Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 14 страница



- Temu, że to aż nadto ładnie się składa i splata... niby w teatrze..'-••' - E-et!-zaczął Razumichin zniecierpliwiony,'lecz 010 drzwi się otwarły i weszła nowa osoba, żadnemu z obecnych jeszcze nie znana. V

Był to pan podeszłych już lat, sztywny, postawny, z twarzą o wyrazie powściągliwym i tetrycznym. Zaczął od tego, że przystanął w drzwiach, rozglądając się dokoła z obraźliwie nie ukrywanym zdziwieniem i jak gdyby pytając wzrokiem: "Gdzie ja właściwie trafiłem?" Nieufnie, ba, z afektacją pewnego przestrachu, omal nic urażonej godności, mierzył spojrzeniem ciasną i niską "kajutę" Raskotoikowa. Z tymże zdziwieniem przeniósł następnie wzrok i wbił oczy w samego Ra-skolnikowa, który-rozebrany, rozczochrany, nie umyty- leżał na swej mizernej, brudnej kanapce i także nieruchomo wpatrywał się w niego. Potem, z taż powolnością, jął przyglądać się niechlujnemu, nie ogolonemu i nie uczesanemu Ra-zumichinowi, który ze swej strony patrzał mu prosto w oczy impertynencko, pytająco, nie ruszając się z miejsca. Kłopotliwe milczenie trwało dobrą minutę; wreszcie, jak było do przewidzenia, zaszła drobna zmiana dekoracji. Zmiarkowawszy widać, po niektórych, wcale zresztą dosadnych oznakach, że przez nadmiertSFsurowość postawy nic się tutaj, w tej "kajucie", nie wskóra, nowo przybyły pan cokolwieczek zmiękł i grzecznie, choć sztywno zwrócit się do Zosimowa cedząc sylaby: - Pan student czy były student Rodion Raskolnikow? Zosimow poruszył się leniwie i może by nawet odpowiedział, gdyby nie ubiegł go nie proszony Razumichin: - A ot, leży tam na kanapie! O co panu chodzi? To poufałe, "o co panu chodzi?" zacięło sztywnego pana jak biczem. Omal nie przemówił do Razumichina, ale jakoś się pohamował i co rychlej zwrócił się do Zosimowa. - Oto Raskolnikow! - wymamlał Zosimow wskazując ruchem głowy na chorego, potem ziewnął, przy czym wykonał tę czynność, nader szeroko otwierając usta i nader długo trzymając je w takim położeniu. Następnie powolutku sięgnął do kieszonki w kamizelce, wydobył ogromny, wypukły złoty zegarek w podwójnej kopercie, otworzył, spojrzał i tak samo marudnie i leniwie zaczął go chować z powrotem. Raskolnikow leżał cały czas milcząc, na wznak, i uparcie, choć bez żadnej myśli, patrzał na gościa. Twarz jego, teraz odwrócona od ciekawego kwiatu na tapecie, była niezwykle blada i niosła wyraz ogromnego cierpienia, jak gdyby był świeżo po ciężkiej operacji lub jakby go tylko co wypuszczono z katowni. Lecz nowo przybyły pan zaczął stopniowo coraz bardziej budzić jego uwagę, potem zdziwienie, potem nieufność i jakby nawet lęk. Gdy zaś Zosimow, wskazując na niego, powiedział: "Oto Raskolnikow", nagle podniósł się prędko, w jakimś podrzucie, siadł na posłaniu i prawie wyzywającym, ale przerywanym i słabym głosem oświadczył: - Tak! Jestem Raskolnikow! Czego pan sobie życzy? Gość spojrzał uważnie i dostojnie powiedział: - Jestem Piotr Pietrowicz Łużyn. Śmiem tuszyć, że moje nazwisko nie jest już panu całkiem obce. Ale Raskolnikow, który oczekiwał czegoś zupełnie innego, spojrzał nań w tępej zadumie i nic nie odpowiedział, jakby rzeczywiście słyszał to nazwisko po raz pierwszy w życiu. - Jak to? Czyż naprawdę pan dotychczas nie otrzymał jeszcze żadnych wiadomości?-spytał Piotr Pietrowicz robiąc minę z lekka obrażoną. W odpowiedzi na to Raskolnikow wolno opuścił się na poduszkę, zarzucił ręce pod głowę i jął patrzeć w sufit. Na twarzy Łużyna odbił się smutek. Zosimow i Razumichin zaczęli 149



 

jeszcze ciekawiej wpatrywać się w niego, tak że wreszcie stracił rezon. - Przypuszczałem i liczyłem na to - zamamrotal - że list wysłany przeszło dziesięć dni temu, bodajże przed dwoma tygodniami... - Czemu pan stoisz tam w drzwiach? - przerwał nagle Razumichin. - Jeżeli masz pan co do powiedzenia, to siadaj, bo tam we dwoje z Anastazją jest wam ciasno. Nastieńko, usuń się, daj przejść! Chodź pan tu bliżej, oto krzesło! Niechże pan włazi! Odsunął swe krzesło od stołu, zrobił trochę miejsca między stołem a swymi kolanami i oczekiwał w nieco niewygodnej pozycji, aż gość "przelezie" przez tę szparkę. Wytworzyła się taka sytuacja, że żadną miarą nie można już było odmówić, toteż gość jął się gramolić przez tę cieśninę, śpiesząc się i potykając. Dobiwszy do krzesła siadł i niepewnie zerknął na Ra-zumichina. - Niech się pan nie konfunduje - rąbnął ów. - Rodia jest chory już piąty dzień, i trzy dni majaczył, a dzisiaj się otrząsnął i nawet jadł ze smakiem. Tam oto siedzi jego lekarz, tylko co go zbadał, a ja jestem kolega Rodi, także były student, teraz go niańczę. Więc niech pan na nas nie uważa, nie krępuje się i mówi, o co chodzi. - Dziękuję. Czy jednak nie znużę chorego swoją obecnością i rozmową? -"spytał Piotr Pietrowicz Zosimowa. - N-nie;;."Może nawet rozerwie go pan.-I Zosimow znowu ziewnął. - O, on od dawna jest przytomny, od rana! - podjął Razumichin, którego poufałość była tak naturalnie prosto-duszna, że Piotr Pietrowicz nabrał kontenansu, może po części i dlatego, że ten zuchwały obszarpaniec podał się mimo wszystko za studenta. - Pańska mama... - zaczął Łużyn.

- Hm!-głośno chrząkną) Razumichin. Łużyn spojrzał na niego pytająco. - To nic, ja tak sobie. Wal pan dalej... Łużyn wzruszył ramionami. -...pańska mama, jeszcze za mojej tam bytności, zaczęła list do pana. Po przyjeździe do Petersburga umyślnie zwlekałem parę dni i nie przychodziłem do pana, żeby już mieć cał-150

kowitą pewność, iż jest pan o wszystkim powiadomiony. Wszelakoż teraz, ku memu zdziwieniu... - Wiem, wiem! - rzekł nagle Raskolnikow z wyrazem jak najbardziej niecierpliwej dezaprobaty. - To pan? epu-zer? No dobrze, w porządku!... 'i dosyć o tym!... Piotr Pietrowicz obraził się do reszty, lecz milczał. Usilnie starał się zrozumieć, co to wszystko ma znaczyć. Milczenie trwało jaką minutę. Tymczasem Raskolnikow, który przy odpowiedzi był się ku niemu lekko obrócił, naraz jął na nowo przypatrywać mu się pilnie, ze szczególniejszym zaciekawieniem, jak gdyby uprzednio nie zdążył jeszcze obejrzeć go w calośd lub jakby uderzyło go w nim coś nowego; aż uniósł się z poduszki specjalnie w tym celu. Jakoż istotnie, ogólny wygląd Piotra Pie-trowicza uderzał czymś osobliwym, mianowicie czymś, co zdawało się usprawiedliwiać miano "epuzera", tak bezceremonialnie nadane mu przed chwilą. Po pierwsze, było znać, było znać aż nadto wyraźnie, że Piotr Pietrowicz skwapliwie wyzyskał swój kilkudniowy pobyt w stolicy, ażeby przystroić się i upiększyć w oczekiwaniu na narzeczoną - rzecz skądinąd bardzo niewinna i dozwolona. Przez wzgląd na okoliczności można by mu darować nawet poczucie - chociażby nieco nadmierne - własnej jakże miłej zmiany na lepsze; boć Piotr Pietrowicz występował w roli narzeczonego. Wszystko, co miał na sobie, wyszło świeżo od krawca, wszystko było jak należy, chyba tylko z wyjątkiem tego, że wszystko było zanadto nowe i zbyt niedwuznacznie zdradzało swe przeznaczenie. Nawet dandysowski, nowiuteńki, okrągły kapelusz świadczył o tym celu: Piotr Pietrowicz traktował go bowiem z nadmiernym uszanowaniem i z nadmierną ostrożnością trzymał go w rękach. Nawet para prześlicznych glansowanych rękawiczek lila od Jouyina świadczyła o tym samym już chociażby przez to, że właściciel nie wkładał ich, tylko trzymał w ręku dla parady. W stroju Piotra Pietrowicza górowały barwy jasne i młodzieńcze. Miał na sobie śliczną letnią marynarkę w odcieniu jasnobrązowym, lekkie jasne spodnie, podobnąż kamizelkę, świeżo nabytą cienką bieliznę, zwiewną, lekką krawatkę w różowe prążki, a co najdziwniejsza: we wszystkim było mu, owszem, do twarzy. Twarz ta, nader świeża i nawet ładna, już i tak była młodsza od swoich czterdziestu pięciu lat. Ciemne

 

bokobrody mile ją ocieniały z obu stron, niby dwa kotlety, i bardzo pięknie zagęszczały się przy gładko wygolonym, połyskliwym podbródku. Nawet włosy - leciutko zresztą siwiejące - uczesane i ukarbowane u fryzjera, nie nadawały mu śmiesznego czy głupiego wyglądu, jaki zwykle towarzyszy ukarbowaniu, które upodobnia nieuchronnie do Niemca wstępującego na ślubny kobierzec. Jeśli zaś w tym dość przystojnym i statecznym obliczu było rzeczywiście coś nieprzyjemnego i odśnieżającego, miało to całkiem inne przyczyny. Bez ceremonii obejrzawszy pana Łużyna Raskolnikow uśmiechnął się jadowicie, znów opadł na poduszkę i ponownie patrzał w sufit. Jednakże pan Łużyn opanował się i widać postanowił do czasu nie dostrzegać tych wszystkich dziwactw. - Bardzo a bardzo ubolewam, że zastaję pana w takim stanie - nawiązał, z wysiłkiem przerywając milczenie. - Gdybym wiedział o pańskiej chorobie, byłbym przyszedł wcześniej. Ale, wie pan, kłopoty!... Na domiar mam teraz w senacie nader ważną sprawę ze swojej praktyki adwokackiej. Pomijam już to wszystko, czego pan sam się domyśla. Pań, to znaczy mamy i siostry pana, oczekuję z godziny na godzinę. Raskolnikow poruszył się i chciał coś powiedzieć; jego twarz wyraziła dziwną grę uczuć. Piotr Pietrowicz grzecznie zawiesił głos, pomilczał, ale ponieważ nic nie nastąpiło, ciągnął więc dalej: -...Z godziny na godzinę. Wyszukałem dla nich tymczasowe mieszkanie... - Gdzie?-słabo rzekł Raskolnikow.

- Bardzo niedaleko stąd, dom Bakalejewa...

- To na Wozniesieńskim - wtrącił Razumichin. - Są tam dwa piętra pokoi umeblowanych; utrzymuje kupiec Juszyn: bywałem tam.

- Tak jest, pokoje umeblowane...

- Paskudztwo najokropniejsze: brud, zaduch, w ogóle lokal podejrzany; dzieją się tam różne różności; diabli wiedzą, kto nie mieszka! I ja sam byłem tam w dosyć skandalicznej sprawie. Ale za to tanio. - Ja, rzecz prosta, nie mogłem zgromadzić tak szczegółowych danych, ponieważ i sam jestem człowiek nowy - odparł Piotr Pietrowicz, urażony. - Ale skądinąd są to dwa bardzo czyściutkie pokoiki, a ponieważ to na bardzo krótko... Wyszukałem już i właściwe, to znaczy nasze przyszłe mieszkanie - poinformował Raskolnikowa - i teraz je odnawiam. Na razie zaś cisnę się również w pokojach umeblowanych, dwa kroki stąd, u pani Lippewechsel, w mieszkaniu mego młodego przyjaciela, Andrzeja Lebieziatnikowa; to właśnie on polecił mi dom Bakalejewa... - Lebieziamikow? - przeciągnął Raskolnikow, jakby usiłując coś sobie przypomnieć. - Tak, Andrzej Lebieziamikow, urzędnik ministerstwa. Pan go zna? - Tak... nie...-odparł Raskolnikow.

- Przepraszam, odniosłem takie wrażenie z pańskiego pytania. Byłem kiedyś jego prawnym opiekunem... Bardzo miły młodzieniec... idący z duchem czasu... Ja zaś rad obcuję z młodzieżą: człowiek dowiaduje się od niej o nowych prądach. - I Piotr Pietrowicz z nadzieją w oczach powiódł wzrokiem po wszystkich obecnych. - Niby w jakim znaczeniu?-spytał Razumichin.

- W najpoważniejszym, że się tak wyrażę - co do sedna rzeczy - podchwycił Piotr Pietrowicz, jakby ucieszony tym zapytaniem. - Bo uważa pan, ja już dziesięć lat nie bawiłem w Petersburgu. Wszystkie te nasze nowości, reformy, idee, wszystko to musnęło i nas na prowincji; ale żeby wszystko widzieć i poznać jasno, trzeba być w Petersburgu. Mój zaś pogląd jest taki, że najłatwiej wszystkiego się dowiedzieć i we wszystkim zorientować obserwując naszą młodą generację. Jakoż wyznaję: ucieszyłem się... - Z czego mianowicie?

- Zadał pan rozległe pytanie. Mogę się mylić, lecz mam wrażenie, iż obecnie poglądy są bardziej określone, jest więcej, że tak powiem, krytycyzmu, więcej rzeczowości... - To prawda - wycedził Zosimow.

- Zawracanie głowy, rzeczowości nie ma - rzucił się Razumichin. - Rzeczowość jest trudna do nabycia, sama nie leci do gąbki jak pieczone gołąbki. A nas od dwustu lat bez mała oducza się od wszelkich spraw... Idee może się i snują - rzekł do Piotra Pietrowicza - dobra wola jest, choć wprawdzie dziecinna; może i uczciwość się znajdzie, mimo że ostatnio na-

mnożyło się tu bez liku wszelkich oczajduszów; ale rzeczowości nie ma, i basta! Rzeczowość chadza w grubych buciorach. - Nie mógłbym się z panem zgodzić - zaoponował Piotr Pietrowicz z widoczną lubością. - Naturalnie, zdarza się krańcowość, zdarzają się odchylenia, ale bądżmyż wyrozumiali: krańcowość świadczy o zapale do sprawy i o tej niezdrowej sytuacji, w jakiej sprawa się u nas znajduje. A jeśli zdziałano niewiele, to wszak niewiele było czasu. O środkach już nie mówię. Ja osobiście sądzę zresztą, że coś niecoś się zrobiło: rozkrzewiły się nowe, pożyteczne myśli, poszły w obieg niektóre nowe, pożyteczne dzieła, w miejsce dawnych - marzycielskich i romantycznych; literatura nabiera dojrzalszego zabarwienia; wyrugowano i ośmieszono wiele szkodliwych uprzedzeń... Słowem, bezpowrotnie odcięliśmy się od przeszłości, a ja uważam, że to już coś. - Młóć, młóć pan słomę! Paraduj przed nami - znienacka rzekł Raskolnikow. -Proszę?-zapytał Piotr Pietrowicz, lecz odpowiedzi nie otrzymał. - To wszystko bardzo słuszne - pokwapil się wtrącić Zosimow. - Nieprawdaż?-nawiązał Piotr Pietrowicz, mile spozierając na Zosimowa. - Zgodzi się pan - ciągnął zwracając się do Razumichina, ale już z odcieniem niejakiego tryumfu i wyższości, tak że omal nie dodał: "młodzieńcze"-iż są osiągnięcia, czyli jak się teraz mówi, postęp, chociażby pod względem nauki i wiedzy gospodarczej... --EraJss!

-^Ńie, nie frazes! Jeżeli na przykład nakazywano mi dotychczas: "miłuj bliźniego", i ja go umiłowałem, to jaki był skutek? - ciągnął dalej Piotr Pietrowicz ze zbytnim, być może, pośpiechem. - Skutek był ten, żem rozdzierał swoją opończę na pół, dzieliłem się z bliźnim, i obaj zostawaliśmy na wpół nadzy, podług rosyjskiego przysłowia: "Kto ściga dwa zające naraz, ten nie chwyta żadnego." Nauka zaś powiada: ukochaj przede wszystkim siebie, wszystko bowiem w świecie zasadza się na korzyści osobistej. Gdy ukochasz tylko siebie, to i własne interesy poprowadzisz jak należy, i opończa twoja będzie cała. A wiedza ekonomiczna dodaje, że im więcej bę-1<;4

dzie w społeczeństwie dobrze urządzonych interesów prywatnych oraz, że tak powiem, całych kaftanów, tym fundamenty społeczeństwa są trwalsze i tym lepiej się w nim gruntuje dobro powszechne. Tak tedy, zdobywając jedynie i wyłącznie dla siebie, właśnie tym samym zdobywam niejako dla wszystkich i zmierzam do tego, żeby mój bliźni dostał coś więcej niż rozdartą opończę, i to już nie z racji prywatnej, jednostkowej szczodrobliwości, lecz wskutek ogólnego dobrobytu. Myśl prosta, ale niestety zbyt długo nie rozumiana, przesłonięta egzaltacją i marzycielstwem, jakkolwiek, zdawałoby się, niewiele trzeba dowcipu, żeby... - Wybaczy pan, ja także jestem niedowcipny - szorstko przerwał mu Razumichin-i dlatego dajmy lepiej pokój. Zacząłem tę rozmowę w pewnym celu, gdyż poza tym cała ta gadanina, tokowanie, te wszystkie nie milknące, bezustanne komunały, w kółko te same, w kółko te same, tak mi się przejadły w ostatnich trzech latach, że, słowo daję, rumienię się nawet, kiedy kto inny zaczyna o tym przy mnie, cóż dopiero ja sam. Pan, naturalnie, śpieszył popisać się swymi wiadomościami; rzecz to do wybaczenia, bynajmniej nie potępiam. Natomiast ja chciałem się tylko dowiedzieć, coś pan za człowiek, bo to, widzi pan, ostatnio do sprawy ogólnej poprzycze-piało się takie mnóstwo spryciarzy, tak wykoślawili na swoją korzyść wszystko, czego się tknęli, że beznadziejnie zapaskudzili rzecz całą. No i dosyć o tym! - Łaskawy panie! - zaczął pan Łużyn sztywno i z niesłychaną godnością. - Czyżby pan chciał w sposób tak bezceremonialny dać do zrozumienia, że i ja... - Ale skądże, skądże... Gdzieżbym śmiał!... No i dosyć! - rąbnął Razumichin i obcesowo powrócił do swej uprzedniej rozmowy z Zosimowem. Piotr Pietrowicz miał tyle rozumu, żeby co rychlej dać wiarę temu tłumaczeniu. Zresztą i tak zdecydował, że za dwie minuty odejdzie. - Spodziewam się, że zadzierzgnięta teraz znajomość - powiedział do Raskolnikowa-po pańskim wyzdrowieniu i wobec wiadomych panu okoliczności umocni się jeszcze bardziej... A szczególniej życzę panu zdrowia... Raskolnikow nawet nie obrócił głowy. Piotr Pietrowicz wstał z krzesła.

 

- Zabójcą jest na pewno jeden z jej klientów-apodyktycznie stwierdził Zosimow. - Na pewno jeden z klientów! - potaknął Razumichin.- Porfiry nie zdradza się ze 3wymi myślami, ale swoją drogą klientów indaguje... - Indaguje klientów? - głośno zapytał Raskolnikow.

- Tak; albo co?

- Nic.

- Skąd on ich bierze?-zagadnął Zosimow.

- Niektórych wskazał Koch, innych nazwiska były wynotowane na opakowaniach zastawów, jeszcze inni sami się zgłaszają słysząc o tym... - No proszę, to dopiero musiał być sprytny i szczwany szelma! Co za odwaga! Co za determinacja! - Otóż to, że nie! - wpadł mu w słowo Razumichin. - To właśnie myli was wszystkich. Ja zaś twierdzę: niedoświadczony, niesprytny, i ręczę, że to był pierwszy jego krok! Przypuść spryt, przypuść wyrachowane szelmostwo, a całość przedstawi się nieprawdopodobnie. Ale przypuść brak doświadczenia, a wnet się okaże, że wyciągnął go z kabały tylko przypadek; przypadek zaś niejedno potrafi! Człowieku, może on wcale nie przewidział żadnych trudności! I jakże się zabiera do rzeczy? Chwyta dziesięcio-dwudziestorublowe przedmioty, wypycha sobie nimi kieszenie, grzebie się w babskim kuferku, w gałgankach, gdy tymczasem w komodzie, w górnej szufladzie, w szkatułce, samych złotych monet znaleziono za półtora tysiąca oprócz banknotów! Nawet ograbić nie umiał, potrafił tylko zabić. Pierwszy krok, ja d to mówię, pierwszy krok; zaraz stracił głowę! i wykaraskał się nie przez rachubę, tylko przez przypadek! - Panowie, zdaje się, mówią o tym niedawnym zabójstwie starej lichwiarki?-zwrócił się Piotr Pietrowicz do Zosi-mowa. Stał już z rękawiczkami i kapeluszem w ręku, ale przed odejściem chciał rzucić jeszcze kilka mądrych słów. Widocznie zabiegał o korzystne wrażenie i próżność wzięła górę nad rozwagą., - Tak. Pan o tym słyszał?

- A jakże, to przecie w sąsiedztwie...

- I szczegóły pan zna?

- Tego nie powiem, lecz interesuje mnie tutaj inna oko-

liczność, że się tak wyrażę - cale zagadnienie. Pomijam już, że w ostatnich pięciu latach rozwielmożniły się zbrodnie wśród niższej warstwy, pomijam nieustanne grabieże i pożary w całym kraju; najdziwniejsze jest dla mnie, że i w wyższej klasie zbrodnie mnożą się w podobnyż sposób i że tak powiem - równolegle. Tam a tam, jak słyszę, były student napadł pocztę na gościńcu; tam a tam fałszują pieniądze ludzie przodujący pod względem stanowiska społecznego; w Moskwie ujęto całą szajkę, która się trudniła podrabianiem obligacji ostatniej pożyczki z loterią - i jednym z hersztów jest lektor historii powszechnej; tam a tam zabijają sekretarza jednego z naszych poselstw zagranicznych, i to z zagadkowych pobudek pieniężnych... I jeżeli teraz tę staruszkę-lichwiarkę zamordował jeden z jej klientów, 10 z pewnością musiał to być członek sfer raczej wyższych, ponieważ chłopi nie zastawiają złotych rzeczy. Jakże sobie wytłumaczyć to rozluźnienie obyczajów cywilizowanej warstwy naszego społeczeństwa? - Sporo zaszło przemian gospodarczych...-odezwał się Zosimow. - Jak wytłumaczyć?-żachnął się Razumichin.-Wła<-śnie można by to wytłumaczyć nazbyt zakorzenionym nieróbstwem. - Niby jakże to?

- A cóż odpowiedział w Moskwie ten pański lektor na pytanie, czemu podrabiał bilety? "Wszyscy się wzbogacają na różne sposoby, więc i mnie się chciało czym prędzej wzbogacić." Dokładnie słów nie pamiętam, ale sens taki, że na dar-mochę, byle prędzej, bez pracy! Przyzwyczaili się żyć cudzym kosztem, chodzić o cudzych szczudłach, jeść przeżutą strawę. A gdy nastała wy roczna godzina, każdy pokazał, co ma za skórą... - Pięknie, ale moralność? I, że tak powiem, zasady-.

- Właściwie, o co pan sobie głowę suszy? - nieoczekiwanie wtrącił się Raskolnikow. - Toż to w myśl pańskiej teorii! - Jak to w myśl mojej teorii?

- Proszę wysnuć ostateczne wnioski ze swych kazań, a wypadnie, że wolno zarzynać ludzi... - Ależ co znowu! - obruszył się Łużyn.

- Nie, tak nie jest! -oświadczył Zosimow. Raskolnikow leżał blady, górna warga mu drżała, oddychał z trudem. 157

 

- Wszystko ma swoją miarę - wyniośle podjął Łużyn. - Teoria gospodarcza to jeszcze nie przyzwolenie na morderstwo; jeśli tylko przypuścimy... - A czy to prawda, że pan - nagle przerwał znów Raskol-nikow głosem drżącym z gniewu i pełnym jakiejś zlej radości-czy to prawda, że pan powiedział swej narzeczonej... zaraz po uzyskaniu jej zgody... że najwięcej cię cieszy... z jej nędzy... gdyż najkorzystniej jest brać sobie żonę spośród nę-dzarek, by później móc nad nią panować... i wypominać jej swoje dobrodziejstwa?... - Proszę pana!-gniewnie i z rozdrażnieniem zawołał Łużyn, czerwony i zmieszany - proszę pana!... żeby tak przekręcić czyjąś myśl! Bardzo przepraszam, ale muszę stwierdzić, że słuchy, które do pana dotarły lub raczej, które mu przekazano, są najzupełniej bezpodstawne, i ja... domyślam się, kto... słowem... ta zatruta strzała... słowem, pańska matka... Ona mi się od razu wyHała, przy swych skądinąd najpiękniejszych zaletach, osobą o trochę egzaltowanym i romantycznym sposobie myślenia. Lecz mimo to byłem o sto mil od przypuszczenia, by mogła zrozumieć i przedstawić sprawę... w tak fantastycznie wypaczony... i wreszcie... wreszcie... - A wie pan co?-wrzasnął Raskolnikow podnosząc się na poduszcze i patrząc na niego uparcie, wzrokiem przeszywającym, roziskrzonym-wie pan co? - Co? - Łużyn zatrzymał się i oczekiwał z miną obrażoną i wyzywającą. Milczenie trwało kilka sekund. - To, że jeśli pan jeszcze raz... ośmieli się wspomnieć choć jednym słówkiem... o mojej matce... zrzucę pana ze schodów na zbity łeb!... - Co d jest? - krzyknął Razumichin.

- A, więc to tak!- Łużyn zbladł i zagryzł usta. - Niech pan słucha, mój panie --rozpoczął dobitnie i hamując się z całych sił, a jednak głosem zdyszanym - ja od razu, od pierwszego kroku, wyczułem pańską niechęć, lecz umyślnie pozostałem tutaj, żeby jeszcze więcej się dowiedzieć. Mógłbym dużo puścić płazem choremu człowiekowi i powinowatemu, ale teraz... ja panu... nigdy... - Nie jestem chory! - krzyknął Raskolnikow.

- Tym gorzej...

- Idź pan do diabla!

^Lecz Łużyn jużJsam-.wychodził nie kończąc zdania, znowu się przeciskając między stołem a krzesłem; tym razem Razumichin wstał, by go przepuścić. Na nikogo nie patrząc i nawet nie kiwnąwszy głową Zosimowowi, który dawno dawał mu znaki, żeby zostawił chorego w spokoju, Łużyn wyszedł, dla ostrożności unosząc kapelusz na wysokość ramienia, gdy, pochylony, wychodził przez zbyt niskie drzwi. Nawet samo wygięcie pleców zdawało się wyrażać, że unosi ze sobą straszliwą zniewagę. - Jakżeś mógł, jakżeś mógł? - powtarzał niemile zdziwiony Razumichin kręcąc głową. - Dajcie mi wszyscy święty spokój! - w zapamiętaniu krzyczał Raskolnikow. - Czy nareszcie przestaniecie mnie męczyć? Nie boję się was! Nikogo, niczego nie boję się teraz! Precz stąd! Chcę być sam, słyszycie? sam, sam, sam! - Chodźmy - rzekł Zosimow do Razumichina.


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 22 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.029 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>