Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

Ekspansywna komizmu

Читайте также:
  1. O definiowaniu komizmu i o metodzie zastosowanej w tej«książce

O komizmie w ogólności

O komizmie form i ruchów. Siła

ekspansywna komizmu

Co znaczy śmiech? Cóż takiego tkwi w śmieszności? Co by miały wspólnego mina błazna, gra słów, qui pro quo z wode­wilu, scena z wyrafinowanej komedii? Jakich destylujących środków potrzeba, by wy­dzielić ową zawsze tożsamą substancję, której tyle rozmaitych tworów zawdzięcza tak rubaszny albo tak subtelny odcień? Począwszy od Arystotelesa x), najwięksi my­śliciele borykali się z tym niepoważnym problemem, który wymyka się wszelkiemu ujęciu, wyślizguje się, chowa i znów wyrasta, niczym zuchwałe wyzwanie rzucone filozo­ficznej spekulacji.

My jednak przystępując do tego proble­mu mamy na swoje usprawiedliwienie to, że nie zamierzamy wcale wyobraźni komicz­nej wtłaczać w definicję. Przede wszystkim uważamy ją za coś żywego i choćby była czymś najbłahszym, będziemy się odnosić do niej z powagą należną życiu. Ograni-


czymy się, do prześledzenia jej wzrostu i rozwoju. Na naszych oczach dokona najbardziej osobliwych przeobrażeń, prze­chodząc nieznacznie i stopniowo od jed­nych form do drugich. Nie pogardzimy niczym, co nam wpadnie w oko. I może uzyskamy przez tę nieprzerwaną styczność coś bardziej elastycznego niż teoretyczna definicja, mianowicie znajomość praktyczną i poufałą, taką, jaka się rodzi wskutek długiej zażyłości. Być może przekonamy się również, że mimo woli zrobiliśmy zna­jomość bardzo pożyteczną. Albowiem wyo­braźnia komiczna może zdradzić nam wiele z pracy wyobraźni ludzkiej, a zwłaszcza wyobraźni społecznej, zbiorowej, ludowej, skoro jest na swój sposób rozumna w naj­bardziej niezwykłych skokach, metodyczna w szaleństwie, marząca, co przyznaję, lecz wywołująca marzeniami wizje przyjmowane i rozumiane przez całą społeczność. Po­chodna od życia, pokrewna sztuce, czyż nie może powiedzieć nam czegoś o sztuce i życiu? Przedstawimy najpierw trzy spostrzeże­nia, które uważamy za podstawowe. Doty­czą one nie tyle samego komizmu, co miejsc, w których szukać go trzeba.


47 I

Oto punkt pierwszy, na który chciałbym zwrócić uwagę: nie ma komizmu poza obrębem rzeczy czysto ludzkich. Kraj­obraz może być piękny, uroczy, wzniosły, bez wyrazu lub brzydki, lecz nigdy nie będzie śmieszny. Można się śmiać ze zwie­rzęcia, lecz dlatego tylko, że się odkrywa u niego ludzką postawę czy ludzką minę. Można się śmiać z kapelusza, lecz tym, co wyśmiano, nie jest kawałek filcu lub. słomy, ale forma? jaką mu ludzie nadali, ludzki kaprys w nim odciśnięty. Dlaczego rzecz tak doniosła a tak prosta nie ściągnęła na siebie większej uwagi filozofów? Byli wśród nich tacy, którzy określili człowieka jako „zwierzę śmiać się umiejące"2^; równie i dobrze mogli go określić jako „zwierzę wywołujące śmiech", jeśli bowiem udaje się to innym zwierzętom lub przedmiotom martwym, to jedynie wskutek podobieństwa do człowieka, wskutek piętna, jakie czło­wiek na nich wyciska, albo wskutek użytku, jaki z nich robi.

Inny nie mniej ważki objaw upatruję wnieczułości, która towarzyszy zazwyczaj śmiechowi. Zdaje się, że komizm uderza nas jedynie wówczas, gdy trafia na spokojną,


4<3

nieporuszoną powierzchnię duszy. Obojęt­ność jest przyrodzonym mu środowiskiem. Największym zaś wrogiem śmiechu jest wzruszenie. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie moglibyśmy się śmiać, na przykład, z osoby budzącej w nas litość albo sympatię; owszem, tyle tylko, że wówczas trzeba na chwilę zapomnieć o tej sympatii, zagłu­szyć litość. W społeczności czystych intelek­tów najprawdopodobniej już by nie płakano, lecz może jeszcze dałoby się usłyszeć śmiech, natomiast dusze zatopione w zmysłowości, dostrojone do wielogłosu życia, gdzie każde zdarzenie jest zwielokrotnione współbrzmie­niem uczucia, po prostu nie znałyby ani nie rozumiały śmiechu. Spróbujmy na chwilę przejąć się żywo tym wszystkim, co się wokoło nas mówi i dzieje, współdziałajmy w wyobraźni z tymi, co działają, współ­czujmy z tymi, co czują, pozwólmy naszej sympatii zatoczyć krąg jak najszerszy. A wówczas, jak pod dotknięciem czaro­dziejskiej różdżki, najbłahsze rzeczy nabiorą wagi i wszystko powlecze się surowym kolorytem. Spróbujmy wyłączyć się teraz i spojrzeć na życie jako na widowisko — ileż dramatów przemieni się wtedy w kome­dię! Wystarczy zatkać uszy na dźwięki muzyki przygrywającej do tańca, by tan-


cerze wydali się nam pocieszni. Wieleż ludzkich czynów wytrzymałoby podobną próbę? Czyż większość z nich nie straciłaby natychmiast na powadze i nie okryła się śmiesznością, gdyby je oddzielić od muzyki naszych uczuć? A zatem, żeby komizm mógł wywołać należyty skutek, wymaga on jakby chwilowego znieczulenia serca. Prze­mawia Jedynie do "intelektu. ~~ Jednakże intelekt ten musi pozostać w łączności z innymi intelektami. Oto trzeci punkt, na który pragnę zwrócić uwagę. Poczucie osamotnienia nie daje za­kosztować komizmu. Jak gdyby śmiech po­trzebował echa! Proszę mnie dobrze zrozu­mieć: nie chodzi tu o dźwięk artykułowany, czysty i skończony, lecz o coś, co chciałoby siebie uwielokrotnić, coraz dalej i dalej się odbijając, coś, co się zaczyna wybuchem, by potem tocząc się, jak grzmot po górach, przedłużać swoje istnienie. Wszelako nie mogą te odbicia mnożyć się w nieskończo­ność; choćby rozchodziły się w obrębie najobszerniejszego koła, jest to niemniej koło zamknięte. Śmiejemy się zawsze wespół z pewną grupą. Niejednemu z nas zdarzyło się może w wagonie kolejowym czy przy wspólnym stole restauracyjnym słuchać, jak podróżni opowiadają sobie historyjki, naj-

4 — Śmiech


51

 


pewniej bardzo uciesznc, skoro śmiali się z ca­łego serca. Gdybyśmy należeli do tego sa­mego towarzystwa, śmielibyśmy się tak samo; nie należąc, nie mieliśmy na to najmniejszej ochoty. Pewien poczciwiec zapytany, dla­czego nie płakał na kazaniu, gdzie wszyscy łzy wylewali, odparł: „Jam nie z tej parafii". To, co ten człowiek sądził o płaczu, o wiele lepiej daje się odnieść do śmiechu. Nawet najszczerszy śmiech skrywa w zakamarkach myśli jakieś tajne porozumienie — rzekłbym niemal współwinę — z pozostałymi, rzeczy­wistymi lub urojonymi towarzyszami śmie­chu. Jak to nieraz podkreślano, śmiech widzów w teatrze jest tym żywszy, im pełniej­sza sala. Z drugiej strony niejednokrotnie znów można spostrzec, że mnóstwo efektów komicznych nie daje się przenieść na język obcy, tak są związane z obyczajami i po­glądami danej społeczności! Toteż tylko ktoś, kto nie pojmuje ważkości tego po­dwójnego faktu, może upatrywać w komizmie jakąś osobliwość, która bawi umysł, a w śmie­chu zjawisko cudaczne, odosobnione, pozba­wione związku z resztą czynności ludzkich. Stąd też owe definicje, w których próbo­wano zrobić z komizmu rodzaj abstrakcyj­nego stosunku ustalanego przez umysł między ideami: „intelektualny kontrast" 3),


„wrażeniowy absurd" *' itp.; gdyby nawet definicje te dały się zastosować do wszel­kich postaci komizmu, za grosz nie wytłu­maczyłyby nam, dlaczego komizm pobudza nas do śmiechu. Z jakiejże racji właśnie ów szczególny stosunek logiczny, gdy go tylko dostrzec, miałby sprawić, że się zwija­my, zanosimy, pękamy ze śmiechu, skoro przy chwytaniu innych stosunków nasze ciało zachowuje się obojętnie? Nie tędy wiedzie droga cło problemu. Aby śjmech zrozumieć, trzeba osadzić go w przyro­dzonym mu środowisku, którym jest spo­łeczeństwo, przede wszystkim zaś trzeba określić jego funkcje społeczną, tzn. jego użyteczność. Taka też będzie odtąd idea, przewodnia naszych dociekań. Śmiech musi l, odpowiadać pewnym wymaganiom życia zbiorowego; musi mieć znaczenie spo­łeczne.

Zaznaczmy wyraźnie punkt, w którym zbiegają się poczynione przez nas wstępnie trzy spostrzeżenia. Jak się wydaje, komizm rodzi się wówczas, kiedy ludzie połączeni c w grupę skierują swoją uwagę na jednego (,{ spośród siebie, nakazując milczenie swej C -wrażliwości i powodując się samym intelek-/ tem. Jakiż to szczególny punkt ściągnie) teraz uwagę na siebie? Co pochłonie intelekt?


Odpowiedź na te pytania zbliży nas do sedna problemu. Nieodzowne są jednak wstępne przykłady.

II

Ulicą biegnie człowiek, potyka się i pada, a przechodnie wybuchają śmiechem. Nikt, jak myślę, nie śmiałby się z niego, gdyby można było przyjąć, że to z nadmiaru fantazji, która go raptownie naszła, umyślnie siadł na ziemi. Śmiech wziął się stąd, że on znalazł się na ziemi mimowolnie. Śmieszy nie tyle nagła u niego zmiana postawy, mimowolność tej zmiany; śmieszj jego niezdarność. Prawdopodobnie kamień leżał na drodze. Trzeba było zmienić krok lub wyminąć przeszkodę. Atoli przez brak gibkości, przez roztargnienie, upór ciała, wskutek usztywnienia lub nabrane­go rozpędu, mięśnie wykonywały nadal te same ruchy, gdy nowe okoliczności żądały czegoś innego. Dlatego ów człowiek upadł i roześmieli się przechodnie.

A oto pedant, wypełniający najdrob­niejsze czynności z matematyczną dokład­nością, któremu złośliwy żartowniś pomie­szał porządek rzeczy w pokoju. Gdy przeto


macza pióro w kałamarzu, wyciąga je oblepione piaskiem; gdy zamierza usiąść na krześle o dość solidnym wyglądzie, pada jak długi na podłogę, słowem, działa sobie na przekór lub robi wszystko na próżno, zawsze jakby wskutek nabranego rozpędu. Przyzwyczajenie nadało ten rozpęd. Należało raczej wstrzymać ruch czy po­kierować nim inaczej. Ale skąd! Dalej robi się to samo. Ofiara tej teatralnej farsy jest w analogicznym położeniu jak osoba, która biegnąc przewraca się na ulicy. Jest komiczna z tych samych powodów. W obu przypadkach jest _c.oś śmiesznego w owym jakby mechanicznym usztyw­nieniu zachodzącym tam, gdzie chciałoby się widzieć przytomną lekkość i gibkość żywego człowieka. Między obydwoma przy­padkami jest tylko ta różnica, że podczas gdy poprzedni nastąpił sam przez się, drugi uzyskano sztucznie. Przechodnie po­czynili jedynie obserwację, nasz złośliwy żartowniś robi eksperyment.

W obu wszelako przypadkach jakaś zewnętrzna okoliczność wywołała efekt. Ko­mizm okazał się czymś przygodnym i po­wierzchownym w stosunku do wnętrza osoby. Jak miałby wniknąć w głąb? Na to musiałoby się mechaniczne usztywnienie


pojawić nie wskutek przeszkody, jaką stwa­rza przypadek albo złośliwość ludzka, lecz z całkiem innej przyczyny; musiałoby w sa­mym sobie znajdować naturalną poniekąd a nieustanną sposobność do przejawiania się na zewnątrz. Wystawmy więc sobie umysł zajęty zawsze tym, czego dopierc dokonał, a nigdy tym, co właśnie robi, niby melodia doganiająca akompaniament. Wystawmy sobie jakąś wrodzona nicelastycz-ność zmysłów oraz intelektu pozwalającą nam widzieć jedynie to, co minęło, słyszeć tylko to, co przebrzmiało, mówić coś, co już nie odpowiada niczemu — słowem, dostosowywać się do sytuacji przeszłej i za­chowanej wyłącznie w wyobraźni, pod­czas gdy należałoby nastroić się na rzeczy­wistość właśnie obecną. Ty'm razem komizm byłby osadzony w osobie samej. Ona to dostarczałaby wszystkiego, materii i formy, przyczyny i sposobności. Nic więc dziwnego, że człowiek roztargniony (bo taką to postać opisywaliśmy właśnie) kusił na ogół muzę pisarzy komicznych. Kiedy La Bruyere spotkał ów charakter na swej drodze5>, mniemał, dokonując jego rozbioru, że ma przepis na hurtowe tworzenie zabaw­nych efektów. I pomylił się bardzo. Stworzył z Menalka jeden z najdłuższych,


najbardziej drobiazgowych opisów, prze­ciążając go ponad miarę repetycjami i cie­niowaniem szczegółów. Dał się zwieść łat­wości tematu. Roztargnienie nie jest jeszcze właściwym źródłem komizmu, ale poprzez nie stykamy się bezsprzecznie z pewnym prądem idej i faktów, płynącym wprost ze źródła. Mamy przed sobą jedną z wiel­kich naturalnych sprężyn śmiechu.

Efekt, jaki wywołuje roztargnienie, może ulec wzmocnieniu. Istnieje prawo ogólne, które właśnie zastosowaliśmy po raz pierwszy, a któremu dalibyśmy nastę­pującą formułę: jeżeli efekt komiczny ma określoną przyczynę, to nam wyda się tym komiczniejszy, im bardziej naturalni będzie w naszym pojęciu owa przyczyna. Już sam fakt roztargnienia pobudza nas do śmiechu; jeszcze śmieszniejsze będzie roztargnienie, które na naszych oczach się zrodziło i rozwinęło, którego pocho­dzenie znamy i którego dzieje mogli­byśmy odtworzyć. Przyjmijmy zatem, aby się oprzeć na konkretnym przykładzie, że pewien człowiek rozkochał się w lekturze opowieści miłosnych i rycerskich. Zachwy­cony i urzeczony swoimi bohaterami, kieruje ku nim z wolna wszystkie swoje myśli, całą wolę. I oto krąży pośród nas jak we śnie.


 

 


Jego postępki są samym roztargnieniem. To roztargnienie ma atoli przyczynę, znaną i pozytywną. Określenie „nieobecny du­chem" byłoby tu uproszczeniem; chodzi raczej o obecność wspomnianej postaci w całkiem określonym, chociaż urojonym środowisku. Upadek bezsprzecznie jest zaw­sze Upadkiem, co innego jednak wpaść do studni dlatego, że się spoglądało zupeł­nie gdzie indziej, co innego wpaść do niej, bo wypatrywało się gwiazdy. A właśnie Don Kichot kontemplował gwiazdy. Ja­kież głębie komizmu kryją w sobie na­zbyt romantyczne czy chimeryczne postaci! A przecież, jeśli tylko przywołać ideę roz­targnienia jako ogniwo naszych dociekań, najgłębszy komizm połączy się na naszych oczach z komizmem najbardziej powierz­chownym. Tak, owe umysły chimeryczne, owe egzaltowane dusze, ci wszyscy szaleńcy tak osobliwie rozumni wzbudzają w nas śmiech, bo potrącają te same struny, bo wprawiają w ruch ten sam wewnętrzny mechanizm, co ofiara z teatralnej farsy czy też ów przechodzień, który poślizgnął się na ulicy. To także są ludzie, którzy przewracają się goniąc za czymś lub dają sir wywieść w pole wskutek własnej naiwno­ści, ścigając bowiem ideał potykają się


o rzeczywistość, oddając się zaś szlachet­nym marzeniom wpadają w złośliwie roz­stawione sidła życia. Ale nade wszystko są to ludzie ogromnie roztargnieni, mający tę jedynie wyższość nad innymi, że ich roztargnienie jest systematyczne i zognisko­wane wokół pewnej idei, że ponadto ich niepowodzenia są także ściśle ze sobą związane ową nieubłaganą logiką, z jaką rzeczywistość koryguje marzenia, i że wresz­cie, poprzez rosnącą stąd sumę efektów komicznych, budzą oni śmiech coraz większy, coraz potężniejszy.

Pójdźmy teraz o krok dalej i spytajmy, czy niektóre wady nie usztywniają charak­teru tak samo jak idee fixe odrętwia umysł. Czymbykolwiek wada była: złym nałogiem natury albo skurczem woli, naj­częściej daje się przyrównać do spaczenia duszy. Istnieją niewątpliwie i takie wady, w które dusza wciela się całkiem, oży­wiając je swoją twórczą mocą i wciąga­jąc w ruchomy krąg przeobrażeń. Są to wady tragiczne. Atoli, przeciwnie, wada czyniąca człowieka komicznym nakłada się na niego z zewnątrz, zupełnie jakby go wtłaczała w ramy. Narzuca mu swoją sztywność, zamiast czerpać giętkość od niego. Nie on ją komplikuje, ale ona jego


upraszcza. Tu zdaje się właśnie tkwić istotna różnica między dramatem a kome­dią, jak to spróbujemy okazać w ostatniej części tego studium/ Dramat, odmalowując znane wszystkim z nazwy namiętności lub •^ wady, tak dalece wtapia je w postacie, <^" że zapominamy o tej nazwie, że zatracają X" się nawet ich ogólne cechy i że całkiem "-. przestajemy o nich myśleć wpatrzeni w po-/Q- stacie, które wchłonęły je w siebie; dlatego tylko imię własne może być tytułem dramatu. Wiele natomiast komedii nosi w tytule imiona pospolite, jak Skąpiec, Gracz6) itp. Jeślibyśmy mieli wyobrazić sobie jakąś sztukę, która by się zwała na przykład Zazdrośnik, przyszedłby nam na myśl raczej Sganarel7) lub Grzegorz Dyndała 8), przenigdy Otello; Zazdrośnik może być tylko "tytułem komedii. Jako że wady komiczne, choćby najściślej stopione z po­staciami komediowymi, zachowują nadal prostotę i niezawisłość swego istnienia, pozostają głównym bohaterem, któremu są podporządkowane na scenie wszystkie inne postacie z krwi i kości. Niekiedy wady te, jakby dla zabawy, zwalają się na postać całym swym ciężarem i każą jej staczać się w dół na łeb, na szyję. Częściej wszakże będą na niej grać jak na instrumencie


lub manewrować niczym marionetką. Przyj­rzyjcie się im z bliska, a dostrzeżecie, że cała sztuka komediopisarza polega na tak dokładnym zaznajomieniu widza z wadą komiczną, na takim wprowadzeniu go w jej zakamarki, że wreszcie niejako sam chwyta za sznurki od marionetki: w prowadzeniu gry przychodzi kolej na nas i to zapewnia nam część przyjemności. Także i tym razem, jak widać, pewien rodzaj automatyzmu pobudza nas do śmiechu, a ten auto­matyzm jest również zbliżony do zwy­kłego roztargnienia. Zęby się o tym prze­konać, wystarczy sobie uprzytomnić, że postać komiczna jest na ogół komiczna dokładnie w tej mierze, w jakiej zgoła nie zdaje sobie z tego sprawy. Komicz,-nym jest się nieświadomie9). Jak gdyby

rtfc.Jjj.BisSsKifeS?, •-';°^s^*i''***^**"'!*Ł'SJ^**'»Ji»5^^

ktoś posługiwał się pierścieniem Gygesa10) z opacznym skutkiem, stając się niewidzial­nym dla siebie, a pozostając widzialnym dla innych. Bohater tragedii nie zmieniłby nigdy swojego postępowania pod wpływem naszego sądu o nim; będzie obstawał przy swoim z pełną świadomością tego, co czyni, a nawet z ostrym odczuciem naszej do niego odrazy. Natomiast postać komiczna, skoro dostrzeże, że się okrywa śmiesznością, pró­buje przynajmniej zewnętrznie zmienić po-


6o

 

 


stepowanie. Gdyby Harpagon spostrzegł, że się śmiejemy z jego skąpstwa, to nie twierdze, że wyleczyłby się z niego zupełnie, ale w każdym razie mniej by nam je oka­zywał albo... inaczej. I tylko w tym sensie, trzeba to sobie powiedzieć, śmiech „chło-szcze obyczaje"u). Po prostu pod jego wpływem staramy się wyglądać na takich, jakimi być powinniśmy i jakimi po pewnym czasie może się staniemy naprawdę.

Nie ma potrzeby na razie prowadzić dalej tej analizy. Przechodząc kolejne stop­nie: od człowieka biegnącego, który się przewraca, do osoby naiwnej, którą wypro­wadzono w pole, od zwodzenia do roztarg­nienia, od roztargnienia do egzaltacji, od egzaltacji do najrozmaitszych wypaczeń woli i charakteru, prześledziliśmy postęp coraz głębszego zapadania komizmu w osobo­wość ludzką, nie zapominając przy tym ani razu, że w jego najbardziej subtelnych przejawach można odnaleźć to samo, co biło w oczy w formach najbardziej rubasz­nych, tzn. efekt automatyzmu i usztywnie­nia. I tak uzyskujemy pierwszy widok, bardzo daleki, przyznaję, dosyć jeszcze płynny i mglisty, widok na śmieszną stronę natury ludzkiej i na funkcję śmiechu.

Życie i społeczeństwo wymagają od nas


czujnej uwagi, rozpoznającej kontury aktual­nej sytuacji, a nadto pewnej elastyczności cielesnej i duchowej ułatwiającej adaptację. Napięcie uwagi i elastyczność, oto dwie siły dopełniające się wzajemnie, na których gra życie. Niedostaje ich ciału — co wtedy? Mnożą się wszelkiego rodzaju wypadki, kalectwa, choroby. Nie dość ma ich umysł? Stykamy się zaraz z całą skalą ubóstwa psychicznego, z szaleństwem we wszelkich odmianach. Poskąpiono ich chara­kterowi? Macie do czynienia z głębokim nieprzystosowaniem do życia społecznego, ze źródłem nędzy, niekiedy z przyczyną zbrodni. Z chwilą gdy człowiek pozbędzie się tych braków godzących w rdzeń jego egzystencji (one same mają dążność do za­niku w tak zwanej walce o byt), zaraz odzyskuje zdatność do życia, i to do życia wespół z innymi. Ale społeczność wymaga czegoś więcej. Jej nie wystarcza, że się żyje; jej zależy na tym, by się żyło dobrze. Drąży ją obawa, że każdy z nas, jej człon­ków, zadowoliwszy się zwróceniem uwagi na fundamentalne powinności życia, w po­zostałych sprawach zda się na łatwy auto­matyzm nawyków. Lękiem również musi ją przejmować, że członkowie, którzy ją tworzą, zamiast dążyć do coraz czulszej rów-


 

 


nowagi wzajemnej miedzy wolą jednych -». a drugich^ poprzestają na uszanowaniu podstawowych warunków tej równowagi: społeczności nie wystarcza umowa zawarta między osobami, ona żąda od nich nieustan­nego wysiłku pospólnej adaptacji. Każde usztywnienie charakteru, umysłu, a na­wet ciała będzie dla społeczności czymś podejrzanym, jesf bowiem możliwą oznaką aktywności zamierającej bądź takiej, która próbuje się wyosobnić, oderwać się od wspólnego centrum skupiającego tę społecz­ność, oznaką zatem ekscentryzmu. W takich razach społeczeństwo nie może interwenio­wać za pomocą materialnego nacisku, skoro nic mu materialnie nie zagraża. Znajduje się wobec czegoś, co je niepokoi, lecz jako objaw tylko, jako przestroga, gest. dlatego samo odpowiada również prostym gestem. Śmiecji^^jna być czymś z tego rodzaju, gatunkiem społecznego gestu. Trzezjłbawgj którą rodzi, śmiech poskramia | wszelką_ekscenfryczność, nieustannie budzi i utrzymuje w styczności te poboczne siły, które mogłyby się rozproszyć lub popaść w uśpienie, usuwa wreszcie z powierzchni ciała społecznego wszelką pozostałość me­chanicznego usztywnienia. Śmiech nie należy tedy do czysto estetycznej domeny, skoro.


dąży (nieświadomie, w wielu zaś wypadkach bez żadnych skrupułów moralnych) d,o_tak utylitarnego celu, jak doskonalenie ogółu. Ma w sobie wszelako coś estetycznego, skoro komizm występuje na jaw dopiero w momencie, gdy społeczność i osoba ludzka, uwolnione od troski o zachowanie istnienia, zaczynają odnosić się do siebie jak do dzieła sztuki12). Krótko mówiąc, gdyby za­kreślić krąg wokół skłonności i czynów szko­dliwych dla indywidualnego albo społecz­nego życia, pokaranych wszakże mocą swoich naturalnych następstw, to poza tym polem, polem silnych doznań i bojów, znalazłoby się w strefie neutralnej, gdzie człowiek robi z siebie widowisko przed drugim człowiekiem, owo usztywnienie ciała, umy­słu i charakteru, które społeczność chcia­łaby wykluczyć, ażeby uzyskać dla swoich członków możliwie jak największą elastycz­ność i jak najwyższe uspołecznienie. Owo usztywnienie, to śmieszność właśnie, którą się karci śmiechem.

Nie żądajmy jednak od tej prostej formuły natychmiastowego wyjaśnienia wszelkich efektów komicznych. Odpowiada ona niewątpliwie elementarnym przypad­kom, przypadkom teoretycznym, doskona­łym, w których komizm jest wolny od wszel-


 

 


kich przymieszek. Jakoż pragniemy zrobić z niej leitmotiv naszych wyjaśnień; trzeba będzie mieć ją w pamięci, nie obciążając się nią jednak zbytnio — jak dobry szer­mierz, który powinien pamiętać o niecią-głych ruchach wpojonych mu na ćwicze­niach, gdy tymczasem jego ciało przechodzi do ataku ruchem ciągłym. Właśnie tę ciąg­łość form komicznych postaramy się teraz odtworzyć, postępując za nicią, która ciągnie się od błazeństw klowna do najbardziej wyrafinowanych gier komediowych, by prze­śledzić jej skręty trudne często do przewidze­nia; przystając co pewien czas, by się rozejrzeć dokoła, wznosząc się wreszcie, jeśli to możliwe, do tego punktu, gdzie nić jest zaczepiona i skąd być może będzie widać najogólniejszy stosunek sztuki do życia,. Komizm Jgpwiem oscyluje wiecznie między życiem a sztuką.

Ul

Zacznijmy od rzeczy najprostszych. Co to jest iizjognomia komiczna? Skąd się bierze śmieszny wyraz twarzy? I co odróżnia komizm od brzydoty?^3' Tak postawione za-


gadnienie mogło mieć dowolne rozstrzygnię­cie. Choć z pozoru nader proste, jest już zanadto złożone, by dało się pokonać jednym szturmem. Trzeba by zaczynać od definicji brzydoty, a następnie dociekać, czego jej przydaje komizm; brzydotę atoli równie trudno jest analizować jak piękno. Toteż spróbujemy posłużyć się pew­nym fortelem, który nieraz okaże swoją przydatność. Postaramy się — by tak rzec — zagęścić problem spotęgowaniem efektu do tego stopnia, że przyczyna stanie się wido­czna. Wyolbrzymimy tedy brzydotę, dopro­wadzimy ją do ułomności i zobaczymy, w jaki sposób można przejść od ułomności do śmieszności.

Jest rzeczą niezaprzeczalną, że niektóre ułomności mają nad innymi tę smutną przewagę, że śmieszą w pewnych przypad­kach. Nie będziemy się wdawać w szczegóły. Poproszę tylko czytelników, by zechcieli sami dokonać w myśli przeglądu rozmai­tych ułomności, a następnie rozdzielić je na dwie grupy, po jednej stronie stawiając te, które natura zbliżyła do śmieszności, po drugiej zaś te, które bezwzględnie odstają od niej, a wtedy, jak sądzę, sami odkryją następujące prawo: komiczna okazać się może każda ułomność, którą osoba

5 — Śmiech


 

 

 


dobrze zbudowana potrafi naśladjo-"wać.

*•-———*i'~.,

Czyż me wyda się nam wówczas, że garbus wygląda jak człowiek, który źle po prostu się trzyma? Jakby jego plecy skur­czyło złe nawyknienie, a on sam obstawał przy wyrobionym przyzwyczajeniu przez upór, lecz czysto fizyczny, obstawał wsku­tek usztywnienia. Niechaj czytelnik po­lega teraz wyłącznie na własnych oczach, niechaj przestanie się zastanawiać, a zwła­szcza rozumować. Niech zatrze w pamięci myślowe naleciałości i postara się odszukać swe pierwotne, bezpośrednie, naiwne wraże­nie, a stanie mu przed oczyma właśnie opisany przez nas człowiek: ktoś, kto chciał zesztywnieć w takiej postawie i — jeśli tak można powiedzieć — ciałem zrobić minę.

'A teraz powróćmy do przedmiotu na­szych wyjaśnień. Osłabiając śmieszność uło­mności, powinniśmy uzyskać komiczną brzy­dotę. Jakoż śmieszny wyraz twarzy przy­wodzi nam zaraz na myśl coś usztywnionego, jak gdyby stężałego w ruchliwej zazwyczaj fizjognomii. Dostrzegamy w niej rodzaj skurczu, jakiś utrwalony grymas. Czy każdy wyraz, do którego twarz nawykła, nawet twarz szlachetna i piękna, sprawia to wraże-


nie, jakby kryło się za nim jakieś przyzwy­czajenie wyrobione raz na zawsze? Tu wypada zrobić ważkie rozróżnienie. Otóż kiedy mówimy o wyrazistym pięknie czy takiejże brzydocie, kiedy stwierdzamy, że czyjeś oblicze ma wyraz, to idzie nam o pe­wien ustalony być może wyraz, który w naszym mniemaniu cechuje się jednak zmiennością. Stałe jego znamiona zachowują jakąś chwiejność, która pozwala mgliście odmalować wszystkie możliwe odcienie wy­rażanego stanu psychicznego. Podobnie w oparach wiosennego poranka czuć w go­rącym tchnieniu zapowiedź upalnego dnia. Tymczasem komiczny wyraz twarzy nie zapowiada niczego poza tym, co daje. Jest to grymas jedyny i ostateczny: jakby układ, w którym skrystalizowało się całe życie duchowe danej osoby. Dlatego też oblicze jest tym komiczniejsze, im bardziej poddaje myśl o nieskomplikowanej, mecha­nicznej czynności, która całkiem pochło­nęła ową osobę na zawsze. Bywają twarze jakby wiecznie zapłakane, inne — jakby stale roześmiane, jeszcze inne — jakby zajęte ustawicznym pogwizdywaniem albo dęciem w niewidzialną trąbkę. Te twarze są ze wszystkich najbardziej komiczne. Tu także sprawdza się to prawo, wedle


5*

 


 

 


którego efekt będzie tym komiczniejszy, im naturalniej da się wyjaśnić jego przyczy­nę. Automatyzm, usztywnienie, skurcz na­wykowy fizjognomii pobudza nas do śmiechu. Efekt ten zyska atoli na sile, jeżeli uda się nam powiązać te znamiona z głębszą przy­czyną, z podstawowym roztargnie­niem osoby, jak gdyby jej dusza dala się zafascynować, zahipnotyzować jakąś prostą materialną czynnością.

Łatwo teraz pojąć komizm karykatur. Przy największej regularności rysów, naj­pełniejszej harmonii ich linii i najsubtelniej­szej ich ruchliwości, nie istnieje doskonała równowaga oblicza. Zawsze można w nim wynaleźć oznakę zapowiadającej się zmar­szczki, zarys możliwego grymasu czy ulubio­nego skrzywienia, będącego jakby skrzywie­niem samej natury. Sztuka karykaturzysty na tym polega, aby pochwycić te niedo­strzegalne niekiedy poruszenia i uczynić je przez powiększenie widzialnymi dla każ­dego oka. Karykaturzysta tak wykrzywia rysy portretowanych postaci, jakby to one same się wykrzywiały dochodząc do kresu własnych grymasów. Pod powierzchowną harmonią formy odgaduje utajone bunty materii. Urzeczywistnia owe dysproporcje i deformacje, które miały istnieć z kaprysu


 

tSf- fj </t*Sif u «rc?iit< fr

F Ctć-JK.

&f- /-t, }''/<-'

, i+ji,

Jf\

Sk^eu

-i^ff. •

natury, lecz które nie osiągnęły niczego, wyparte wyższą siłą. Sztuka karykaturzysty ma w sobie coś diabolicznego, bo dźwiga demona, którego powalił anioł. Jest to bez wątpienia sztuka, która przesadza, jednakże źle ją określają ci, co uznali za jej cel przesadę, istnieją bowiem karykatury o po­dobieństwie uchwyconym lepiej niż w por­tretach, karykatury, gdzie przesada zaled­wie jest widoczna, i na odwrót, można popaść w nadmierną przesadę nie uzysku­jąc wcale karykaturalnego efektu. Na to, żeby karykatura była komiczna, nie powinna nigdy wydawać się celem sama w sobie, ale zwykłym środkiem, którym posługuje się rysownik dla uwidocznienia deformacji zaledwie szkicowanych przez naturę. Właś-


nie te deformacje są ważne, to one pochła­niają naszą uwagę. I dlatego będzie się ich szukać nawet w nieruchomych elementach fizjognomii, w luku nosa albo w kształcie ucha. Albowiem forma daje nam zarys ruchu. Widzimy, że nos robi naprawdę minę, gdy karykaturzysta zmienia jego rozmiary, lecz zachowuje kształt, wydłuża­jąc go na przykład w tym samym kierunku, w jakim to zrobiła natura; odtąd również oryginał będzie w naszych oczach jakby się wydłużał, by przybrać ten sam grymas. W tym sensie można rzec, iż natura osiąga często efekty karykaturalne. Jak gdyby owym zuchem, którym rozwarła usta, zwę­ziła podbródek, wydęła policzki, udało się jej dotrzeć do kresu miny, zmyliwszy czujność powściągliwszej i rozumniejszej siły. Wów­czas to śmiejemy się z oblicza, które jest — że tak powiem — swoją własną karykaturą. Streszczając. Jakąkolwiek doktrynę wy­brałby sobie nasz rozum, i tak nasza wyo­braźnia będzie miała swą gotową filozofię: w każdym kształcie ludzkim będzie dostrze­gała wysiłek duszy formującej materię, duszy nieskończenie giętkiej, wiecznie ruchliwej, nie poddanej sile ciążenia, bo to nie ziemia ją przyciąga. Ze swej polotnej lekkości,-djjsza użycza coś owemu ciału, które ożywia,,,


i to ujd,uchowienie,^którejtą drogą ogarnia materię, zwiemy właśnie/wdziękiem. Materia"* ~śtawia"wszelako opór i obstaje przy swoim. Ściąga ^Suszę ku sobie, jak gdyby chciała przemienić we własną bezwładność i wy­paczyć w automatyzm nieustannie twórczą aktywność tego wyższego pierwiastka, jak gdyby pragnęła umyślną zmienność ruchów ciała sprowadzić do wyrobionych i bez-rozumnych nawyków, ruchliwy wyraz fizjog-nomii utrwalić w stałym grymasie, a całej osobie narzucić postawę zatopioną i niejako zakrzepłą w materialności jakiegokolwiek mechanicznego zajęcia, aby udaremnić jej ożywczą styczność z nigdy nie zamierającym ideałem. A gdy już uda się materii przytłu­mić z zewnątrz życie duszy, zmrozić jej ruch, przeciwstawić się wdziękowi, wymusza na ciele efekt komiczny. Gdybyśmy więc chcieli zdefiniować.komizm przez jego przeciwień­stwo, to winniśmy przeciwstawić go raczej wdziękowi aniżeli pięknu. Szukać go trzeba w drętwocie, a nie w brzydocie 14).

IV

Wychodząc od komizmu form prze­szliśmy do komizmu gestów i ruchów. Sformułujmy wobec tego prawo, które rządzi


w naszym przekonaniu tego typu zjawiskami. Daje się ono wywieść łatwo z dotychczaso­wych rozważań.

Postawa, gesty i ruchy ludzkiego ciała są śmieszne dokładnie w tej • mierze, w jakiej ciało to przywodzi L^iiam na myśl bezduszny mechanizm. Nie jest w mej mocy prześledzić to prawo we wszystkich szczegółach i bez­pośrednich zastosowaniach, bo są niezli­czone. Ażeby je sprawdzić wprost, wystarczy zbadać uważniej dorobek rysowników humo­rystycznych wydzielając z niego to, co należy do karykatury objaśnionej już przez nas osobno, a także pomijając komizm, który nie wypływa z rysunku. Nie dajmy się tutaj zwieść pozorom: komizm rysunkowy jest często komizmem zapożyczonym, i to od literatury, która łoży główne koszty. Chcę przez to powiedzieć, że rysownik może przedzierzgnąć się w satyryka, nawet w wodewilistę, a wtedy śmiech wywołują nie tyle same rysunki, ile przedstawiana przez nie satyra lub scena komediowa. Jeżeli jednak zwrócić uwagę na rysunek z gorącym postanowieniem, że tylko on będzie nas interesował, to wówczas, jak sądzę, rysunek okaże się tym komiczniejszy, im dokładniej a zarazem dyskretniej ukaże


nam w człowieku ruchomą marionetkę. Sugestia ta musi być dokładna, abyśmy mogli widzieć wyraźnie, jakby poprzez przezroczystą szybę, mechanizm schodzący aż do wnętrza osób. Sugestia też musi być dyskretna, aby cała postać, której każdy członek zesztywniał w część mechani­czną, sprawiała nadal wrażenie istoty żywej. Efekt komiczny będzie tym bardziej uderza­jący, a sztuka rysownika tym doskonalsza, im ściślej będą splecione ze sobą oba obrazy, osoby i mechanizmu. Oryginalność zaś talentu rysownika humorystycznego można by określić owym szczególnym gatunkiem życia, jakim obdarza zwykłą marionetkę. Odłóżmy jednak na bok poszczególne zastosowania naszej zasady i zatrzymajmy się tylko przy jej najogólniejszych następ­stwach. Widok mechanizmu działającego we wnętrzu postaci przebija z mnóstwa zabawnych efektów; jest to najczęściej widok krótkotrwały, gubi się bowiem natych­miast w śmiechu, który wywołuje. Trzeba wysiłku analitycznej refleksji, żeby go utrwa­lić.

Oto dla przykładu orator, którego gesty idą w zawody z mową. Jakby zazdroszcząc słowom, gesty biegną cały czas za myślą, chcąc służyć jej również ze swej strony za


74

tłumacza. W takim razie powinny postępo­wać za myślami w najdrobniejszych nawet rozwinięciach. Idea jest czymś, co rośnie, pączkuje, kwitnie i dojrzewa w trakcie przemówienia. Nic jej nie powstrzyma, nigdy się też nie powtarza. Musi zmieniać się ustawicznie, bo przestać się zmieniać i przestać żyć jest dla niej jednym i tym samym. Niechże więc gesty tak sarno się ożywią! Niechajże poddadzą się podstawo­wemu prawu życia, które głosi: nie powta­rzać się nigdy! Ale oto wydaje mi się, że pewien ruch ręki lub głowy poczyna okre­sowo powracać. Gdy tylko uderzy moją uwagę, gdy ją zdoła przyciągnąć, tak iż będę go wypatrywać, aż się zjawi w prze­widzianej' chwili, mimowolnie się zaraz uśmiecham. Dlaczego? Dlatego, że mam przed sobą mechanizm działający automa­tycznie. To już nie jest życie, to jest automat wmontowany w życie i naśladujący życie. To komizm.

Tak samo i gesty, z których śmiać się nigdy nie przyszłoby nam na myśl, stają się śmieszne z chwilą, gdy tylko ktoś drugi poczyna je naśladować. Usiłowano tłu­maczyć ten prosty fakt na różne skompliko­wane sposoby. A przecież nie trzeba wiele zastanowienia, by dostrzec, że stan naszej


75

duszy zmienia się co chwila i że nasze ruchy nigdy by się nie powtarzały, a przez to nie nadawały do naśladowania, gdyby oddawały wiernie najtajniejsze nasze poru­szenia, gdyby żyły naszym życiem. Nietrudno więc naśladować nas, gdy tylko przestajemy być sobą. Chcę przez to powiedzieć, że jedynie to w naszych ruchach poddaje się naśladownictwu, co okazuje się czymś.me­chanicznie jednostajnym, przez to samo zaś czymś obcym żywej osobowości. Naśladować kogoś to nic innego jak uwydatniać te automatyzmy, którym ten ktoś dał dostęp do własnej osoby, a więc — niejako z defi­nicji — to nic innego jak okryć go śmiesz­nością. Trudno zatem się dziwić, że naśladow­nictwo pobudza do śmiechu.

Jeżeli jednak naśladowanie ruchów już samo przez się jest śmieszne, to jeszcze śmieszniejsze stanie się ono wówczas, kiedy owe ruchy nagiąć bez wykoślawiania do jakichś mechanicznych czynności, jak np. piłowanie drzewa, walenie młotem w ko­wadło lub pociąganie za sznurek urojonego dzwonka. Nie znaczy to bynajmniej, że istota komizmu tkwi w czymś pospolitym (jakkolwiek jest to nieodłącznym jej składni­kiem). Po prostu podchwycony gest o wiele bardziej wydaje się gestem machinalnym,


jeśli go można przyporządkować czynności niezłożonej, jakby był mechanicznym z prze­pisu. Podsuwanie tej mechanistycznej inter­pretacji musi należeć do ulubionych chwy­tów parodysty. Dochodzimy do tego drogą apriorycznej dedukcji, ale klowni bez wątpie­nia wiedzieli o tym intuicyjnie od dawna. \V ten sposób znajduje rozwiązanie mała zagadka ukazana przez Pascala w jed­nej z jego Myśli: „Dwie podobne twarze, z których żadna oddzielnie nie pobudza do śmiechu, razem budzą śmiech przez swoje podobieństwo" 15). Tak samo można by po­wiedzieć: „Gesty oratora, z których żaden nie jest śmieszny oddzielnie, budzą śmiech przez swoje powtarzanie się". Albowiem prawdziwe życie nie powinno się nigdy powtarzać. Wszędzie tam, gdzie następuje powtórzenie, gdzie występuje całkowite po­dobieństwo, domyślamy się za przejawem życia działającego już mechanizmu. Prze­analizujmy wrażenie, jakie robi na nas widok dwóch twarzy zanadto podobnych do siebie, a przekonamy się, że przywodzi nam na myśl dwa egzemplarze uzyskane z jednej i tej samej sztancy albo dwa odciski tej samej pieczęci, czy też dwie reprodukcje tej samej kliszy, a więc okazy przemysłowego wyrobu. Nagięcie życia do mechanicznego


rytmu jest tu prawdziwą przyczyną śmiechu. A wybuchnie ten śmiech z jeszcze większą siłą, gdy pokaże się nam na scenie nie dwie osoby, jak u Pascala, ale ich mnóstwo, możli­wie jak największą liczbę podobnych do siebie postaci, które przechodzą przez scenę, wra­cają, puszczają się w tany, kupią się, to rozpraszają, wykonując przy tyrn te same ruchy i przybierając te same pozycje. Tym razem wyraźnie na myśl nam przychodzą marionetki. Jakieś niewidzialne nici zdają się łączyć członki wszystkich osób, ramiona, nogi, najdrobniejszy muskuł jednej twarzy z analogicznym muskułem drugiej; nie­ugięte prawa tej współzależności sprawiają, że miękkość foim zaczyna krzepnąć na na­szych oczach i wszystko zastyga w mecha­nicznych rytmach. Oto cały sekret tej mało wyrafinowanej rozrywki. Ci, którzy po nią sięgają, prawdopodobnie nie czytali nigdy Pascala, z pewnością jednak dochodzą do ostatecznych konsekwencji owej myśli, którą zawiera tekst Pascala. A jeśli widok mecha­nicznego efektu jest w drugim przypadku przyczyną śmiechu, to przyczyną tą jest również w przypadku pierwszym, tyle że w bardziej subtelny sposób.

Posuwając się dalej tą drogą dostrze­gamy mgliście coraz dalsze, a także coraz


78

ważniejsze następstwa tego prawa; prze­czuwamy niknące w oddali widoki efektów mechanicznych, wywołanych złożonymi po­czynaniami ludzi, a nie tylko ich najprost­szymi gestami; odgadujemy, że te naj­zwyklejsze chwyty komediowe, jak np. okre­sowe powtarzanie się jakiegoś wyrazu lub sceny, symetryczne odwracanie ról, postęp niejako geometryczny wszystkich qui pro quo i wiele innych zagrań mogą czerpać swą komiczną moc z tego samego źródła, tak iż nawet sztuka wodewilowa polega być może jedynie na tym, by nam oddać czysto mecha­niczny bieg zdarzeń ludzkich z zachowaniem wszakże pozorów prawdopodobieństwa, tzn. naocznej giętkości życia. Nie uprze­dzajmy jednak wyników, których powinna dostarczyć metodycznie prowadzona analiza.

Zanim ruszymy w dalszą drogę, pozo­stańmy tu przez chwilę i rzućmy okiem wokoło siebie. Jak to zapowiadałem na samym początku tej pracy, mrzonką byłoby chcieć wywieść wszystkie efekty komiczne z jednej prostej formuły. Formuła taka, oczywiście, istnieje w pewnym sensie, lecz


trudno o jej regularne rozwinięcie. Chcę przez to powiedzieć, że dedukcja musi za­trzymywać się co pewien czas na efektach dominujących i że każdy z tych efektów staje się jakby wzorcem, wokół którego roz­chodzą się kręgi podobnych doń, nowych efektów. Te ostatnie nie dają się wydedu-kować wprost z owej formuły, komiczne są atoli dzięki swemu pokrewieństwu z tym, co od niej się wywodzi. By odwołać się raz jeszcze do Pascala, określiłbym chętnie drogę, po jakiej tu porusza się umysł, jako linię krzywą, którą zbadał i opisał ów mate­matyk pod nazwą cykloidy 18). Ową krzywą zakreśla punkt leżący na obwodzie koła wozu, który posuwa się po linii prostej: punkt obraca się jak koło, lecz posuwa się jak wóz. Albo wyobraźmy sobie długą leśną drogę poprzecinaną w pewnych odstępach innymi drogami; na każdym rozdrożu obchodzimy wokoło drogowskaz, rzucamy okiem w rozwierające się przed nami drogi, po czym powracamy do obranego pierwotnie kierunku. Właśnie znaleźliśmy się na takich rozstajach. Słup drogowy, przy którym trzeba się zatrzymać, obwieszcza, że podcho­dzimy do mechaniczności powleka­jącej życie17), wyobraźnia wybiega poza ten centralny obraz w najrozmaitszych kierun-


8o

 

 


fcach. Co to są za kierunki? Dostrzegamy pośród nich trzy główne. Spenetrujemy je po kolei, by powrócić do punktu wyjścia i podjąć wędrówkę po linii prostej.

l. — Przede wszystkim widok mecha­niczności splatającej się z życiem każe nam skręcić ku bardziej mglistemu wyobrażeniu jakiegokolwiek usztywnienia narzuconego zmienności życia i próbującego dość nie­zręcznie oddać jego ruch i udać jego polot-ność. Odgadujemy już, jak łatwo śmieszny może okazać się ubiór. Można by nawet rzec, że każda moda jest śmieszna z pew­nego punktu widzenia. Tyle tylko, że kiedy chodzi o obecną modę, tak dalece do niej nawykliśmy, że strój wydaje się nam zrośnięty z osobą, która go nosi na sobie; nasza wyobraźnia nie potrafi go od niej od­dzielić i nawet nie przychodzi nam na myśl przeciwstawiać bezwładną sztywność okrycia żywej giętkości spowitego w ten sposób jestestwa. Komizm w tym przypadku pozo­staje w stanie utajonym; na jaw wyszedłby jedynie wówczas, gdyby niezgodność między okryciem a spowitym jestestwem, nie­zgodność naturalna, była tak ogromna, że nawet wiekowe sąsiedztwo nie zdołałoby utrwalić ich połączenia, jak to ma miejsce np.


w przypadku cylindra. Wyobraźmy sobie atoli dziwaka, który ubiera się nadal wedle starodawnej mody: naszą uwagę ściągnie na siebie wtedy jego strój, który odłączymy całkiem od osoby, mówiąc przy tym, że się przebrała (jakby ubranie nie przebierało), i śmieszne strony mody wyjdą na światło dzienne.

Zaczynamy teraz dostrzegać pierwsze po­ważne trudności, jakie problem komizmu na­stręcza. Jedną z przyczyn, które miały dopro­wadzić do tylu błędnych czy niewystarcza­jących teorii śmiechu, było to, że wiele rzeczy śmiesznych de iure, nie śmieszy de facto, w ciągłym bowiem użyciu zaciera się ich wartość komiczna. Trzeba dopiero nagłego przerwania ciągłości, ze­rwania z modą, by wartość komiczna odżyła. Ktoś może wówczas pomyśleć, że to prze­rwanie ciągłości rodzi komizm, podczas gdy tylko kieruje nań naszą uwagę. Jedni będą tłumaczyć śmiech zaskoczeni e m18), inni kontrastem lub czymś w tym rodzaju, tworząc definicje, które śmiało dałyby się zastosować do niezliczonych przypadków odbierających nam całkiem ochotę do śmie­chu. Cóż, prawda nie jest bynajmniej tak prosta.

Doszliśmy wszelako do idei przebrania.

6 — Śmiech


 

 


Ma ona, jak się okazało, niezawodną moc budzenia śmiechu. Nie od rzeczy będzie zbadać, w jaki sposób nią się posługuje. Dlaczego śmiejemy się z włosów, które zmieniły kolor? Go stanowi o komizmie czerwonego nosa? Dlaczego śmieszy sam widok Murzyna? Jakże kłopotliwe muszą być takie pytania, skoro psychologowie tej miary, co Hecker, Kraepelin czy Lipps19), zadawali je sobie na nowo i za każdym razem odpowia­dali na nie inaczej. Atoli nie wiem, czy nie najtrafniej rozstrzygnął je w mej przytom­ności zwykły dorożkarz, który nazwał „nie­domytym" Murzyna wsiadającego do jego pojazdu. Otóż to, niedomyty! Czarna twarz byłaby tedy dla naszej wyobraźni twarzą po­walaną atramentem lub sadzą; w kon­sekwencji czerwony nos może być jedynie nosem, który pokryto cynobrem. Jak widać, przebranie użyczyło czegoś ze swych ko­micznych własności przypadkom, w których nikt wprawdzie się nie przebiera, jednakże mógłby to śmiało uczynić. Przed chwilą jeszcze codzienny strój mógł sobie być czymś odrębnym od samej osoby, nam jednak wy­dawał się z nią zrośnięty wskutek przy­zwyczajenia do tego widoku. Teraz znowu czarne lub czerwone zabarwienie może być sobie czymś nieodłącznym od skóry, my


wszelako mamy je za sztuczne, ponieważ jest dla nas czymś zaskakującym.

Wyłania to, prawdę mówiąc, szereg nowych trudności przed teorią komizmu. Twierdzenie: „Codzienny strój jest częścią mego ciała", jest czymś niedorzecznym dla rozumu, niemniej dla wyobraźni jest istną prawdą. Takimi samymi pewnikami dla zwykłej wyobraźni będą niedorzeczne dla mędrkującego rozumu twierdzenia: „Czer­wony nos jest pomalowanym nosem" lub: „Murzyn jest białym, który się przebrał". Istnieje więc jakaś logika wyobraźni, która nie ma nic wspólnego z logiką rozumu i często zupełnie jest jej przeciwstawną, którą filozofia powinna brać jednak w ra­chubę nie tylko przy zgłębianiu komizmu, lecz przy wszystkich tego typu badaniach. Jest to niejako logika marzenia, ale nie zdanego na kaprysy fantazji indywidualnej, tylko wyśnionego przez całą społeczność. Dla jej odtworzenia potrzeba szczególnego wy­siłku, który zerwie zewnętrzną skorupę po­wstałą z zalegających umysł sądów i spiętrzo­nych w nim idej, by dojrzeć w sobie płynący, niczym szeroka struga podziemnej wody, potok przechodzących w siebie obrazów. To wzajemne przenikanie obrazów nie jest dzie­łem przypadku; rządzą nim prawa, a raczej


84

 


przyzwyczajenia, które są dla • wyobraźni tym, czym jest dla myśli logika.

Pójdźmy tedy za logiką wyobraźni w tym szczególnym przypadku, który nas zajmuje. Człowiek, który się przebiera, staje się komiczny, a także człowiek, który by wyda­wał się przebranym. Ogólnie rzecz biorąc, każde przebranie stanie się komiczne, nie tylko człowieka, lecz całego społeczeństwa, nawet przebranie przyrody.

Zacznijmy od przyrody. Śmiejemy się z psa na wpół ostrzyżonego, z klombu sztucznych kwiatów, z lasku, w którym drze­wa oblepiono wyborczymi plakatami itd. Dlaczego? Szukając powodu przekonamy się, że za każdym razem podejrzewamy po prostu maskaradę. Jednakowoż komizm jest tu bardzo osłabiony, bo oddalony zanadto od źródeł. A gdyby go wzmocnić? Na to trzeba by zawrócić do źródeł i zbliżyć obraz pochodny, obraz maskarady, do pierwot­nego obrazu, którym, jak pamiętamy, było mechaniczne upozorowanie życia. Przyroda mechanicznie upozorowana — oto szczerze komiczny motyw; fantazja może na nim wykonywać dowolne wariacje zawsze mając zapewniony efekt w postaci gromkiego śmie­chu. Przypomnijmy sobie dość zabawny ustęp z Przygód Tartańna w Alpach 20), w kto-


rym Bompard usiłuje wmówić w Tartarina (a po trosze przeto również w czytelnika), że cała Szwajcaria jest wyposażona, na kształt dekoracji teatralnych, w wielką ma­szynerię i eksploatowana przez spółkę łożącą na jej wodospady, lodowce i sztuczne prze­paści. Ten sam motyw, chociaż utrzymany w innym tonie, znajdujemy w Novel Notes angielskiego humorysty Jerome K. Jero-me'a21), gdzie pewna stara kasztelanka nie chcąc, by dobre uczynki sprawiały jej wiele zachodu, każe umieścić w pobliżu swej siedziby umyślnie sfabrykowanych dla niej ateistów, których mogłaby nawracać, czy kilku poczciwców, z których zrobiono pija­ków, by mogła wykorzeniać ich wady. Jest także szereg komicznych zwrotów, gdzie ów motyw odzywa się dalekim echem, prze­mieszany ze szczerą lub udaną naiwnością, służącą mu za akompaniament. Dla przy­kładu, powiedzenie jakiejś damy, która zaproszona przez astronoma Cassiniego, by oglądać zaćmienie księżyca, przyszła po­niewczasie: „Pan Cassini zechce łaskawie dla mnie jeszcze raz zacząć". Albo ów okrzyk jednej z postaci Gondineta, która przy­bywszy do jakiegoś miasteczka dowiedziała się o istnieniu wygasłego w pobliżu wulkanu: „Mieli wulkan i dopuścili, by wygasł?!"22)


Дата добавления: 2015-10-29; просмотров: 96 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: Komizm sytuacyjny i słowny 2 страница | Komizm sytuacyjny i słowny 3 страница | Komizm sytuacyjny i słowny 4 страница | Komizm sytuacyjny i słowny 5 страница | Komizm sytuacyjny i słowny 6 страница | Komizm sytuacyjny i słowny 7 страница | O definiowaniu komizmu i o metodzie zastosowanej w tej«książce |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
Условия проведения соревнований и определение победителей.| Komizm sytuacyjny i słowny 1 страница

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.045 сек.)