Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 7 страница



•72

która przyszła do niego o dziesiątej nazajutrz rano, ledwie się go dobudzila. Przyniosła mu herbaty i chleba. Herbata była znowu w jej własnym imbryku i znowu lurowata. - Jak suseł! - zawołała z oburzeniem - wciąż śpi a śpi! Podniósł się z wysiłkiem. Bolała go głowa; wstał, obrócił się w swej ciasnej izdebce i znów opadł na kanapę. - Znowu będziesz spał! - krzyknęła Anastazja. - Chory jesteś czy co? Milczał. - Herbaty chcesz?

- Później - bąknął z trudem, na nowo zamykając oczy i obracając się do ściany. Anastazja chwilę postała nad nim. - Może naprawdę chory - rzekła, po czym odwróciła się i wyszła. O drugiej przyszła znowu, tym razem z zupą. Leżał jak przedtem. Herbata stała nietknięta. Anastazję to ubodło; gniewnie jęła go szturchać.

- Co się wałkonisz! - sarknęła spoglądając nań z obrzydzeniem. Dźwignął się i usiadł, lecz nie powiedział nic i tępo patrzał w podłogę. - Choryś czy nie chory? - zapytała Anastazja, znów bez odpowiedzi z jego strony. - Wyszedłbyś na ulicę - poradziła po chwili milczenia - niechby cię wiatrem obwialo. Będziesz jadł? - Później...-wymamlal słabo.-Idź sobie!-i machnął ręką.

| Postała jeszcze trochę, popatrzyła na niego ze współczuciem j i odeszła.

Po kilku minutach podniósł oczy i długo patrzał na herbatę i zupę. Następnie wziął chleb, ujął łyżkę i począł jeść. Zjadł niewiele, bez apetytu, może trzy, może cztery łyżki, jak gdyby odruchowo. Głowa mniej dokuczała. Posiliwszy się, na nowo się wyciągnął na kanapie, ale zasnąć już nie mógł, tylko leżał nieruchomo, na brzuchu, z twarzą wetkniętą w poduszkę. Wciąż mu się coś marzyło, a wszystkie te zwidzenia byty cudaczne. Najczęściej zdawało mu się, że jest gdzieś w Afryce, w Egipcie, w jakiejś oazie. Karawana wypoczywa, cicho leżą wielbłądy; palmy dookoła rosną całym pierścieniem. Wszyscy jedzą obiad, on zaś wciąż pije wodę wprost ze strumienia! który tuż obok płynie i szemrze. Jest tak chłodno, taka 4 Doslojewski, l. l

 

cudowna, cudowna, modra, zimna woda płynie po różnobarwnych kamieniach i po takim czystym piasku ze złotymi cętkami... Wtem usłyszał wyraźnie, że bije zegar. Wzdrygnął się, ocknął, uniósł głowę, wyjrzał oknem, zdał sobie sprawę z cza-i su i nagle wstał na równe nogi, całkowicie przytomny, jakby 'i go kto poderwał z kanapy. Podszedł na palcach do drzwi, uchy-\ lił cichutko i jął nasłuchiwać, co słychać niżej na schodach. Serce waliło jak młotem. Ale na klatce schodowej panowała zupełna cisza, jakby wszyscy już spali... Dziwaczne i niesamowite wydało mu się, że mógł przespać od wczorajszego wieczoru w takim zamroczeniu, że nic jeszcze nie zdziałał, nic nie przygotował... A przecie może to już szósta wybiła... I oto dotychczasową senność i odrętwienie wyparła nadzwyczajna, gorączkowa, bezwładna chęć czynu. Zresztą przygo-; towań było niewiele. Skupił całą uwagę, żeby wszystko sko-; jarzyć, o niczym nie zapomnieć, a serce tłukło się, tłukło tak,; że z trudem oddychał. Po pierwsze należy zrobić pętlę i przy-' szyć do palta - to sprawa jednej minuty. Sięgnął pod poduszkę i pośród stłamszonej tam bielizny znalazł starą, całą w strzępach, nie praną koszulę. Od tego łacha oddari pasek płótna, jeden werszek szeroki, osiem werszków długi. Złożył ten pasek we dwoje, zdjął obszerny, mocny płaszcz letni z jakiejś grubej materii bawełnianej (jedyne swoje zwierzchnie okry-; cię) i jął przyszywać obydwa końce tej taśmy pod lewą pachą wewnątrz. W trakcie szycia dygotały mu ręce, ale dal sobie rady, i gdy znowu włożył płaszcz, z zewnątrz nic nie było widać. Igłę i nici miał przygotowane od dawna, leżały w stoliku, w papierku. Co się tyczy pętli, był to jego własny, nader pomysłowy wynalazek: pętla była przeznaczona na siekierę. Boć na ulicy niepodobna nieść siekiery w" ręku. Gdyby zaś ukryć ją pod płaszczem, to i tak trzeba by przytrzymywać ją łokciem, a ta by zwracało uwagę. Teraz zaś, mając tę pętlę, wystarczy włożyć w nią obuch siekiery, a będzie wisiała spokojnie, pod pachą wewnątrz, przez całą drogę. Wsunąwszy zaś rękę w boczną kieszeń płaszcza mógł też przytrzymywać sty-lisko, żeby się siekiera nie kołysała; a ponieważ płaszcz był bardzo luźny - istny worek, więc od zewnątrz nie można będzie zauważyć, że coś przytrzymuje ręką przez kieszeń. Tę pętlę również obmyślił już przed dwoma tygodniami. 74



Skończywszy z tym, wsunął palce w małą szparkę pomiędzy otomaną a podłogą, pomacał około lewego rogu i wyciągnął od dawna przygotowany i ukryty zastaw. Po prawdzie nie był to wcale zastaw, tylko zwykła, drewniana, gładziutko ostru-gana deseczka, mniej więcej tej wielkości i grubości, co srebrna papierośnica. Tę deseczkę znalazł przypadkowo, podczas jednej ze swych przechadzek, na podwórzu kamienicy, gdzie w oficynie mieścił się jakiś warsztat. Już później dodał do niej gładką i cienką tafelkę żelazną - prawdopodobnie odłamek czegoś większego - którą również znalazł podówczas na ulicy. Złożywszy obydwie tafelki, z których żelazna była mniejsza od drewnianej, mocno związał je razem nicią, na krzyż; następnie skrzętnie i ozdobnie owinął je w czysty biały papier i związał cieniutką tasiemeczką, również na krzyż, przy czym węzełek zasupłał tak, żeby rozwiązywanie zajęło trochę czasu. A to w tym celu, by na minutę odwrócić uwagę staruszki, gdy ta zacznie porać się z węzełkiem, i tym sposobem móc obrać dogodną chwilę. Żelazną tafelkę dodał tylko dla wagi, żeby stara nie od razu zmiarkowała, iż "rzecz" jest drewniana. Wszystko to przechowywał do czasu pod kanapą. Ledwie zdążył wydobyć "zastaw", gdy nagle gdzieś na dziedzińcu rozległ się czyjś okrzyk: - Już dawno siódma!

- Dawno! O mój Boże!.

Rzucił się ku drzwiom, posłuchał, chwycił kapelusz i jął schodzić w dół po swoich trzynastu stopniach, ostrożnie, bez szmeru, jak kot. Miał przed sobą, rzecz najdonioślejszą: ukraść siekierę z kuchni. To, że czynu należy dokonać siekierą, zdecydował już dawno. Wprawdzie miał składany nóż ogrodniczy, lecz na tym nożu, szczególnie zaś na swoich siłach, bynajmniej nie polegał, wobec czego zatrzymał się ostatecznie przy siekierze. Zaznaczmy mimochodem pewną rzecz osobliwą na temat wszystkich ostatecznych decyzji, jakie już był powziął. Miały one jedną dziwną cechę: im stawały się ostateczniejsze, tym bardziej nabierały dlań nagle znamienia czegoś niedorzecznego, czegoś ni w pięć, ni w dziewięć. Mimo całą, tak dręczącą walkę wewnętrzną nigdy, ani na jedną chwilę przez cały ten czas, nie mógł uwierzyć w ziszczalność swoich zamiarów. I gdyby się nawet złożyło kiedyś tak, że oto już wszyściutko 75

 

do najdrobniejszych szczegółów przemyślał i zadecydował ostatecznie, tak że już nie mogło być żadnych, wątpliwości- to chyba właśnie wtedy odrzuciłby to wszystko jako nonsens, potworność i niemożliwość. Jednak istniało jeszcze mnóstwo punktów nie rozstrzygniętych. Co się tyczy kwestii, skąd wziąć siekierę, to ta błahostka wcale go nie niepokoiła, ponieważ nie było nic łatwiejszego. Cała rzecz w tym, że Anastazji, zwłaszcza wieczorami, co chwila nie było w domu: to poleci do sąsiadów, to znów do sklepiku, a drzwi zawsze zostawia otworem. Był to jedyny powód wiecznych kłótni z gospodynią. Toteż wystarczało wejść po cichutku, gdy przyjdzie czas, i wziąć z kuchni siekierę, następnie zaś, po godzinie (kiedy już będzie po wszystkim), znowu wejść i położyć z powrotem. Lecz zachodziły też wątpliwości. Przypuśćmy, że Raskolni-kow przyjdzie po godzinie, ażeby zwrócić siekierę, a tu Anastazja jest w domu, wróciła. Naturalnie, trzeba przejść mimo i zaczekać, aż wyjdzie na nowo. Dobrze, lecz jeśli ona tymczasem spostrzeże brak siekiery, zacznie szukać, narobi krzyku - ot i masz podejrzenie albo przynajmniej możliwość podejrzeń. Ale to były drobnostki, nad którymi się jeszcze nie zastanawiał, bo też nie miał czasu po temu. Myślał o rzeczy głównej, szczególiki zaś odkładał aż do chwili, kiedy sam przekona siebie o wszystkim. Cóż, kiedy to ostatnie zdawało się wprost nieosiągalne. Przynajmniej sam tak myślał. Na przykład nie potrafił w żaden sposób wyobrazić sobie, że kiedyś skończy obmyślać, wstanie i - po prostu pójdzie tam... Nawet niedawną swoją próbę (to znaczy wizytę w celu ostatecznego obejrzenia miejsca) on przecie tylko spróbował zrobić, wcale nie na serio, tylko ot tak sobie, że to niby: "Co mam roić, a roić, lepiej pójdę i rozejrzę się!" No i od razu nie wytrzymał, zaniechał i uciekł, wściekły na siebie. A przecie zdawałoby się, że już skończył z analizą w znaczeniu moralnej oceny i rozstrzygnięcia; swą kazuistykę wyostrzył jak brzytwę, a w sobie już nie znajdował świadomych kontrargumentów. Lecz w tym ostatnim wypadku po prostu nie wierzył sobie i uparcie, niewolniczo szukał zastrzeżeń na boku, po omacku, jak gdyby ktoś go przymuszał i zniewalał do tego. Wczorajszy zaś dzień, który przyszedł tak nieoczekiwanie i o wszystkim naraz zadecydował, podziałał na Raskolnikowa prawie całkiem 76

mechanicznie: jakby ktoś go wziął za rękę i powlókł za sobą, nieodparcie, na ślepo, z niewiarygodną silą, bez możności sprzeciwu. Jak gdyby zahaczył połą ubrania o tryby maszyny i ta zaczęła go wciągać. Zrazu - ale to już było dawno - zajmowało go jedno pytanie: dlaczego prawie wszystkie zbrodnie tak łatwo wychodzą na jaw i zostają wytropione? dlaczego tak wyraźnie znać ślady wszystkich prawie zbrodniarzy? Stopniowo doszedł do wielorakich i ciekawych wniosków. Był zdania, że główna przyczyna tkwi nie tyle w materialnej niemożliwości ukrycia zbrodni, ile w samym zbrodniarzu; to sam zbrodniarz - prawie każdy- w chwili przestępstwa ulega jakiemuś upadkowi woli i rozwagi, których miejsce zajmuje wprost fantastyczna, dziecięca lekkomyślność w tym właśnie momencie, gdy najkonieczniej-sza jest rozwaga i przezorność. Był przekonany, że to zaćmienie rozwagi i upadek woli ogarnia człowieka jak choroba, rozwija się stopniowo i osiąga swój punkt szczytowy na krótko przed dokonaniem zbrodni; trwa w niezmienionej postaci w samej chwili zbrodni i pewien czas po niej, zależnie od jednostki; po czym mija, jak mijają inne choroby. Kwestii zaś: czy to choroba rodzi zbrodnię, czy też samej zbrodni, na mocy właściwej jej natury, zawsze towarzyszy coś w rodzaju choroby -nie czuł się jeszcze na siłach rozstrzygnąć. Wysunąwszy takie wnioski zawyrokował, że jemu osobiście, w tej jego sprawie, nie mogą się przytrafić takie objawy chorobowe; że rozwaga i wola będą mu służyły nieodstępnie przez cały czas spełniania tego, co zamierzał, i to wyłącznie z tej racji, że jego zamiar - "nie jest zbrodnią"... Pomińmy cały ten proces myślowy, który go doprowadził do tego ostatniego przekonania; bo już i tak zanadtośmy wybiegli naprzód... Dodajmy tylko, że faktyczne, czysto materialne trudności odgrywały w jego umyśle rolę całkiem drugorzędną. "Trzeba tylko zachować panowanie nad wolą i rozsądkiem, a te trudności będą we właściwym czasie pokonane, skoro mi wypadnie poznać do najdrobniejszych szczegółów wszelkie okoliczności sprawy..." Jednak sprawa się nie rozpoczynała. W dalszym ciągu najmniej ufał swoim ostatecznym decyzjom i kiedy wybiła godzina, wszystko wzięło obrót zgoła odmienny, jakiś nieprzewidziany i nawet nieoczekiwany. Pewna bardzo błaha okoliczność zbiła go z tropu, zanim

•7-7

 

jeszcze zeszedł ze schodów. Znalazłszy się na wprost kuchni gospodarzy, stojącej jak zawsze na oścież, ostrożnie zapuścił żurawia, by się uprzednio przekonać: czy pod nieobecność Anastazji nie ma tam samej gospodyni, a jeśli nie ma, to czy dobrze są domknięte drzwi jej pokoju, żeby czasem nie wyjrzała stamtąd, gdy on wejdzie po siekierę? Jakież było jego zaskoczenie, gdy raptem ujrzał, że tym razem Anastazja nie tylko jest w domu, w kuchni, lecz na dobitkę zajęta jest pracą: wyciąga z kosza bieliznę i rozwiesza na sznurach! Spostrzegłszy go, przestała rozwieszać, obróciła się ku niemu i patrzała nań przez cały czas, gdy przechodził. Odwrócił wzrok i minął kuchnię, jak gdyby nic nie zauważył. Ale wszystko wzięło w łeb: siekiery nie ma! Był jak rażony gromem. "Czemu sobie ulrdałem - myślał kierując się do bramy - dlaczegom sobie ubrdał, że jej na pewno nie będzie w domu w tej chwili? Dlaczego, dlaczego? dlaczego byłem taki przeświadczony o tym?" Poczuł się zmiażdżony, ba, poniżony. Ze złości chciało mu się śmiać ze siebie... Zawrzała w nim tępa, bestialska zawziętość. W zadumie przystanął pod bramą. Na myśl o tym, żeby ot tak, dla pozoru, iść na ulicę i spacerować, brała go odraza; jeszcze gorsza odraza - na myśl o powrocie. "Taką sposobność przegapić na zawsze!" - wyszeptał stojąc bez celu w bramie, na wprost ciemnej komórki stróża, również otwartej na ście-żaj. Nagle drgnął od stóp do głów. Ze stróżówki, znajdującej się o dwa kroki od niego, spod ławki na prawo coś błysnęło mu w oczy... Rozejrzał się dookoła: nikogo, Na palcach podszedł do stróżówki, zeszedł w dół po dwóch schodkach i cicho zawołał na stróża. "A co! Nie ma go w domu! Zresztą jestpa pewno gdzieś blisko, na podwórku, bo drzwi zostawił otwarte." Błyskawicznie rzucił się do siekiery (gdyż była to siekiera) i wyciągnął ją spod ławki, gdzie leżała 'pomiędzy dwoma polanami; tuż na miejscu, nie wychodząc, przymocował ją do pętli, obydwie ręce wsadził w kieszenie i wyszedł ze stróżówki. Nikt nie zauważył! "W braku rozwagi dopomógł diabeł!" ^~ pomyślal z dziwnym uśmiechem. Ten przypadek ogromnie dodał mu otuchy. •Szedł ulicą wolno i statecznie, bez pośpiechu, żeby nie nasuwać żadnych podejrzeń. Na przechodniów patrzał mało, nawet starał się wcale nie patrzeć na twarze, a samemu jak naj-78

mniej zwracać na siebie uwagę. Wtem przypomniał mu się kapelusz. "O Boże! przecie onegdaj miałem, pieniądze - czemu nie kupiłem sobie kaszkietu!" Przekleństwo wydarło mu się z duszy. Zajrzawszy przygodnie, jednym okiem, do mijanego sklepiku, zobaczył, że tam na ściennym zegarze jest już dziesięć minut po siódmej. Należało jednocześnie i śpieszyć się, i zarazem zrobić koło: podejść do domu od drugiej strony... Dawniej, gdy mu się zdarzało wyobrażać sobie to wszystko, przypuszczał niekiedy, że bardzo będzie się bał. Ale teraz bał się nie bardzo, właściwie wcale się nie bał. Pochłaniały go w tej chwili jakieś uboczne myśli, tylko że nie na długo. Idąc mimo Ogrodu Jusupowa zajął się myślą o urządzeniu wysokich wodotrysków i o tym, jakby one dobrze odświeżały powietrze, gdyby je zainstalowano na wszystkich placach. Stopniowo przeszedł do pomysłu, że gdyby Ogród Letni rozszerzyć na całe Pole Marsowe, a nawet połączyć go z pałacowym Ogrodem Michajlowskim, byłaby to piękna i bardzo pożyteczna ozdoba miasta. Tu zaprzątnęło go pytanie: dlaczego we wszystkich dużych miastach człowiek nie z konieczności, ale z własnej ochoty skłonny jest osiedlać się i przebywać akurat w takich dzielnicach, gdzie nie ma ani ogrodów, ani wodotrysków, gdzie panuje brud i zaduch, i wszelakie paskudztwo. Wtem przypomniały mu się własne przechadzki po placu Siennym - i ocknął się na chwilę. "Co za banialuki! - pomyślał. - Nie, z dwojga złego już lepiej nie myśleć o niczym!" "Prawdopodobnie ci, których prowadzą na stracenie, tak właśnie przyklejają się myślami do wszystkich przedmiotów napotkanych w drodze"-mignęło mu w głowie, ale tylko mignęło, niczym błyskawica; on sam czym prędzej zgasił tę myśl... Lecz oto już jest blisko, oto kamienica, oto brama. Gdzieś zegar uderzył jeden raz. "Jak to? Czyżby pół do ósmej? To niemożliwe, zapewne zegar śpieszy się!" Na jego szczęście w bramie wszystko poszło jak z płatka. Ba, jak gdyby naumyślnie, akurat w tej chwili, tuż przed nim wtoczył się do bramy olbrzymi wóz siana, który całkowicie zasłonił go, gdy szedł przez bramę, a skoro tylko wóz zdążył wjechać z bramy na podwórko, Raskolnikow w mig przemknął się na prawo. Słyszał, jak po tamtej stronie wozu kilka głosów krzyczało i kłóciło się, ale jego nikt nie zauważył, nikt mu się

 

nie nawinął po drodze. Liczne okna, wychodzące no ten ogromny kwadratowy dziedziniec, były otwarte, lecz on nie podniósł głowy: nie starczyło mu sił. Schody wiodące do starej były tuż, od bramy na prawo. Oto już jest na schodach... Zaczerpnął oddechu, przycisnął ręką rozdygotane serce, namacal i jeszcze raz poprawił siekierę, po czym jął ostrożnie i.cicho wstępować na schody, raz po raz nasłuchując. Lecz i tutaj nie było teraz nikogo; wszystkie drzwi pozamykane; nie spotkał żywego ducha. Wprawdzie na drugim piętrze jedno niezajęte mieszkanie stało otworem i pracowali tam malarze, lecz ciiani się obejrzeli. Postał, pomyślał i ruszył dalej. "Naturalnie byłoby lepiej, żeby ich tu wcale nie było, lecz... ponad nimi są jeszcze dwa piętra." Oto już i czwarte piętro, i drzwi, i to nie zajęte mieszkanie naprzeciwko. Wszystko zdawało się świadczyć, że na trzecim piętrze, tuż pod staruchą, mieszkanie jest również puste: wizytówka, dawniej przybita pluskiewkami," teraz była zdjęta: wyprowadzili się!... Tchu mu brakło. Na ułamek sekundy mignęła mu w głowie myśl: "A może by odejść?" Ale nie dał sobie odpowiedzi i zaczął nasłuchiwać pod mieszkaniem starej: grobowa cisza. Następnie jeszcze raz posłuchał, czy nie idzie kto po schodach, wsłuchiwał się długo, pilnie... Potem obejrzał się raz ostatni, skupił się w sobie, znów namacal siekierę w pędi. "Czym nie bardzo... blady?-pomyślał- nie zanadto zalterowany? Jest nieufna... Może by jeszcze zaczekać... aż serce się?..." Ale serce się nie uspokajało. Owszem, jakby umyślnie waliło coraz mocniej, mocniej, mocniej... Nie wytrzymał, wolno wyciągnął rękę i zadzwonił. Po upływie pół minuty zadzwonił ponownie, trochę głośniej. Nic, żadnej odpowiedzi. Dobijać się hałaśliwie nie miało sensu, zresztą i niezbyt uchodziło. Stara siedzi niewątpliwie w domu, ale jest podejrzliwa, no i sama. Po części znał jej zwyczaje... Raz jeszcze przyłożył ucho szczelnie do drzwi. Czy to, że jego zmysły były tak wyostrzone (jednak to mało prawdopodobne), czy też istotnie szmery były wyraźne, dosyć, że nagle rozróżnił jakby ostrożne przesuwanie ręką koło klamki i jak gdyby szelest sukni o drzwi. Ktoś ukradkiem stał tuż i zupełnie tak samo, jak on tu, na zewnątrz, nasłuchiwał od wewnątrz, kryjąc się i bodaj również przykładając ucho do drzwi. Rozmyślnie się poruszył i mruknął coś głośniej, ażeby nie wyglądało, że się chowa; potem zadzwonił trzeci raz, lecz cicho, statecznie, bez żadnej niecierpliwości. Później przypomniało mu się to jasno, wyraźnie; ta minuta na wieki utrwaliła się w nim. Nie mógł zrozumieć, skąd wziął tyle przebiegłości, zwłaszcza że chwilami rozum jakby mu się mroczył, a własnego ciała nie czul prawie wcale... Jeszcze mgnienie i dało się słyszeć odsuwanie rygla. VII

Drzwi, jak i poprzednim razem, uchyliły się na malutką szparkę i znowu dwoje ostrych, nieufnych oczu wpatrzyło się weń z ciemności. Tu Raskolnikow się stropił i popełnił ciężką pomyłkę. W obawie, że się stara przestraszy, że są sami, a nie licząc na to, by jego widok miał ją uspokoić, uchwycił drzwi i pociągnął ku sobie, żeby starej nie przyszło do głowy znowu ich zamknąć. Stara nie szarpnęła drzwi z powrotem, lecz zarazem nie wypuściła z rąk klamki, tak że Raskolnikow omal nie wywlókł jej razem z drzwiami na schody. Ponieważ zaś stała w progu, zagradzając mu wejście, ruszył wprost na nią. Uskoczyła, nastraszona, chciała coś powiedzieć, ale jak gdyby nie zdobyła się na to i tylko patrzyła w niego bacznie. - Moje uszanowanie - zaczął możliwie najswobodniej, lecz głos go zawiódł, zerwał mu się 'i zadrżał. - Przyniosłem pani tę rzecz... Ale podejdźmy tutaj... do światła... - I nie czekając, bez zaproszenia, wszedł do pokoju. Stara pomknęła za nim; język jej się rozwiązał. - O Jezu! Czego pan?... Kto zacz? Czego panu potrzeba?

- Ależ, Alono Iwanowno... pani mnie zna... Raskolnikow... Przyniosłem zastaw, jak zapowiedziałem... - I podawał jej ów zastaw. Stara spojrzała przelotnie, ale natychmiast znów utkwiła wzrok prosto w oczy nieproszonego gościa." Patrzała bacznie, gniewnie i niedowierzająco. Upłynęła może minuta; wydało mu się nawet, że dostrzega w jej oczach coś w rodzaju drwin,

 

jakby się już wszystkiego domyśliła. Czuł, że traci grunt pod nogami, że mu się robi straszno, tak straszno, że kto wie, gdyby jeszcze z pól minuty patrzała tak, nie wymawiając ani słowa, może by od niej uciekł. - Cóż to pani tak patrzy, jakby mnie nie poznawała? - rzucił nagle, również z gniewem. - Chce pani, to proszę brać, nie, to nie - pójdę do kogo innego, nie mam czasu. Wcale nie zamierzał tego powiedzieć, jakoś samo to się powiedziało. Stara opamiętała się, a stanowczy ton gościa widocznie dodał jej otuchy. - Czemuż to pan tak obcesowo... Cóż to jest?-spytała patrząc na zastaw. - Srebrna papierośnica; przecie mówiłem zeszłym razem. Wyciągnęła rękę: - Czemu to pan taki blady? i ręce panu drżą? Przeziębiłeś się w łaźni, dobrodzieju, czy co? - Gorączka... - odparł urywanie. - Trudno mieć piękne rumieńce:.. kiedy nie ma co jeść - dodał, ledwie wykrztuszając słowa. Znów zabrakło mu sił. Jednak odpowiedź brzmiała przekonywająco; stara wzięła zastaw. - Co to jest? - zagadnęła, raz jeszcze oglądając Raskol-nikowa i ważąc zastaw na dłoni. - Rzecz... papierośnica... srebrna... Niech pani obejrzy. - Jakoś mi się nie widzi, żeby srebrna... Patrzcie, jak na-obwijał! Usiłując rozsupłać sznureczek i obróciwszy się do okna, do światła (wszystkie okna były pozamykane mimo zaduchu w pokojach), spuściła go na kilka sekund z oka i stanęła do niego tyłem. Rozpiął płaszcz, wydobył siekierę z pętli, lecz jeszcze nie wyjął jej całkiem, tylko przytrzymywał ręką pod okryciem. Ręce okropnie mu osłabły; wyraźnie czul, jak z każdą chwilą mdleje coraz bardziej i drętwieją. Bał się, że upuści siekierę na podłogę... W głowie mu się raptem zakręciło... - Co on tu nasuplał! - niecierpliwie zawołała stara i poruszyła się w jego stronę. Nie miał już ani chwili do stracenia-^Wyjął siekierę, uniósł oburącz, ledwie czu)ąć własne istnienie* i prawie bez wysiłku, prawie machinalnie spuścił ją obuchem na głowę starej.»•?.


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 23 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.009 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>