Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 8 страница



Rzekłbyś, że jego siły nie biorą w tym udziału. Lecz skoro tylko spuścił raz siekierę, siła nagle zrodziła się w nim. Stara, swoim zwyczajem, nie miała chustki na głowie. Jej rzadziutkie, jasne, tu i ówdzie siwiejące -włosy, jak zwykle tłusto naoliwione, były zaplecione w mysi ogonek i zatknięte pod ułamek rogowego grzebyka, sterczącego na potylicy. Cios ugodził w samo ciemię, do czego się przyczynił jej niski wzrost. Krzyknęła, lecz bardzo słabo, i osunęła się na podłogę w pozycji siedzącej, choć jeszcze zdążyła podnieść obie ręce do głowy. W jednej dłoni wciąż jeszcze trzymała "zastaw". Wtedy Ras-kolnikow z całej siły uderzył raz i drugi, wciąż obuchem i wciąż po ciemieniu. Krew buchnęła" jak z wywróconej szklanki i ciało zwaliło się na wznak. Cofnął się, dał jej upaść i natychmiast pochylił się nad jej twarzą: już nie żyła. Oczy były wybałuszone, jakby chciały wyskoczyć z orbit, a czoło i cała twarz zmarszczona, wykrzywiona skurczem. Położył siekierę na podłodze, koło zwłok, i od razu sięgnął do jej kieszeni, usiłując nie zabrukać się płynącą krwią - do tej prawej kieszeni, z której ona zeszłym razem wyjęła klucze. Był zupełnie trzeźwy, zamroczeni i zawrotów już nie doznawał, lecz ręce drżały w dalszym ciągu. Przypominał sobie później, że był wówczas bardzo uważny, przezorny, ciągle usiłował nie zawalać się... Klucze znalazł zaraz; podobnie jak wtedy, wszystkie były w jednym pęku, na jednym stalowym kółku. Od razu pobiegł z nimi do sypialni. Był (o pokój bardzo niewielki, z mnóstwem świętych obrazów na ścianie. Naprzeciw stało duże łóżko, bardzo schludnie zastane, z watowaną kołdrą, uszytą ze skrawków atlasu. Pod trzecią ścianą stała komoda. Rzecz dziwna: ledwie zaczął dobierać klucze do komody, ledwie usłyszał ich brzęk, gdy nagle od stóp do głowy przebiegł go dreszcz. Znowu przyszła mu ochota wszystko rzucić i odejść. Ale trwało to tylko sekundę; na ucieczkę było za późno. Poczuł śmieszność tego, gdy znienacka inna, trwożna myśl uderzyła mu do głowy. Uroiło mu się nagle, że może stara jeszcze żyje i gotowa się ocknąć. Zaniechawszy kluczy i komody pobiegł z powrotem do ciała, chwycił siekierę i znów się zamierzył nad staruszką - lecz nie uderzył. Nie było wątpliwości, że jest martwa. Schyliwszy się i znowu pilnie ją oglądając zobaczył wyraźnie, że czaszka jest zmiażdżona i nawet jak gdyby odrobinę skręcona w bok. -Chciał pomacać m

 

palcem, lecz odszarpnął rękę; zresztą i tak było widać. A tymczasem krwi naciekla już cala kałuża. Wtem zauważył na szyi staruszki sznureczek, szarpnął, lecz sznureczek był mocny i nie zerwał się; na domiar nasiąkł krwią. Spróbował wyciągnąć go silą zza pazuchy, ale coś uwięzie i przeszkadzało. Zniecierpliwiony, znowu podniósł siekierę, żeby przerąbać sznurek wprost na ciele, od góry, ale się nie odważył i z trudem, walając sobie ręce i siekierę, po dwu minutach szarpaniny rozciął sznureczek, nie dotykając ciała siekierą, i zdjął. Nie pomylił się: sakiewka. Na sznurku były dwa krzyżyki, jeden z cyprysowego drzewa, drugi miedziany, ą ponadto emaliowany medalik; niż obok nich wisiała niewielka, zamszowa, zatłuszczona sakiewka ze stalową skuwką i kółeczkiem. Sakiewka była szczelnie wypchana. Raskolnikow wsunął ją sobie do kieszeni nie oglądając, krzyżyki rzucił na pierś staruszki i, tym razem biorąc ze sobą siekierę, znów pobiegł do sypialni. Śpieszył się straszliwie, porwał klucze i na nowo jął się z nimi porać. Lecz jakoś mu nie szło: klucze nie chciały wejść do zamków. Nie, żeby mu ręce bardzo drżały, ale wciąż się mylił; na przykład widzi, że klucz jest nie ten, nieodpowiedni, a jednak wtyka. Wtem przypomniał sobie i zmiarkował, że ten duży klucz z karbowanym piórkiem, który dynda tuż obok małych, na pewno nie jest wcale od komody (jak mu to i za poprzednią bytnością przyszło na myśl), tylko od jakiejś skrzynki, i że prawdopodobnie w tej skrzynce schowane jest wszystko co cenniejsze. Porzucił komodę i od razu wczołgał się pod łóżko wiedząc, że stare kobiety zazwyczaj trzymają skrzynki pod łóżkami. "A jakże!" Oto spora skrzynka, ponad arszyn długa, z wypukłym wiekiem, obita czerwonym safianem, tu i ówdzie nabijana stalowymi ćwieczkami. Zębaty klucz nadał się od razu i odemknął. Z wierzchu, pod białym prześcieradłem, leżało zajęcze futerko z czerwonym pokryciem, pod nim - jedwabna suknia, dalej szal, a dalej, w głębi chyba, same tylko łachy. Przede wszystkim zaczął wycierać skrwawione ręce w czerwone pokrycie futerka. "To czerwone, a na czerwonym krwi nie znać"-rozważał, lecz nagle otrzeźwiał: "Boże! czy ja wariuję?" - pomyślał z przestrachem. Gdy tylko poruszył owe łachy, raptem spod -futerka wyśliznął, się-.zloty zegarek. Gorączkowo jął wszystko przewracać. Jakoż istotnie, wgt-ódlachów poukrywane były złote rzeczy - praw-84



dopodobnie same zastawy, wykupione i nie wykupione -- bransoletki, łańcuszki, kolczyki, szpilkLj tak dalej. Niektóre były w futerałach, inne po prostu zawinięte w papier gazetowy, lecz skrzętnie i troskliwie, w podwójne arkusze, oraz związane ta-siemeczkami. Nie zwlekając ani chwilki zaczął napełniać sobie nimi kieszenie spodni [ palta, nie segregując, nie odwijając zwitków, nie otwierając futerałów. Ale niedużo zdążył wziąć... Nagle wydało mu się, że w pokoju, gdzie leżała stara, ktoś chodzi. Przerwał pracę i zesztywnial jak trup. Ale nie: cisza, a zatem było to urojenie. Wtem najwyraźniej usłyszał lekki okrzyk, jak gdyby ktoś cicho i urwanie stęknął i umilkł. Potem znów martwa cisza, trwająca minutę albo dwie. Czekał przykucnięty koło kufra, ledwie dysząc; lecz raptem zerwał się, schwycił siekierę i wypadł z sypialni. Pośrodku pokoju stała Lizawieta ze sporym tobołkiem w rękach i w osłupieniu patrzała na zabitą siostrę-biała jak płótno i, zda się, niezdolna krzyknąć. Widząc wpadającego Raskolnikowa zadrżała jak liść, drobnym dreszczem; całą twarz wykrzywiły jej skurcze. Podniosła rękę, otworzyła usta, jednak nie krzyknęła i z wolna, tyłem, poczęła się od niego cofać w kąt, patrząc nieruchomo, bez mrugania, lecz wciąż nie krzycząc, jakby jej brakło powietrza w piersiach. Runął na nią z siekierą. Jej wargi wykrzywiły się tak żałośnie, jak u bardzo małych dzieci, gdy zaczynają czegoś się bać, pilnie patrzą na straszący je przedmiot i na płacz im się zbiera. Nieszczęśliwa Lizawieta była tak potulna, zahukana i zastraszona raz na zawsze, że nawet nie podniosła ręki, by ochronić twarz, choć w danych okolicznościach byłby to najkonieczniejszy odruch naturalny, ile że siekiera uniosła się wprost nad jej twarzą. Tylko troszeczkę podniosła swoją wolną lewą rękę, bynajmniej nie na wysokość twarzy, i wolniutko wyciągnęła ją przed siebie, jak gdyby odsuwając napastnika. Cios.spadł wprost na"czaszkę, ostrzem, i od razu rozpłatał całą górną część czoła, niemal do ciemienia. Zwaliła sięjak-kieda. Raskolnikow stracił przytomność, chwycił tobołek, po chwili go odrzucił i pobiegł do sionki. Strach opanowywał go coraz gwałtowniej, szczególniej po tym drugim, zgoła nieprzewidzianym morderstwie. Zapragnął co rychlej stąd uciec. I gdyby teraz był w stanie dokładniej widzieć i rozumować; gdyby tylko mógł zdać sobie sprawę ze 85

 

wszystkich trudności swego położenia, z całej beznadziejności, całej szkarady i całego bezsensu sytuacji; gdyby przy tym był zdolny zrozumieć, ile jeszcze przeszkód wypadnie mu pokonać, a może i przestępstw popełnić, zanim się stąd wyrwie i dotrze do domu - to może porzuciłby wszystko i natychmiast sam poszedł się oskarżyć, i to nawet nie ze strachu o własną osobę, lecz z samej zgrozy i obrzydzenia do tego, co uczynił. Zwłaszcza obrzydzenie wzbierało w nim i rosło z minuty na minutę. Za nic w świecie nie zbliżyłby się teraz do kuferka, a nawet nie wszedłby do pokojów. Lecz stopniowo jęło go ogarniać jakieś roztargnienie, jak gdyby zaduma; chwilami jakby tracił przytomność albo raczej zapomniał o rzeczy głównej, a czepiał się drobiazgów. Niemniej jednak, zajrzawszy do kuchni, widząc na ławce wiadro, do połowy pełne wody, nie omieszkał umyć rąk i siekiery. Ręce miał lepkie od krwi. Siekierę zanurzył wprost do wody, chwycił leżący na oknie, na stłuczonym spodku, kawałeczek mydła i zaczął tuż w wiadrze myć sobie ręce. Skończywszy z tym, wyjął siekierę, umył żelazo.,! długo, ze trzy minuty, tarł drzewo tam, gdzie się ono zakrwawiło, używając nawet mydła. Następnie osuszył wszystko bielizną, która jakby specjalnie na to wisiała na sznurkach przeciągniętych przez kuchnię, po czym długo i uważnie oglądał siekierę przy oknie. Śladów nie pozostało, tylko toporzysko było jeszcze wilgotne. Starannie włożył siekierę do pętli pod płaszczem. Potem, o ile na to pozwalało światło w mrocznej kuchni, obejrzał płaszcz, spodnie, buty. Na pierwszy rzut oka jak gdyby nic z wierzchu nie było, tylko na butach widniały plamy. Zwilżył ścierkę i otarł buty. Zresztą wiedział, że ogląda nienależycie, że być może, jest coś, co rzuca się w oczy, a czego nie dostrzega. Stanął, zamyślony, pośrodku izby. Dręcząca, ponura myśl wzbierała w nim - myśl, że dostaje obłędu i że w tej chwili nie jest zdolny ani rozumować, ani obronić siebie, że może trzeba robić wcale nie to, co teraz robi...-Mój Boże! Uciekać, uciekać!-wybełkotał i rzucił się do sionki. Ale tutaj czekało na niego takie przerażenie, jakiego, rzecz prosta, nigdy jeszcze nie przeżywał. Stał, patrzył i nie wierzył własnym oczom: drzwi wejściowe, z przedpokoju na schody, te same drzwi, do których niedawno dzwonił i przez które wszedł, były odemknięte, a nawet uchylone na szerokość dłoni; ani zamka, ani rygla przez ten czas, 86

przez cały ten czas! Stara nie zamknęła za nim, może z ostrożności. Lecz, o rany Boskie! przecie potem widział Lizawjetę! I jakże mógł, jak mógł się nie domyślić, że musiała jakoś wejść-nie przez ścianę przecie! Rzucił się ku drzwiom i założył rygiel. - Ale nie, to znowu nie to! Trzeba iść, iść... Zdjął rygiel, otworzył drzwi i jął nasłuchiwać na schodach. Wsłuchiwał się długo. Gdzieś daleko, na dole, prawdopodobnie w bramie, głośno i piskliwie krzyczały jakieś dwa głosy, kłóciły się i wymyślały sobie. "O co im chodzi?..." Czekał cierpliwie. W końcu wszystko ucichło naraz, jak ręką uciął: rozeszli się. Już miał wyjść, gdy wtem, o piętro niżej, hałaśliwie otwarły się drzwi na schody i ktoś zaczął zstępować, nucąc jakąś melodię. "Czemu oni wciąż tak hałasują!" - przeleciało mu przez myśl. Znowu przymknął drzwi za sobą i czekał. Wreszcie wszystko umilkło: ani żywego ducha. Postawił nogę na progu, kiedy raptem znów usłyszał kroki. Kroki te rozległy się bardzo daleko, aż gdzieś na dole schodów, lecz pamiętał jak najlepiej i jak najwyraźniej, że już przy pierwszym ich odgłosie, natychmiast, zaczął dlaczegoś podejrzewać, że to na pewno tutaj ktoś idzie, na czwarte piętro, do starej. Dlaczego? Czyżby odgłosy były jakieś osobliwe, szczególniejsze? Były to kroki ciężkie, równe, niespieszne. Oto on już minął pierwsze piętro, już idzie wyżej - coraz głośniej a głośniej! Słychać było ciężkie sapanie idącego. Oto już początek trzeciego piętra... Tak, tutaj idzie! I nagle mu się wydało, że cały skostniał, że to zupełnie jak w koszmarnym śnie, kiedy ci się śni, że cię dopędzają, już są blisko, nastają na twe życie, a tyś przyrósł do miejsca, ani ręką ruszyć nie możesz. Dopiero kiedy gość jął wstępować na czwarte piętro - dopiero wtedy Raskolnikow otrząsnął się i mimo wszystko zdążył szparko i zgrabnie wśliznąć się na powrót z sionki do mieszkania i przymknąć za sobą drzwi. Następnie chwycił rygiel i cicho, bezgłośnie wsunął go w skobel. Dopomagał mu instynkt. Skończywszy z tym wszystkim, przywarował bez oddechu tuż u drzwi. Nieproszony gość był już także pode drzwiami. Teraz obaj stali na wprost siebie, jak niedawno on i starucha, kiedy to drzwi ich dzieliły i kiedy podsłuchiwał. Gość parokrotnie z trudem zaczerpnął powietrza. "Zapewne 87

 

korpulentny i duży" - pomyślał Raskolnikow ściskając w ręku siekierę. Doprawdy, to wszystko chyba się śni. Gość uchwycił za dzwonek i mocno szarpnął. Skoro tylko brzęknął blaszany dźwięk dzwonka, nawiedziło go nagle urojenie, że w pokoju ktoś się poruszył. Tak dalece, że przez kilka sekund nasłuchiwał zupełnie serio. Nieznajomy znów zadzwonił, znów poczekał i wtem, straciwszy cierpliwość, zaczął co sił targać za klamkę. Z przerażeniem spoglądał Raskolnikow na podskakujący rygiel i z tępym strachem oczekiwał, że oto lada chwila i sam rygiel wyskoczy. Jakoż zdawało się to możliwe, bo szarpano nader silnie. Skorcilo go, by przytrzymać rygiel dłonią, lecz tamten mógłby się domyślić. Znów uczuł jakby zawrót głowy. "Zaraz upadnę!"-mignęło mu w umyśle, lecz nieznajomy zagadał i Raskolnikow od razu wytrzeźwiał. - Śpią, do cholery, czy kto je pozarzynał? Niech je licho porwie!-zadudnił przybysz jak z beczki.-Hop, hop, Alono Iwanowno, stara wiedźmo, Lizawieto, przecudna kobieto! Otwórzcie! Pozasypiały, do stu piorunów, czy co, u diabła? Rozwścieczony, dziesięć razy z rzędu, z całej siły targnął za dzwonek. Musiał to być człowiek władczy i krótko trzymający swoich domowników. W tejże chwili rozległy się drobne, pośpieszne kroki nie opodal na schodach. Jeszcze ktoś się zbliżał. Raskolnikow zrazu nawet nie dosłyszał. - Czyżby nikogo nie było? - dźwięcznie i wesoło krzyknął nowo przybyły zwracając się wprost do pierwszego gościa, który nie przestawał mocować się z dzwonkiem. - Dzień dobry, panie Koch! "Sądząc po głosie, pewnie zupełnie młody" - pomyślał Raskolnikow. -- A cholera je wie! omal nie wyłamałem zamka -odparł Koch. - Skądże to pan mnie zna? - Masz tobie! Nie dalej jak onegdaj w "Gambrynusie", na bilardzie, wygrałem od pana trzy partie z rzędu. - Ahaaa...

- Więc nie ma ich? Dziwne. I okropnie głupio się składa. Gdzie się stara zawieruszyła? Mam do niej interes. - I ja mam interes, mój panie.

- Więc co zrobimy? W tył zwrot i odmaszerować? A, psia! Chciałem dostać forsy! - zawołał młody człowiek. - Pewno, że odmaszerować; ale po co kazała przyjść? Sama wyznaczyła mi godzinę, jędza jedna. To przecie szmat drogi. I gdzie, u diabła, się wałęsa, w głowę zachodzę? Calutki rok marynuje się w domu, narzeka na nogi, a tu raptem zachciało jej się spaceru! - Może zapytać stróża?

- O co?

- Dokąd poszła i kiedy wróci?

- Hm... Psiakrew... zapytać... Ależ ona nigdzie nie chadza... - I znów szarpnął za klamkę. - Cholera, nie ma rady, trzeba się wynosić! - Stój pan!-nagle zawołał młodszy.-Proszę patrzeć:

widzi pan, jak drzwi odstają, kiedy się szarpie?

- To co?

- To znaczy, że nie są zamknięte na klucz, tylko na skobel! Słyszy pan, jak rygiel szczęka? - Więc co?

- Że też pan nie rozumie! Znaczy to, że któraś z nich jest w domu. Gdyby wyszły obydwie, to zamknęłyby na klucz od zewnątrz, a nie od wewnątrz na skobel. A tu - słyszy pan, jak szczęka? Na to zaś, by się od wewnątrz zaryglować, trzeba być w domu, to chyba jasne? Z tego wniosek, że siedzą w domu, tylko nie odmykają! - Słowo daję, ma pan rację!-wykrzyknął zdziwiony Koch.-Więc cóż by to znaczyło?-I jak opętany zaczął targać drzwi. - Czekaj pan! - ozwał się młodszy - proszę nie szarpać. Tu coś się święci... Przecie pan dzwonił, szarpał - nie otwierają: więc albo obydwie zemdlały, albo... - Co?

- Ot, co: chodźmy no po stróża; niech on sam je obudzi.

- Racja!

Obaj ruszyli na dół.

- Stop! Niech pan zostanie tutaj, a ja polecę po stróża.

- Dlaczegóż mam zostać?

- Bo czy to wiadomo?...

- Może i słusznie...

- Wszak się przygotowuję do kariery sędziego śledczego!

 

Tutaj najwidoczniej, naj-wid-docz-cz-niej coś jest nie w porządku! - z zapałem wykrzyknął młodszy i pędem puścił się w dół po schodach. Koch pozostał, znów cichutko poruszył za dzwonek, który brzęknął jeden raz; potem ostrożnie, jak gdyby namyślając się i oglądając, jął przesuwać ręką po klamce, naciskać i puszczać, by się ponownie przeświadczyć, że drzwi nie są zamknięte na klucz. Następnie, sapiąc, pochylił się i zajrzał przez dziurkę, ale ponieważ klucz był wetknięty od wewnątrz, nic nie było widać. Raskolnikow stał i ściskał siekierę. Był jak w malignie. Gotował się nawet do bójki, gdy tamci wejdą. Podczas gdy się dobijali i umawiali, kilkakrotnie miał ochotę skończyć z tym wszystkim od razu i krzyknąć do nich spoza drzwi. To znów chciało mu się ich łajać, przekomarzać się z nimi, zanim otworzą. "Niechby już prędzej!" - mignęło mu w głowie. - Gdzież ten psubrat?...

Czas upływał, minuta, dwie minuty - nikt nie wracał. Koch się poruszył. - Nie ma go, psubrata! - wrzasnął nagle, zniecierpliwiony; porzucił swoją wartę i również udał się na dół, śpiesząc i waląc w schody obcasami. Kroki zacichły. - Boże, co począć!

Raskolnikow odsunął rygiel, uchylił drzwi: nic nie słychać. Wtem, już o niczym zgoła nie myśląc, wyszedł, możliwie naj-szczelniej zamknął drzwi za sobą i puścił się na dół. Zeszedł już z trzech kondygnacji, gdy nagle dał się słyszeć łoskot na dole. Gdzie się podziać? Nie było gdzie się ukryć. Pobiegł z powrotem ku mieszkaniu lichwiarki. - Ej tam, cholera, psiakrew! Trzymaj, lapaj! Ktoś z krzykiem wypadł na dole z mieszkania i już nie pobiegł, ale jakby runął w dół po schodach wrzeszcząc wniebogłosy: - Mitka! Milka! Mitka! Mitka! Mitka! Bodajbyś skonał! Krzyk zakończył się piskliwym dyszkantem; ostatnie zgłoski dochodziły już ze dworu; wszystko umilkło. Ale w tymże okamgnieniu kilku ludzi, głośno i wartko rozmawiających, zaczęło z harmidrem wspinać się po schodach. Było ich trzech lub czterech. Rozpoznał dźwięczny głos młodego człowieka. "To oni!" 90

W zupełnej rozpaczy ruszył wprost na nich: niech będzie, co będzie! Jeżeli go zatrzymają-wszystko przepadło; jeżeli puszczą - również wszystko przepadło, bo zapamiętają go sobie. Już się do siebie zbliżali; dzieliło ich tylko jedno piętro. Wtem - ocalenie! O kilka stopni przed sobą, na prawo, miał puste i na oścież otwarte mieszkanie, to samo mieszkanie na drugim piętrzę, gdzie pracowali-malarze i skąd teraz, jakby naumyślnie, odeszli. To ź pewnością oni wybiegli przed chwilą z takim rwetesem. Podłogi świeżo pomalowane, pośrodku pokoju stoi kubełek, a obok czerepek z farbą i kwaczem. Momentalnie wśliznął się przez otwarte drzwi i ukrył za ścianą. Najwyższy czas: tamci stali już na podeście. Potem zawrócili na górę i podążyli na czwarte piętro, głośno rozmawiając. Przeczekał, wyszedł na palcach i zbiegł w dół. Na schodach nie ma nikogo! W bramie również. Szybko minął bramę i skręcił w ulicę na lewo. Wiedział wybornie, wiedział przewybornie, że oni w tej chwili są już w mieszkaniu, że ogromnie się dziwią, zastawszy drzwi otwarte, gdy parę minut temu były zamknięte; że już patrzą na ciała i najdalej za minutę zmiarkują wszystko i połapią się, że tylko co był tutaj morderca, który zdążył gdzieś się schować, prześliznąć obok nich i zbiec; może się nawet domyśla, że siedział w pustym mieszkaniu, gdy oni szli na górę. A tymczasem pod żadnym pozorem nie było mu wolno iść prędzej, choć do pierwszego zakrętu zostawała jaka setka kroków. "Może by wpaść do której bramy i przeczekać gdzieś na klatce schodowej? Nie, to na nic! I może wyrzucić gdzieś siekierę? Zawołać dorożkę? Źle! źle!" Oto nareszcie boczna uliczka. Skręcił w nią jak nieżywy;

tutaj był już na pół uratowany i zdawał sobie z tego sprawę: mniej podejrzeń, a przy tym snuje się tutaj mnóstwo ludzi, wśród których zatracał się niby ziarenko piasku. Lecz te wszystkie męczarnie wycieńczyły go tak dalece, że ledwie ruszał nogami. Pot spływał z niego ciurkiem, kark był jakby z wody wyjęty. - Cię go, jak sobie facet dogodził! - krzyknął ktoś do niego, gdy doszedł nad kanał. Był teraz mało przytomny - a im dalej, tym mniej. Jednakowoż pamiętał, jak dotarłszy nad kanał, nagle przestraszył się, że tu za mało ludzi, wobec czego jest się bardziej na widoku,

 

i chciał powrócić w uliczkę. Chociaż walił się prawie z nóg, nałożył jednak drogi i wrócił do domu z zupełnie innej strony. Nie całkiem przytomny wszedł do bramy swojej kamienicy:

w każdym razie dopiero na schodach przypomniał sobie o siekierze. A przecie miał przed sobą nader ważne zadanie: położyć ją na miejsce i to możliwie niepostrzeżenie. Naturalnie, już nie był w stanie pojąć, że może najlepiej byłoby siekiery wcale nie kłaść na poprzednim miejscu, tylko podrzucić ją, chociażby później gdzieś na cudzym podwórku. Lecz wszystko poszło jak z płatka. Drzwi stróżówki były przymknięte, ale nie zamknięte na klucz; więc najprawdopodobniej stróż był w domu. Ale Raskolnikow do takiego stopnia postradał zdolność rozumienia czego bądź, że podszedł wprost do stróżówki i otworzył. Gdyby go dozorca zapytał, o co mu chodzi, bardzo możliwe, że od razu podałby mu siekierę. Jednak dozorcy nie było,' więc zdążył położyć siekierę na poprzednim miejscu pod ławką. A nawet przykrył ją znowu polanom. Aż do swojej stancyjki nie spotkał nikogo, ani żywej duszy; drzwi gospodyni były zamknięte. Wszedłszy do siebie, rzucił się na kanapę, tak jak stał. Nie spal, ani też nie był przytomny. Gdyby kto wszedł wówczas do jego pokoju, zerwałby się z krzykiem. Strzępki i urywki jakichś myśli wirowały mu w głowie, jednak żadnej nie potrafił uchwycić, żadnej pomimo wysiłku nie potrafił przytrzymać... CZĘŚĆ DRUGA

 

Przeleżał tak bardzo długo. Zdarzało mu się na poły budzić i w takich chwilach spostrzegał, że to już dawno noc, lecz nie przychodziło mu na myśl, by wstać. Wreszcie zauważył, że to już jasność dzienna. Leżał na kanapie na wznak, jeszcze oszołomiony niedawnym zamroczeniem. Ostro dolatywały do niego straszne, rozpaczliwe wrzaski z ulicy, których zresztą musiał wysłuchiwać każdej nocy pod swoim oknem, około trzeciej nad ranem. Właśnie one go teraz zbudziły. "Aha! to już pijacy wychodzą z szynków - pomyślał - trzecia godzina." I nagle skoczył, jakby go kto poderwał z kanapy. "Jak to! już trzecia!" Usiadł na kanapie - i oto wszystko mu się przypomniało! Raptownie, w jednym okamgnieniu, przypomniał sobie wszystko! W pierwszej chwili sądził, że zwariuje. Zrobiło mu się okropnie zimno; wprawdzie to zimno pochodziło i od gorączki, która zaczęła go trapić już dawno, we śnie. Teraz zdjęły go nagle takie dreszcze, że mu ząb na ząb nie trafiał i aż podrzucało go całego. Otworzył drzwi i jął nasłuchiwać: w domu jak makiem zasiał. Ze zdumieniem oglądał siebie samego, pokój i nie pojmował, jak mógł wczoraj, wszedłszy, nie zamknąć drzwi na haczyk i rzucić się na kanapę nie tylko w ubraniu, ale i w kapeluszu, który teraz się stoczył i leżał na podłodze obok poduszki. "Gdyby kto wstąpił, cóż by pomyślał? Żem pijany? Ale..."


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 18 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.014 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>