówią że obiektyw nie kłamie.
Uratował mnie Nazir. Pocisk moździerza, który wybuchł tak blisko nas, rozdarł powietrze i zatrząsł ziemią. Od fali uderzeniowej pękł mi bębenek w lewym uchu. W tej samej głuchej chwili odpryski pocisku śmignęły obok nas jak rozpalona metalowa zadymka. Żaden większy nie trafił we mnie, ale osiem małych kawałków szrapnela ugrzęzło w moich nogach poniżej kolan – pięć w jednej nodze, trzy w drugiej. Dwa mniejsze odłamki trafiły w korpus – jeden w brzuch, drugi w pierś. Przebiły się przez grube warstwy ubrań, rozdarły nawet gruby pas na pieniądze i solidny rzemień torby z lekarstwami, i wbiły się w ciało. Inny uderzył mnie w czoło tuż nad lewym okiem.
Były małe – największy miał rozmiar twarzy Lincolna na amerykańskim cencie. A jednak leciały z taką prędkością, że mnie przewróciły. Fontanny ziemi bryznęły mi w twarz, oślepiły mnie i zadławiły. Gruchnąłem jak długi, ledwie zdążywszy odwrócić twarz w bok, by uniknąć zderzenia. Niestety, uderzyłem o ziemię uchem z pękniętym bębenkiem, który od tego wstrząsu ucierpiał jeszcze bardziej. Zemdlałem.
Nazir, ranny w nogi i ramię, zaciągnął mnie w płytką, podobną do okopu rozpadlinę w ziemi. Osłaniał mnie własnym ciałem, dopóki ostrzał z moździerzy nie ustał. Kiedy tak leżał z rękami na moim karku, dostał w prawe ramię. Ten odłamek miał trafić mnie, być może by mnie zabił, gdyby nie strzegła mnie miłość człowieka Kadira. Po wszystkim zaciągnął mnie w bezpieczniejsze miejsce.
– To Sajjid, tak? – spytał Mahmud Milbaf.
– Słucham?
– To Sajjid zrobił to zdjęcie, prawda?
– Tak. Tak. Sajjid. Nazywali go Kiszmiszi…
Na dźwięk tego słowa nadpłynęły wspomnienia o nieśmiałym, młodym Pasztunie. Kadirbaj był dla niego ucieleśnieniem wszystkich bohaterów – wojowników. Chodził za nim jak pies, spuszczając szybko oczy, kiedy Chan na niego spojrzał. W dzieciństwie przeszedł ospę i twarz miał usianą dziesiątkami małych, brązowych, okrągłych plam. Przezwisko Kiszmiszi, którym obdarzyli go z czułością starsi wojownicy, oznaczało „rodzynki”. Nie śmiał pozować do fotografii, więc zgłosił się jako fotograf.
– Był przy Kadirze – wymamrotałem.
– Tak, do końca. Nazir widział jego zwłoki, blisko Kadira, bardzo blisko. Myślę, że chciałby mu towarzyszyć, nawet gdyby jeszcze przed atakiem wiedział, że zginie. Chyba chciałby tak umrzeć. I nie on jeden.
– Skąd to masz?
– Chalid miał rolkę filmu. Pamiętasz? Tylko jemu Kadir pozwolił wziąć aparat. Ten film znajdował się między innymi przedmiotami, które wyrzucił z kieszeni. Zabrałem go. W zeszłym tygodniu oddałem do wywołania. Dziś rano dostałem zdjęcia. Pomyślałem, że chętnie je zobaczysz przed wyjazdem.
– Przed wyjazdem? Dokąd wyjeżdżamy?
– Musimy się stąd zbierać. Jak się czujesz?
– Dobrze – skłamałem. – Wszystko gra.
Usiadłem na pryczy i spuściłem nogi na ziemię. Kiedy jej dotknęły, moje golenie przeszył ból tak ostry, że głośno jęknąłem. Inny palący ból zapulsował w moim czole. Grubo obandażowanymi palcami dotknąłem opatrunku pod mięsistymi zwojami bandaża, który opasywał mi głowę jak turban. W lewym uchu też mnie zabolało. Bolały mnie ręce, a stopy, otulone w trzy lub więcej warstwy skarpet, piekły jak przypalane ogniem. Paliło mnie lewe biodro, w które kopnął mnie koń, kiedy – wiele miesięcy temu – odrzutowce zatrzęsły niebem nad nami. Ta rana nigdy się nie zagoiła jak należy; podejrzewałem, że opuchnięte ciało kryje pękniętą kość. Miałem zdrętwiałe ramię w okolicach łokcia, tam gdzie wystraszona klacz mnie ugryzła. Ta rana także pochodziła sprzed wielu miesięcy i nie zdążyła się porządnie wyleczyć.
Zgięty wpół, z łokciami opartymi na udach, poczułem, jaki jestem chudy i jakie mam cienkie nogi. Po głodówce w górach wychudłem. Za bardzo. W sumie byłem w rozsypce. Potem pomyślałem o bandażach na rękach i dźgnęło mnie coś bardzo bliskiego paniki.
– Co robisz?
– Muszę to zdjąć – wymamrotałem, szarpiąc zębami bandaże.
– Czekaj! Czekaj! – krzyknął Mahmud. – Ja zdejmę.
Powoli rozwinął pękate opatrunki; pot spływał mi z czoła na policzki. W końcu bandaże znikły, a ja ujrzałem zniekształcone szpony, w które zmieniły się moje dłonie. Poruszyłem nimi, zgiąłem palce. Od odmrożeń popękały na stawach; te sinoczarne rany były obrzydliwe, ale wszystkie palce i opuszki znajdowały się na swoim miejscu.
– Możesz podziękować Nazirowi – rzekł cicho Mahmud, badając moje popękane, obłażące ze skóry ręce. – Chcieli ci odciąć te palce, ale nie pozwolił. I nie pozwolił cię zostawić. Wyleczyli twoje rany. Zmusił ich, żeby leczyli te odmrożenia na twojej twarzy. Miał kałasznikowa i twój automat. Masz – miałem oddać, jak się obudzisz.
Podał mi owiniętego w gazę steczkina. Usiłowałem go ująć, ale nie mogłem utrzymać go w dłoniach.
– Przechowam – powiedział Mahmud z wymuszonym, bladym uśmiechem.
– Gdzie on jest? – spytałem, ciągle oszołomiony i obolały, choć z każdą minutą czułem się coraz lepiej.
– Tam. – Wskazał głową. Odwróciłem się i ujrzałem Nazira, który spał na boku na pryczy takiej jak moja. – Wypoczywa, ale jest gotowy ruszać. Musimy wkrótce wyjechać. Nasi przyjaciele mogą się zjawić w każdej chwili, musimy być gotowi.
Rozejrzałem się. Byliśmy w dużym, płowym namiocie o drewnianej podłodze. Stało tu jakieś piętnaście składanych prycz. Między nimi chodziło kilku mężczyzn w afgańskich strojach – luźnych spodniach, tunikach i długich bezrękawnikach w tym samym odcieniu bladej zieleni. Wachlowali rannych, myli ich wodą z mydłem i wynosili odchody. Niektórzy ranni jęczeli lub wyrażali swój ból w językach, których nie rozumiałem. Powietrze na tej pakistańskiej równinie – po miesiącach w zaśnieżonych afgańskich górach – było gęste, rozpalone i ciężkie. Zbyt wiele mocnych zapachów nakładało się na siebie; moje zmysły odrzuciły je i skupiły się na jednym, szczególnie upajającym: charakterystycznej woni pachnącego hinduskiego ryżu basmati, gotującego się gdzieś w okolicach namiotu.
– Stary, ale jestem głodny, mówię ci.
– Niedługo będziemy jeść dobrą żywność – zapewnił Mahmud i pozwolił sobie na śmiech.
– Tak…? To jest Pakistan?
– Tak. – Roześmiał się znowu. – Ile pamiętasz?
– Niewiele. Biegliśmy. Krzyczeli do nas… z daleka. Wszędzie moździerze. Pamiętam… że dostałem…
Dotknąłem grubych opatrunków na łydkach, od złożonych kolan po kostki.
– I upadłem. Potem… pamiętam… jakiś dżip? Czy ciężarówka? Było tak?
– Tak. Zabrali nas. Ludzie Masuda.
– Masuda?
– Ahmada Szaha. Samego Lwa. Jego ludzie zaatakowali tamę i te dwie główne drogi – do Kabulu i Kwety. Otoczyli Kandahar. Nadal tam są oblężenie trwa, i nie zrezygnują, dopóki ta wojna się nie skończy. Trafiliśmy w sam jej środek, przyjacielu.
– Uratowali nas…
– Bo… jak to się mówi… byli nam to zwinni.
– Byli nam to winni?
– Tak. Bo to oni nas zabili.
– Co?
– Tak. Kiedy uciekaliśmy z góry, kiedy zbiegaliśmy, afgańskie wojsko do nas strzelało. Ludzie Masuda nas widzieli i myśleli, że jesteśmy wrogami. Byli daleko. Zaczęli nas ostrzeliwać z moździerzy.
– Nasi do nas strzelali?
– Wszyscy strzelali – wiesz, wszyscy razem. Afgańscy żołnierze też do nas strzelali, ale to nasze moździerze nas trafiły. I chyba dlatego afgańscy i rosyjscy żołnierze uciekli. Ja zabiłem dwóch. Ludzie Ahmada Szaha Masuda mieli stingery. Amerykanie im dali w kwietniu i od tego czasu Rosjanie nie mają helikopterów. Teraz mudżahedini walczą wszędzie. Wojna się skończy za dwa lata, może za trzy, Inszallah.
– Od kwietnia… Jaki miesiąc mamy?
– Teraz jest maj.
– Jak długo tu jesteśmy?
– Cztery dni – powiedział łagodnie.
– Cztery dni… – Myślałem, że jedną noc, jedną długą, przespaną noc. Znowu obejrzałem się na śpiącego Nazira. – Z nim na pewno wszystko w porządku?
– Ma ranę tu… i tu ale jest silny i może się ruszać. Będzie dobry, Inszallah. Jest jak szotor – Roześmiał się. W farsi to słowo oznacza wielbłąda. – Jak się uprze, nikt go nie przekona.
Też się roześmiałem, po raz pierwszy od przebudzenia. I zaraz ręce same mi skoczyły do głowy, by powstrzymać bolesne pulsowanie.
– Nie chciałbym być tym, który ma go przekonać do zmiany decyzji, kiedy już ją podjął.
– Ja również nie – zgodził się Mahmud. – Żołnierze Masuda zanosili ciebie i Nazira, ja też, w samochód, dobry rosyjski samochód. Po samochodzie zanosiliśmy ciebie i Nazira do ciężarówki, na drogę do Czaman. W Czaman Pakistańczycy, strażnicy z granicy, chcą zabrać Nazirowi broń. Daje im pieniądze, trochę twoich, z twojego pasa, i zostawili mu broń. Ukryliśmy cię pod kocami, z dwoma trupami. Położyliśmy zwłoki na tobie i pokazaliśmy strażnikom, i powiedzieliśmy, że chcemy im zrobić dobry muzułmański pogrzeb. Potem przyjeżdżamy do Kwety, do tego szpitala, i znowu chcą zabrać Nazirowi broń. I znowu daje im pieniądze. Chcieli ci obciąć palce, przez ten zapach…
Obwąchałem ręce. Przez bandaże nadal przesiąkał trupi smród rozkładu. Słaby, ale na tyle wyraźny, że przypomniał mi rozkładające się kozie mięso, które było naszą ostatnią wieczerzą w górach. Mój żołądek wyprężył się jak zjeżony kot. Mahmud szybko złapał metalową miskę, przystawił mi ją pod nos. Zwymiotowałem, z ust bluznęła mi czarnozielona żółć. Bezsilnie zgiąłem się wpół i upadłem na kolana.
Mdłości w końcu minęły. Znowu usiadłem na pryczy, z wdzięcznością zaciągnąłem się papierosem, który podał mi Mahmud.
– Dalej – wybełkotałem.
– Co?
– Mów… dalej… o Nazirze…
– A tak, tak. Wyciąga spod pattu kałasznikowa i celuje w nich. Mówi: wszystkich pozabija, jeśli ci utną. Chcą wezwać straż, policję obozową ale Nazir, on stoi w wejściu namiotu, z bronią. Nie mogą przejść obok. A ja stoję z drugiej strony, kryję go. Więc cię leczą.
– Cholernie świetne ubezpieczenie zdrowotne – Afgańczyk z kałasznikowem wycelowanym w lekarza.
– Tak – zgodził się bez ironii. – A potem leczą Nazira. A potem, po dwóch dniach bez snu, z wieloma ranami, Nazir śpi.
– Nie wezwali strażników, kiedy zasnął?
– Nie. To wszyscy Afgańczycy. Lekarze, ranni, strażnicy, każdy Afgańczyk. Ale nie policja. To Pakistańczycy. Afgańczycy nie lubią pakistańskiej policji. Mają wielki problem z pakistańską policją. Każdy ma problem z pakistańską policją. Dawali mi pozwolenie, a ja zabieram Nazirowi broń, kiedy on śpi. I opiekuję się nim. I tobą. Czekaj – to nasi przyjaciele!
Długa klapa wejścia do namiotu uniosła się i do środka wpadło oślepiające, żółte światło ciepłego dnia. Weszło czterech mężczyzn. To byli Afgańczycy, zaprawieni w walce, twardzi, którzy spojrzeli na mnie jak przez celownik długiej, ozdobnej lufy dżezaila. Mahmud wstał na ich powitanie, wyszeptał parę słów. Dwaj przybysze obudzili Nazira. Spał twardo, ale przy pierwszym dotyku oprzytomniał, chwycił natręta, gotów do walki. Uspokoił się na widok ich łagodnych twarzy. Widząc, że jestem przytomny i siedzę, uśmiechnął się tak szeroko, że u kogoś tak nieprzywykłego do uśmiechów wyglądało to trochę niepokojąco.
Dwaj przybysze pomogli mu wstać. Do prawego uda miał przywiązany kłąb bandaży. Wzięli go pod pachy i wynieśli na słońce. Dwaj inni pomogli wstać mnie. Usiłowałem iść, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa. W najlepszym razie mogłem się zdobyć na chwiejne człapanie. Po paru sekundach tego żenująco niemrawego drobienia w miejscu mężczyźni zrobili z rąk krzesełko i bez wysiłku unieśli mnie z ziemi.
Przez następne sześć tygodni nasza rekonwalescencja przebiegała według ustalonego planu: parę dni, najwyżej tydzień pobytu w jednym miejscu, po czym szybkie przenosiny do nowego namiotu, chaty w slumsach lub ukrytego pomieszczenia. Pakistańska tajna policja, ISI, prześladowała każdego cudzoziemca, który podczas wojny bez ich pozwolenia znalazł się na terenie Afganistanu. Mahmud Milbaf, który podczas tych tygodni bezbronności był naszym opiekunem, musiał się zmagać z fascynacją, którą nasza historia budziła w udzielających nam gościny uchodźcach i wygnańcach. Przyciemniłem moje jasne włosy i niemal nie zdejmowałem ciemnych okularów, ale bez względu na ostrożność i dyskrecję w slumsach i obozach zawsze znalazł się ktoś, kto znał moją tożsamość. Pokusa rozmowy o amerykańskim przemytniku broni, który walczył po stronie mudżahedinów i został ranny, była nieodparta. A takie historie wystarczyły, żeby obudzić zainteresowanie każdego wywiadowcy z każdej agencji. Gdyby tajna policja mnie znalazła, pewnie by odkryła, że ten Amerykanin jest tak naprawdę zbiegłym więźniem z Australii. Dla niektórych to oznaczało awans, a dla innych, którzy mogli mnie torturować przed przekazaniem australijskim władzom – dreszczyk emocji. Toteż często zmienialiśmy miejsce pobytu i szybko przenosiliśmy się z miejsca na miejsce, nie rozmawiając z nikim oprócz paru zaufanych ludzi, którym powierzyliśmy nasze życie.
Stopniowo wyłaniały się kolejne szczegóły; historia bitwy, w którą wtargnęliśmy, i naszego ocalenia stawała się coraz bardziej kompletna. Rosyjscy i afgańscy żołnierze, którzy otoczyli naszą górę, stanowili większą część kompanii, a zatem prawdopodobnie na ich czele stał kapitan. Jedynym celem ich operacji w górach Szar-i Safa było pochwycenie i zabicie Habiba Abd ar-Rahmana. Za jego schwytanie ogłoszono wielką nagrodę, ale zgroza, którą budziły jego zbrodnie, zmieniła wojskową misję w zupełnie prywatne polowanie. Żołnierze byli tak poruszeni jego dziką nienawiścią i tak opętani myślą o jego pochwyceniu, że nie zauważyli ukradkowego nadejścia oddziałów Ahmada Szaha Masuda. Kiedy wyrwaliśmy się na wolność, wykorzystując informację Habiba, że prawie wszyscy Rosjanie i Afgańczycy będą zajęci zaminowywaniem drugiej strony zbocza, zaskoczeni strażnicy z opuszczonego obozu otworzyli ogień. Być może wydawało im się, że to sam Habib ich atakuje, bo ostrzał był dziki i niezdyscyplinowany. Ta akcja uprzedziła atak mudżahedinów Masuda, którzy pewnie uznali, że Rosjanie strzelają, ponieważ ich dostrzegli. Wybuchy, które widziałem i słyszałem, biegnąc na wroga – „rozerwą nas naszymi własnymi moździerzami” – były w rzeczywistości ostrzałem z moździerzy Masuda, skierowanym precyzyjnie na pozycje Rosjan. To, że pociski padły na nas, było czystym przypadkiem, przyjacielskim ogniem, jak powiadają.
I to właśnie był ten moment uniesienia, który podczas biegu pod lufy karabinów nazwałem w myślach chwałą ten przyjacielski ogień. Nie było w tym nic chwalebnego. Nigdy nie ma, z reguły. Jest tylko odwaga, strach i miłość. A wojna zabija to wszystko, po kolei. Chwała należy się Bogu, oczywiście, to jest prawdziwe znaczenie tego słowa. A Bogu nie można służyć z bronią w ręku.
Kiedy upadliśmy, ludzie Masuda ruszyli w pościg za uciekającym wrogiem i natknęli się na powracającą kompanię, która zaminowywała zbocze. To, co się wówczas rozpętało, to przypominało masakrę. Żaden z żołnierzy mających złapać i zabić Habiba Abd ar-Rahmana nie ocalał. Jemu by się to spodobało – szaleńcowi – gdyby żył i mógł się o tym dowiedzieć. Wiem, jak by się uśmiechnął, jak jego szerokie usta rozdziawiłyby się bezgłośnie, a obłąkane z bólu oczy wybałuszyłyby się z nienawiści.
Przez cały ten zimny dzień, aż po nagle zapadający wieczór, Nazir i ja leżeliśmy na polu bitwy. Kiedy my dygotaliśmy w szybko zapadającym zmroku, mudżahedini i nasi, którzy ocaleli, powrócili po nas. Mahmud i Ala ad-Din znieśli zwłoki Sulajmana i Dżalalada z nagiego górskiego zbocza.
Ludzie Masuda przyłączyli się do niezależnych wojowników Aczakzajów w drodze na przełęcz Czaman aż po granice strefy rosyjskiej wokół oblężonego Kandaharu, niespełna pięćdziesiąt kilometrów od miasta. Ewakuacja przez Czaman do Pakistanu nastąpiła błyskawicznie i bez wypadków. Jechaliśmy ciężarówką, ze zwłokami zmarłych przyjaciół, i po paru godzinach dotarliśmy do punktu granicznego – tą samą drogą którą z końmi Kadira przemierzaliśmy miesiąc.
Nazir błyskawicznie dochodził do siebie. Zaczął nabierać ciała. Rany ręki i barku dobrze się goiły i nie sprawiały mu bólu. Ale większe i głębsze obrażenie prawego uda najwyraźniej kryło uszkodzenie więzadeł i ścięgien od biodra aż po kolano. Udo zesztywniało i Nazir ciągle kulał. Był jednak we względnie dobrym nastroju i spieszyło mu się wrócić do Bombaju – tak bardzo, że jego gorączkowe zabiegi wokół mnie, wolniej dochodzącego do zdrowia, zaczęły mnie irytować. Parę razy warknąłem na niego, bo te ponaglenia: „Lepiej? Już dobrze? Już jedziemy?” – stały się nie do wytrzymania. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że w Bombaju czeka na niego zadanie, ostatni rozkaz Kadira. Tylko ta misja utrzymywała w ryzach jego rozpacz i wstyd, że przeżył Kadira. I codziennie, kiedy nasz stan się poprawiał, zobowiązanie wobec Kadira coraz silniej chwytało go za gardło, a zaniedbanie obowiązków – gdyż tak to widział – coraz głośniej wzywało o pomstę do nieba.
Ja miałem własne troski. Rany na nogach goiły się dość dobrze, a skóra na czole zamknęła się bezpiecznie na niewielkim, gruzłowatym zgrubieniu kości, ale w pęknięty bębenek wdała się infekcja, sprawiająca mi stały i niemal nieznośny ból. Każdy kęs jedzenia, każdy łyk wody, każde wypowiedziane słowo, każdy hałas przeszywały moje mięśnie twarzy i szyi jadowitym ukłuciem skorpiona, sięgającym w sam środek mojego rozgorączkowanego mózgu. Po każdym ruchu ciała czy samej głowy czułem ból, od którego pot występował mi na skórę. Każdy wdech, kichnięcie, kaszel powiększały torturę. Wystarczyło, że przypadkiem uraziłem ucho we śnie, a zrywałem się z pryczy ze skowytem, który budził wszystkich w promieniu pięćdziesięciu metrów.
A potem, po trzech tygodniach tych doprowadzających do obłędu tortur i potężnych, zaordynowanych samowolnie dawek penicylin i innych antybiotyków, rana się zagoiła i ból zgasł jak wspomnienie, jak latarnia na dalekim zamglonym wybrzeżu.
Martwa tkanka na kostkach palców się wygoiła. Oczywiście prawdziwe odmrożenia nigdy się nie goją. Mimo to w cieplejszym klimacie Pakistanu moje palce zginały się, prostowały i były mi posłuszne – gotowe do pracy, która na mnie czekała, do mojej małej bombajskiej zemsty. Choć po tej ciężkiej próbie byłem chudszy, stałem się także twardszy i odporniejszy niż w miesiącach poprzedzających wyruszenie na wojnę z Kadirem.
Nazir i Mahmud zarządzili, że powrócimy kilkoma pociągami. W Pakistanie zdobyli mały arsenał i zamierzali go przemycić do Bombaju. Ukryli broń w belach tkanin i powierzyli je opiece trzech Afgańczyków, płynnie władających hindi. Jechaliśmy w osobnych wagonach i nie przyznawaliśmy się do znajomości z nimi, ale nie przestawaliśmy myśleć o nielegalnym ładunku. Siedziałem w wagonie pierwszej klasy i ile razy przyszła mi na myśl ironia tej sytuacji – wyruszyliśmy, by przeszmuglować broń do Afganistanu, a wracaliśmy, przemycając ją do Bombaju – tyle razy nie mogłem powstrzymać śmiechu. Ale to był gorzki śmiech i pozostawiał na mojej twarzy grymas, na który współpasażerowie nie chcieli patrzyć.
Powrót do Bombaju zajął nam trochę ponad dwa dni. Posługiwałem się fałszywym paszportem brytyjskim, tym, który okazałem przy wjeździe do Pakistanu. Z pieczęci wynikało, że moja wiza wygasła. Posługując się resztkami uroku, jaki mi pozostał, i ostatnimi dolarami od Kadira, przekupiłem celników po stronie pakistańskiej i indyjskiej, nie ściągając na siebie nawet odrobiny uwagi. Godzinę po świcie, osiem miesięcy od wyruszenia, weszliśmy w gęsty upał i gorączkowy, kłębiący się ruch mojego ukochanego Bombaju.
Nazir i Mahmud Milbaf nadzorowali – utrzymując dyskretny dystans – rozładunek i transport militarnego ładunku. Obiecałem Nazirowi, że spotkamy się tego wieczoru w „Leopoldzie”, i zostawiłem ich na stacji.
Wsiadłem do taksówki. Byłem upojony dźwiękami, kolorami i fantastyczną płynną ruchliwością tego miasta. Ale musiałem się skupić. Byłem prawie spłukany. Kazałem taksówkarzowi jechać do punktu odbioru czarnorynkowej waluty w rejonie Fortu. Zaczekał, a ja wbiegłem po trzech kondygnacjach wąskich drewnianych schodów do kantoru. Wspomnienie Chalida rozdarło mi serce – kiedyś wbiegałem po tych schodach razem z Chalidem, z Chalidem, z Chalidem – i zacisnąłem zęby dokładnie tak, jak je zaciskałem, gdy bolały mnie zranione nogi. Dwaj potężni mężczyźni na podeście przed kantorem rozpoznali mnie. Uścisnęliśmy sobie ręce, szeroko się uśmiechnęli.
– Jakie wieści od Kadirbaja? – spytał jeden.
Spojrzałem w jego surową młodą twarz. Nazywał się Amir. Wiedziałem, że jest dzielny, odpowiedzialny i oddany Chanowi. Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że zażartował ze śmierci Kadira, i naszła mnie gniewna, błyskawiczna chęć, by go uderzyć. Potem zdałem sobie sprawę, że po prostu o niczym nie wie. Jak to możliwe? Dlaczego nie wiedzą? Instynkt doradził mi nie odpowiadać. Ukryłem oczy za twardym, nieczułym uśmieszkiem i wyminąłem go.
Otworzył mi niski, gruby, łysiejący mężczyzna w białym podkoszulku i dhoti. Natychmiast wyciągnął obie dłonie, w które uchwycił moją rękę. To był Rajubaj, kontroler zbiórki waluty dla rady Abd al-Kadira Chana. Wciągnął mnie do pokoju i zamknął drzwi. Ten kantor stanowił serce jego prywatnego i zawodowego wszechświata, w którym spędzał dwadzieścia godzin z każdej doby Cienki, spłowiały, różowobiały sznureczek na ramieniu pod jego podkoszulkiem sygnalizował, że mam przed sobą pobożnego hinduistę, jednego z wielu pracujących w muzułmańskim imperium Kadira.
– Linbaba! Jak dobrze cię widzieć! – powiedział z radosnym uśmiechem. – Gdzie jest Kadirbaj?
Opanowałem zaskoczenie. Rajubaj był starszym pracownikiem. Miał swoje miejsce na zebraniach rady. Jeśli on nie wiedział o śmierci Kadira, to nie wie o niej nikt w mieście. A jeśli śmierć Kadira jest wciąż tajemnicą bo Mahmudowi i Nazirowi pewnie zależało na zachowaniu tej wiadomości w tajemnicy. Nie wspomnieli mi o tym. Nic nie rozumiałem. Bez względu na ich zamiary, postanowiłem z nimi współdziałać i zachowałem milczenie.
– Hum akela hain – odparłem, także z uśmiechem. „Jestem sam”.
Nie była to odpowiedź na jego pytanie. Zmrużył oczy.
– Akela… – powtórzył. „Sam…”.
– Tak, Rajubaj, i potrzebuję szybko pieniędzy. Taksówkarz czeka.
– Dolarów?
– Nahin. Sirf rupia. – „Nie. Tylko rupie”.
– Ile?
– Do-do-teen huzar – odpowiedziałem slangowym określeniem „dwa-dwa-trzy tysiące”, co zawsze oznaczało trzy.
– Teen hazar! – sapnął, bardziej z nawyku niż prawdziwego strapienia. Trzy tysiące rupii to znaczna suma dla ulicznych posłańców albo mieszkańców slumsów, ale w kontekście handlu czarnorynkową walutą stanowi drobnostkę. Do kantoru Rajubaja codziennie wpływały sumy stokrotnie wyższe. Często wypłacał mi sześćdziesiąt tysięcy rupii jako pensję i honorarium.
– Abi, bhai-ya, abi! – „Szybko, bracie, szybko!”.
Rajubaj odwrócił głowę i dał znak brwiami jednemu urzędnikowi. Ten podał mi trzy tysiące rupii w używanych, lecz czystych sturupiowych banknotach. Raju baj przeliczył mały zwitek – z nawyku włożyłem do kieszeni koszuli, a resztę wepchnąłem w głębszą kieszeń długiego bezrękawnika.
– Shukria, chacha. – Uśmiechnąłem się. – Main jata hu. – „Dziękuję, wujku. Zbieram się”.
– Lin! – krzyknął i chwycił mnie za rękaw. – Hamara beta Chalid, haisa hain? – „Jak się ma nasz syn Chalid?”.
– Chalida nie ma z nami – odpowiedziałem, z wysiłkiem zachowując obojętny głos i minę. – Wyruszył w podróż, yatra, i nie wiem, kiedy go znowu zobaczymy.
Zbiegłem po dwa stopnie naraz, przy każdym czując wstrząs w nogach. Taksówkarz natychmiast włączył się w uliczny ruch. Kazałem mu pojechać do sklepu z ubraniami na Kolaba Causeway. Jedną z sybaryckich wspaniałości Bombaju jest nieograniczony wybór stosunkowo niedrogich ubrań doskonałej jakości, nieustannie zmieniających się w pogoni za najnowszymi indyjskimi i zagranicznymi trendami. W obozie uchodźców dostałem od Mahmuda Milbafa długi, niebieski bezrękawnik z serży białą koszulę i robocze brązowe spodnie. Te ubrania służyły mi podczas powrotu z Kwety, ale na Bombaj były za grube i dziwaczne; zwracały na mnie uwagę, a mnie był potrzebny modny, maskujący strój. Wybrałem czarne dżinsy o dużych, głębokich kieszeniach, sportowe buty i luźną koszulę z białego jedwabiu, noszoną na dżinsy. Przebrałem się na miejscu; pochwę z nożem wsunąłem za pasek i ukryłem pod koszulą.
Czekając przed kasą, niespodziewanie zauważyłem samego siebie w przekrzywionym lustrze, w którym moja twarz odbijała się en trois-quarts. Była to twarz tak twarda i nieznajoma, że gdy się rozpoznałem, przeżyłem szok. Przypomniałem sobie zdjęcie, które zrobił nam nieśmiały Kishmishi, i znowu przyjrzałem się sobie. Miałem wyraz zimnej obojętności – może determinacji – której nie było w oczach, tak śmiało spoglądających w obiektyw aparatu Chalida. Chwyciłem okulary słoneczne i zakryłem oczy. Czy aż tak się zmieniłem? Miałem nadzieję, że gorący prysznic i zgolenie gęstej brody doda mi ogłady. Ale prawdziwa twardość tkwiła we mnie i nie wiedziałem, czy jestem tylko szorstki i surowy, czy też mam w sobie jakieś okrucieństwo.
Taksówkarz zatrzymał się przed drzwiami „Leopolda”. Zapłaciłem mu i przez minutę stałem na ruchliwej Causeway, wpatrzony w drzwi restauracji, gdzie tak naprawdę rozpoczęły się moje naznaczone przeznaczeniem związki z Karlą i Kadirbajem. Każde drzwi tego portalu wiodły zarówno przez czas, jak i przestrzeń. Te same drzwi, które są wejściem i wyjściem z pomieszczenia, pełnią także funkcje wejścia do przeszłości tego pokoju i jego niezmordowanie rozwijającej się przyszłości. Ludzie to kiedyś wiedzieli, to tkwi głęboko w praumyśle, w prawyobraźni. Nadal w każdym kraju można spotykać takich, którzy ozdabiają drzwi i oddają im cześć – od Irlandii po Japonię. Ja wszedłem na jeden, potem drugi schodek i wyciągnąłem prawą rękę, by dotknąć framugi, a potem swojej piersi nad sercem, pozdrawiając przeznaczenie i oddając hołd zmarłym przyjaciołom i wrogom, którzy weszli przez te drzwi razem ze mną.
Didier Levy siedział tam gdzie zwykle, z widokiem na gości i ruchliwą ulicę. Rozmawiał z Kawitą Singh. Nie patrzyła na mnie, ale on podniósł głowę i dostrzegł mnie, kiedy zbliżałem się do stołu. Nasze spojrzenia się spotkały i przez chwilę znieruchomiały, kiedy nawzajem odczytywaliśmy swoje zmieniające się miny, jak wróżowie odnajdujący znaczenie w rozrzuconych kościach.
– Lin! – zawołał i rzucił się ku mnie, chwycił mnie w ramiona i pocałował w oba policzki.
– Dobrze cię widzieć, Didier.
– Ba! – prychnął i wytarł usta wierzchem ręki. – Jeśli takie brody obowiązują świątobliwych wojowników, to się cieszę, że jestem ateistą i tchórzem!
Jest trochę więcej siwizny w tych ciemnych kędziorach muskających kołnierz jego kurtki, pomyślałem. Jego bladoniebieskie oczy były trochę bardziej zmęczone, odrobinę bardziej przekrwione. Ale łobuzerska, nieprzyzwoita figlarność nadal unosiła mu brew, a żartobliwy uśmieszek, który tak dobrze znałem i kochałem, nadal wyginał jego górną wargę. To był ten sam człowiek z tego samego miasta i dobrze było wrócić do domu.
– Cześć, Lin – powitała mnie Kawita i odsunęła Didiera, żeby mnie objąć.
Była piękna. Gęste, ciemnobrązowe włosy miała zmierzwione i rozczochrane, plecy – wyprostowane, oczy – jasne. I kiedy trzymała mnie w objęciach, zwyczajny, przyjacielski dotyk jej palców na moim karku wydawał się tak czułą pieszczotą – po tej krwi i śniegu Afganistanu – że do tej pory go czuję, po tylu latach.
– Siadaj, siadaj! – krzyknął Didier i machnął na kelnerów. – Merde, słyszałem, że nie żyjesz, ale nie wierzyłem! Ależ się cieszę! Upijemy się dzisiaj bajecznie, non?
– Nie – odparłem. Rozczarowanie w jego oczach sprawiło, że złagodziłem ton, choć nie zmieniłem nastroju. – Trochę za wczesna pora, muszę lecieć dalej. Mam coś… do załatwienia.
– Dobrze – ustąpił z westchnieniem. – Ale musisz wypić ze mną jednego. Nie będziesz chyba tak niecywilizowany, żeby mnie opuścić, nie pozwalając mi chociaż troszeczkę nadpsuć twojego świętego wojującego jestestwa. W końcu po co wracać spomiędzy zmarłych, jeśli nie dla napicia się gorzałki z przyjaciółmi?
– No dobrze – skapitulowałem. Uśmiechałem się, ale nie usiadłem. – Jeden drink. Whisky, podwójna. Czy to twoim zdaniem wystarczające zepsucie?
– Ach, Lin. – Wyszczerzył zęby. – Czy w tej słodkiej zgniliźnie świata istnieje ktoś wystarczająco dla mnie zepsuty?
– Póki życia, poty nadziei, Didier. Kto szuka, ten zbłądzi.
– Oby – powiedział i obaj parsknęliśmy śmiechem.
– Zostawiam was – oznajmiła Kawita. Pocałowała mnie w policzek. – Muszę wracać do redakcji. Spotkajmy się, Lin. Wyglądasz… dziko. I wyglądasz mi na dobry temat, yaar, już ja się na tym znam.
– Jasne. – Uśmiechnąłem się. – Mam parę tematów. Oczywiście nieoficjalnie. Pewnie wystarczy na cały obiad.
– Jak najszybciej – powiedziała i posłała mi spojrzenie na tyle przeciągłe, bym poczuł je w kilku miejscach jednocześnie. Potem błysnęła uśmiechem do Didiera. – Bądź dla kogoś paskudny. Nie chcę usłyszeć, że się rozkleiłeś, yaar, tylko dlatego, że Lin wrócił.
Wyszła, odprowadzana przeze mnie wzrokiem, a kiedy kelner przyniósł drinki, Didier uparł się, żebym przynajmniej z nim usiadł.
– Mój drogi przyjacielu, możesz jeść na stojąco – skoro musisz – i możesz się kochać na stojąco – jeśli potrafisz – ale nie można pić whisky na stojąco. To barbarzyństwo. Człowiek, który pije na stojąco alkohol tak wyborny jak whisky, jeśli nie wznosi toastu za jakąś szlachetną rzecz lub sprawę, jest bestią, która nie zawaha się przed niczym.
Usiedliśmy zatem, a on natychmiast uniósł kieliszek w toaście.
– Za żywych!
– I umarłych? – spytałem. Moja szklanka stała na stole.
– I umarłych! – dodał, z szerokim ciepłym uśmiechem.
Uniosłem szklaneczkę, stuknąłem się z nim i wychyliłem podwójną whisky jednym haustem.
– A teraz – powiedział zdecydowanie, porzucając uśmiech równie szybko, jak szybko go przywołał. – Co to za problem?
– Od czego mam zacząć? – warknąłem.
– Nie, przyjacielu, nie mówię tylko o wojnie. Tu chodzi o coś innego, o jakąś zawziętość w twoich oczach, a ja chcę znać jej przyczyny.
Patrzyłem na niego w milczeniu, w głębi duszy zachwycony, że znowu jestem w towarzystwie kogoś, kto rozumie mnie bez słów.
– No, Lin. Masz zbyt wiele strapienia w oczach. W czym problem? Jeśli chcesz, jeśli tak jest najłatwiej, możesz zacząć od relacji, co się wydarzyło w Afganistanie.
– Kadir nie żyje – powiedziałem drewnianym głosem, gapiąc się na pustą szklankę, którą nadal tuliłem w ręce.
– Nie! – jęknął, ze strachem i jednocześnie jakby nienawiścią.
– Tak.
– Nie, nie, nie. Coś bym wiedział… całe miasto by wiedziało.
– Widziałem jego zwłoki. Pomogłem je zawlec na górę, do obozu, pomagałem go grzebać. Nie żyje. Wszyscy nie żyją. Tylko my wróciliśmy – Nazir, Mahmud i ja.
– Abd al-Kadir… Nie może być…
Didier poszarzał, a ta szarość rozlała się nawet na jego oczy. Był wstrząśnięty – wyglądał, jakby ktoś go mocno spoliczkował. Osunął się na krześle, usta mu się otworzyły. Zaczął się przechylać i już się bałem, że się przewróci albo dostanie zawału.
– Tylko spokojnie – rzekłem cicho. – Tylko mi się tu nie rozklejaj. Wyglądasz jak śmierć. Otrząśnij się, człowieku!
Jego zmęczone oczy spojrzały powoli w moje.
– Istnieją takie rzeczy, Lin, które są po prostu niemożliwe. Jestem w Bombaju od dwunastu… trzynastu lat i Abd al-Kadir Chan był od zawsze…
Znowu spuścił wzrok i popadł w głębokie zamyślenie. To mnie martwiło. Już widywałem ludzi, którzy się załamali. Widziałem, jak się w sobie zapadają, jak łamie ich strach i wstyd, jak zarzyna ich samotność. Ale to cały proces – trwa tygodniami, miesiącami, latami. Didier załamał się w ciągu paru sekund, na moich oczach. Wystarczyło parę uderzeń serca.
Przesiadłem się, zająłem miejsce u jego boku, objąłem go ramieniem.
– Didier! – syknąłem ostro. – Muszę iść. Słyszysz? Przyszedłem dowiedzieć się o moje rzeczy – te, które ci zostawiłem, kiedy byłem u Nazira na odwyku. Pamiętasz? Zostawiłem ci mój motocykl, mojego enfielda. I paszporty, i pieniądze, i inne rzeczy. Pamiętasz? To bardzo ważne. Potrzebuję tych rzeczy. Didier! Pamiętasz?
– Tak, ależ oczywiście – powiedział i otrząsnął się. – Twoje rzeczy są bezpieczne. Nie lękaj się. Mam wszystko.
– Nadal mieszkasz przy Merriweather Road?
– Tak.
– Tam są moje rzeczy? Tam je trzymasz?
– Co?
– Na miłość boską, Didier! Oprzytomnij! Chodź. Idziemy do twojego mieszkania. Muszę się ogolić i ogarnąć. Muszę załatwić coś… coś ważnego. Potrzebuję cię, stary. Nie wypinaj się na mnie!
Zamrugał, odwrócił głowę w moją stronę, a jego górna warga wygięła się w znajomym kpiącym uśmieszku.
– Jak mam rozumieć tę uwagę? – spytał z urazą. – Didier Levy na nikogo się nie wypina! Oczywiście, chyba że jest bardzo, bardzo wczesny ranek. Wiesz, Lin, nienawidzę rannych ptaszków niemal jak policji. Alors, idziemy!
U Didiera wziąłem prysznic, ogoliłem się i przebrałem w nowe ciuchy. Didier uparł się, że da mi coś do zjedzenia. Zrobił omlet, a ja przejrzałem dwa pudła mojego dobytku. Znalazłem mój zapasik pieniędzy – około dziewięciu tysięcy dolarów – kluczyki do motocykla i najlepszy fałszywy paszport, kanadyjski, z moją fotografią. Fałszywa turystyczna wiza straciła ważność. Musiałem ją szybko odnowić. Gdyby to, co planowałem, nie powiodło się, zapas pieniędzy i dobre, czyste papiery byłyby mi potrzebne.
– Dokąd teraz? – spytał Didier, kiedy wepchnąłem ostami kęs omleta do ust, wstałem i opłukałem talerze.
– Najpierw muszę podrasować paszport – odparłem, jeszcze żując. – Potem idę na spotkanie z madame Zhou.
– Co proszę?
– Idę się rozprawić z madame Zhou. Muszę wyrównać rachunki. Chalid dał mi… – urwałem. Głos mnie zawiódł, a myśl o Chalidzie Ansarim na chwilę zaćmiła mi umysł. Zawirowała w nim biała zadymka emocji, gdy przypomniałem sobie, jak odchodził w noc i śnieg. Przedarłem się przez nią wysiłkiem woli. – Chalid dał mi w Pakistanie Ust od ciebie. Tak przy okazji, dziękuję. Nadal nie rozumiem, co ją tak wkurzyło, że musiała mnie wsadzić do więzienia. Z mojej strony to nie była osobista rozgrywka. Ale teraz jest. Cztery miesiące w Arthur Road to dość, żeby sprawa stała się cholernie osobista. Dlatego potrzebny mi motocykl. Nie chcę taksówki. I dlatego muszę uporządkować paszport. Jeśli gliny mnie zatrzymają muszę mieć czyste papiery.
– To nie wiesz? W zeszłym tygodniu… nie, dziesięć dni temu… napadnięto na madame Zhou. Tłum zaatakował Pałac i zniszczył go. Był wielki pożar. Tłum wdarł się do budynku, zniszczył wszystko, a potem podpalił. Sam budynek jeszcze stoi. Schody i pokoje na piętrze istnieją. Ale wszystko jest zrujnowane i nigdy się nie odbuduje. Niedługo ktoś to zburzy. To już koniec Pałacu, Lin, i koniec jej, La Madame.
– Nie żyje? – spytałem przez zaciśnięte zęby.
– Żyje. I podobno nadal tu jest. Ale jej potęga legła w gruzach. Nie ma nic. Jest nikim. Żebraczką. Jej służący szukają na ulicy ochłapów jedzenia dla niej, a ona czeka, aż budynek się rozpadnie. To koniec madame Zhou, Lin.
– Nie całkiem. Jeszcze nie.
Podszedłem do drzwi. Pobiegł za mną. Jeszcze nie widziałem, żeby się tak szybko ruszał. Uśmiechnąłem się, bo to był dziwny widok.
– Proszę cię, Lin, może zmienisz zdanie… posiedzimy, osuszymy butelkę lub dwie, non? Uspokoisz się.
– Już teraz jestem całkiem spokojny – odpowiedziałem z uśmiechem na widok tej jego troski. – Nie wiem… co zrobię. Ale muszę to zakończyć. Nie mogę tak po prostu machnąć na to ręką. Chciałbym to potrafić. Ale zbyt wiele rzeczy… no, nie wiem… jakoś się z tym łączy.
Nie potrafiłem mu tego wytłumaczyć. To było coś więcej niż tylko zemsta, tyle wiedziałem. Chodziło o sieć związków między Zhou, Kadirbajem, Karlą i mną, tak lepką od wstydu, tajemnic i zdrad, że nie potrafiłem spojrzeć na nią bezpośrednio ani opowiedzieć o niej przyjacielowi.
– Bien. – Westchnął na widok determinacji w moich oczach. – Skoro musisz do niej iść, to ja pójdę z tobą.
– Nie ma mo… – zacząłem, ale przerwał mi wściekłym gestem.
– Lin! To ja powiedziałem ci o tym… o tej okropności, którą ci wyrządziła. Teraz idę z tobą albo będę musiał wziąć odpowiedzialność za wszystko, co się wydarzy. A wiesz, mój przyjacielu, że odpowiedzialności nienawidzę prawie jak policji.
Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 100 | Нарушение авторских прав
<== предыдущая страница | | | следующая страница ==> |
ROZDZIAŁ 36 | | | ROZDZIAŁ 40 |