Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 10 страница



- Tak, panie kapiten, i jąkasz niewdzięczna gość, panie kapiten, jeżeli w eleganty dom... - No, dosyć tego, dosyć! Jużem ci mówił, mówił, przecie mówiłem ci... - Panie poruczniku! -znów wdał się sekretarz znacząco. Porucznik szybko spojrzał na niego; sekretarz z lekka kiw-nąl głową. -...Otóż, czcigodna Lawizo, moja ostateczna i najosta-teczniejsza przestroga - ciągnął dalej porucznik. - Jeżeli w twoim eleganckim domu choć jeszcze jeden raz wybuchnie taka chryja, to wpakuję cię do ciupy, jak się mówi w stylu uroczystym. Zrozumiałaś? Więc pan literat, autor, wziął sobie w "eleganckim domu" pięć rubeliansów za oddartą połę fraka! Oto jacy oni są, ci autorzy!-Tu rzucił wzgardliwe spojrzenie na Raskolnikowa. - Przedwczoraj w traktierni podobnaż historia; najadł się facet, a płacić nie chce. "Ja was za to w satyrze opiszę" - powiada. W zeszłym tygodniu na statku inny znowuż zwymyślał od ostatnich czcigodną rodzinę radcy stanu, żonę jego i córkę. Z cukierni przed kilku dniami wypchano takiego na zbity łeb. Oto jacy oni są, ci autorowie, W orys.pisownia fonetyczna; sein Rock -jego surdut.

W oryg. pisownia fonetyczna; mań muss... Strofę - trzeba... karę. W oryg.pisownia fonetyczna; gedruekl - wydrukowana.

literaci, studenci, krzykacze... tfu! A ty mi się wynoś! Zaczekaj, niech no sam do ciebie zajrzę... będziesz się miała z pyszna! Rozumiesz? Luiza Iwanowna ze zdwojoną uprzejmością poczęła przysiadać w dygach i, dygając na wsze strony, cofała się aż do drzwi; ale na progu ugodziła tyłem w postawnego oficera o świeżej, szczerej twarzy i przepięknych, gęstych blond bokobrodach. Był to sam Nikodem Fomicz, komisarz cyrkułu. Luiza Iwanowna pośpieszyła dygnąć nieomal do podłogi, po czym, drobiąc malutkimi kroczkami i podskakując, wyleciała z biura. - Znowu łoskot, znowu błyskawice i pioruny, cyklon, huragan! - uprzejmie i po przyjacielsku zwrócił się Nikodem Fomicz do liii Pietrowicza - znowu sforsowaliśmy sobie serce, znowuśmy wybuchnęli! Już na schodach słyszałem. - Et, co tam! - rzekł Ilia Pietrowicz ze szlachetną nie-dbalością (a nawet nie: co, lecz jak gdyby: ca-a tam!), przechodząc z jakimiś papierami do drugiego stołu i malowniczo poruszając ramionami za każdym krokiem: prawa noga - prawe ramię, lewa noga - lewe ramię. - Uważasz: pan autor, przepraszam, pan student, były student, nie uiszcza należności, nawystawiał weksli, mieszkania nie zwalnia, wciąż mamy skargi na pana studenta, a pan student zgłasza pretensję, że zapaliłem papierosa w jego obecności! Pan student dopuszcza się zberezeństw, a potem... ale spójrz sam: oto pan student we własnej ujmującej postaci! - Ubóstwo nie hańbi, mój drogi, zresztą co tam! Człowiek się uniósł, wziął na ambit. Pan się prawdopodobnie o coś obraził i trochę sobie pofolgował?-ciągnął dalej Nikodem Fomicz, uprzejmie zwracając się do Raskolnikowa. - Naj-niesłuszniej, proszę pana: to człowiek wysoce szlachetny, proszę mi wierzyć, ale gorączka, dynamit! Wybuchnie, zakipi, spłonie-i nie ma! Po chwili nic zgoła, a pozostaje tylko złote serce! Nawet w pułku przezwano go: Porucznik-Proch... - A pułk był nie od parady! - zawołał Ilia Pietrowicz, wielce rad, że go tak mile połechtano, ale wciąż jeszcze z dą-sem. Raskolnikow ni stąd, ni zowąd zapragnął powiedzieć im coś nadzwyczaj przyjemnego. - Ależ, panie kapitanie - zaczął bardzo swobodnie, zwracając się nagle do Nikodema Fomicza - proszę wejść w moją 107



 

sytuację... Jestem nawet gotów przeprosić pana porucznika, jeślim mu ubliżył. Jestem biedny i chory student, znękany ubóstwem (właśnie tego wyrazu użył: "znękany"). Właściwie jestem byłym studentem, bo teraz nie mam na utrzymanie, ale dostanę pieniądze... Mam matkę i siostrę w r-skiej guberni... Przyślą mi i ja... zapłacę. Moja gospodyni jest dobrą kobietą, ale tak ją złości to, że straciłem lekcje i nie płacę już czwarty miesiąc, że przestała mi nawet przysyłać obiady... Absolutnie nie rozumiem, co to za weksel! Żąda teraz ode mnie pieniędzy za ten weksel, ale skądże mam wziąć, niech pan sam powie!... - Przecież to nie nasza rzecz... - powtórnie zauważył sekretarz. - Przepraszam, przepraszam! najzupełniej się z panem zgadzam, lecz niechże mi będzie wolno wyjaśnić - podjął Raskolnikow zwracając się nie do sekretarza, ale do Nikodema Fomicza, jednak z całej siły starając się zwracać również i do zastępcy, choć ów uparcie udawał, że szuka czegoś w papierach i że pogardliwie nie zwraca na niego uwagi. - Niechaj mi będzie wolno ze swej strony wyjaśnić, że mieszkam u niej już blisko trzy lata, od mojego przyjazdu z prowincji, i że przedtem... przedtem... Zresztą dlaczego bym nie miał wyznać ze swej strony, że od razu na początku przyrzekłem ożenić się z jej córką-była to obietnica słowna, zupełnie nie wiążąca... To była dziewczyna... zresztą, owszem, nawet mi się podobała... chociaż nie byłem zakochany... Słowem, młodość, a raczej chciałem powiedzieć, że podówczas gospodyni chętnie mi kredytowała, ja zaś poniekąd pędziłem taki tryb życia... byłem bardzo lekkomyślny... - Nikt od pana nie żąda takich poufnych szczegółów, mój panie, a zresztą nie mamy czasu - wpadł mu w słowo Ilia Pietrowicz grubiańsko i z tryumfem, lecz Raskolnikow przerwał mu zapalczywie, choć nagle mówienie zaczęło mu ogromnie ciążyć. - Ale niechże panowie pozwolą, niech mi pozwolą, żebym poniekąd... opowiedział wszystko... jak to było i... ze swej strony... chociaż zgadzam się, że to opowiadanie jest zbyteczne, ale - przed rokiem ta panna umarła na tyfus, a ja w dalszym ciągu pozostałem w charakterze sublokatora, a gospodyni, kiedy się przeniosła do obecnego mieszkania, powiedziała mi... powiedziała po przyjacielsku... że najzupełniej mi 108

ufa i wszystko.., ale że może bym chciał dap jej ten weksel na sto piętnaście rubli, bo uważała,, że tyle jestem jej winien. Przepraszam! Właśnie powiedziała, że skoro tylko dam jej ten papier, ona mi znowu będzie kredytowała, ile chcę, i że nigdy, nigdy, ze swej strony - to są jej własne słowa - nie zrobi użytku z tego weksla, dopóki ja sam nie zapłacę... A raptem teraz, kiedy straciłem lekcje i nie mam co jeść, ona go oddaje do realizacji... Cóż mam na to powiedzieć? - Te wszystkie rzewne szczegóły nas nie dotyczą, mój panie - czelnie rąbnął Ilia Pietrowicz - ma pan dać zobowiązanie na piśmie, to zaś, że pan był zakochany, i wszystkie te tragiczne epizody to wcale nie nasza rzecz. - No wiesz, to trochę... okrutnie...-bąknął Nikodem Fomicz siadając przy stole i również zabierając się do podpisywania. Poczuł jakiś wstyd. - Niechże pan pisze - polecił sekretarz Raskolnikowowi.

- Co?-spytał ów z rozmyślną szorstkością.

- Podyktuję.

Raskolnikow miał wrażenie, że po jego spowiedzi sekretarz zaczął go traktować wzgardliwiej i bardziej lekceważąco. Ale rzecz dziwna: wszystkie ludzkie opinie zobojętniały mu z kretesem, a zmiana ta dokonała się w jednej chwili, w jednym oka mgnieniu. Gdyby chciał trochę się zastanowić', to naturalnie, byłby zdziwiony, że zaledwie przed minutą mógł z nimi tak rozmawiać i nawet narzucać im się ze swymi uczuciami. I skąd się te uczucia wzięły? Natomiast teraz, gdyby pokój napełnił się naraz nie urzędnikami policyjnymi, tylko najserdeczniejszymi jego przyjaciółmi, to bodaj i wówczas nie znalazłby dla nich ani jednego ludzkiego słówka - tak dalece wywiało mu wszystko z serca... Duszy jego objawiła się nagle ponura świadomość dręczącego, bezgranicznego osamotnienia i obcości. To nie nikczemność jego serdecznych wynurzeń wobec liii Pietrowicza ani nikczemność tryumfu porucznika nad nim - tak raptownie przenicowała jego serce. Och, cóż go teraz obchodzi własne poniżenie, wszystkie te ambicje, porucznicy, Niemki, pretensje, biura i tak dalej, i tak dalej. Gdyby go skazano w tej chwili na stos, zapewne nie ruszyłby palcem, może nawet nie wysłuchałby uważnie wyroku. Działo się z nim coś zgoła mu nie Znanego, nowego, nagłego i nigdy nie bywałego. Nie, żeby rozumiał, ale wyraźnie doznawał całą 109

 

potęgą doznania, że już nie tylko z jakąś sentymentalną wylewnością jak przed chwilą, lecz w ogóle z niczym już mu nie wolno zwracać się do tych ludzi w biurze cyrkułu i że chociażby to byli rodzeni bracia i siostry, a nie urzędnicy policji, to i tak już by nie miało żadnego sensu zwracać się do nich w żadnej a żadnej okoliczności życia. Dotychczas nigdy nie doświadczył tak dziwnego i okrutnego doznania. A co najgorsze, najbardziej męczące - to właśnie, że było to raczej doznanie niż świadomość, niż pojęcie: doznanie bezpośrednie, doznanie najbardziej torturujące ze wszystkich doznań, jakie zdarzyło mu się kiedykolwiek przeżyć. Sekretarz począł mu dyktować utarty wzór tego rodzaju oświadczeń, to znaczy: zapłacić nie mogę, przyrzekam wtedy a wtedy (kiedykolwiek) uiścić należność, z miasta nie wyjadę, mienia ani sprzedawać, ani rozdarowywać nie będę i tym podobne. - Ależ pan nie może pisać, pióro wypada panu z rąk - zauważył sekretarz, ciekawie wpatrując się w Raskolnikowa. - Pan chory? - Tak... w głowie mi się kręci... Niech pan dyktuje.!

- To już koniec. Proszę podpisać.

Sekretarz wziął od niego papier i zajął się innymi interesantami. Raskolnikow odłożył pióro, lecz zamiast wstać i odejść, wsparł się łokciami na stole i ścisnął głowę oburącz. Jakby mu kto wbijał gwóźdź w ciemię. Raptem nawiedziła go myśl dziwna: Wstać zaraz, podejść do Nikodema Fomicza i opowiedzieć wszystko, co było wczoraj, wszystko do najdrobniejszych szczegółów, potem udać się razem z nimi do siebie i pokazać im te rzeczy w kącie, w dziurze. Pokusa była tak silna, że ulegając jej, już się podniósł na krześle. "A może zastanowić się choć przez minutę?-mignęło mu w głowie.-Nie, lepiej się nie zastanawiać, tylko ot, z pieca na łeb!" Nagle zatrzymał się jak wryty. Nikodem Fomicz zapalczywie mówił coś do porucznika i Raskolnikow usłyszał: - Nie ma mowy, obaj zostaną zwolnieni! Po pierwsze, wszystko temu przeczy. Bo uważaj: po co by. mieli wołać stróża, gdyby to była ich sprawka?.-.. Żeby siebie pogrążyć, co? Albo dla fortelu? Nie, to by już był fortel przemędrkowany! A wreszcie, studenta Piestriakowa widzieli w bramie obaj stróże i jedna 110

baba akurat w chwili, kiedy wchodził. Szedł w towarzystwie trzech kolegów i rozstał się z nimi już przed samą bramą; wypytywał stróżów o lokatorów jeszcze w obecności tych swoich przyjaciół. Któż by wypytywał o lokatorów, gdyby szedł w takich zamiarach? Co zaś do Kocha, to ten przed pójściem do starej pół godziny siedział na dole u złotnika i dopiero dokładnie kwadrans przed ósmą wyszedł od niego na górę do starej. Więc sam pomyśl... - Za pozwoleniem, skądże taka sprzeczność: sami twierdzą, że się dobijali i że drzwi były zamknięte, a po trzech minutach, kiedy wrócili ze stróżem, okazuje się, że drzwi otwarte? - W tym ci sęk: morderca na pewno tam siedział i zaniknął się na haczyk; nakryliby go jak amen w pacierzu, gdyby Koch nie pokpił sprawy i nie poszedł sam po stróża. On zaś właśnie w tymże czasie zdążył zbiec ze schodów i jakoś się prześliznąć mimo nich. Koch nie wie, jak Bogu dziękować, żegna się prawą i lewą ręką. "Gdybym tam pozostał - powiada - on by wypadł i zabił mnie siekierą." Chce dać na prawosławną mszę, che-che!... - A mordercy nikt nie widział?

- Skądże znowu! Ta kamienica - to jak arka Noego - wtrącił sekretarz, który się przysłuchiwał ze swego miejsca. - Sprawa jasna, sprawa jasna! - gorąco powtórzył Nikodem. - Nie, sprawa bardzo niejasna - stanowczo rzekł porucznik. Raskolnikow wziął kapelusz i ruszył ku drzwiom. Ale do drzwi nie doszedł... Gdy oprzytomniał, zobaczył, że siedzi na krześle, że z prawej strony podtrzymuje go jakiś człowiek, a z lewej stoi drugi człowiek, z żółtą szklanką pełną żółtej wody, że Nikodem Fomicz stoi przed nim i bacznie mu się przygląda. Powstał z krzesła. - Co to? Pan chory?-dosyć ostro zagadnął Nikodem Fomicz.

- Ten pan już podpisując ledwie piórem wodził - zaznaczył sekretarz Siadając i znowu biorąc, się do papierów. - Pan dawno choruje?-krzyknął porucznik ze swego miejsca, również segregując papiery. On także, rzecz prosta,

 

patrzał na chorego, póki ów trwał w omdleniu, lecz natychmiast odszedł, gdy tamten oprzytomniał. - Od wczoraj...-mruknął Raskolnikow w odpowiedzi.

- A wczoraj wychodził pan z domu?

- Wychodziłem.

- Chociaż chory?

- Chociaż chory.

- O której?

- Po siódmej wieczór.

- Dokąd, jeśli wolno zapytać?

- Na ulicę.

- Przynajmniej krótko i jasno.

Raskolnikow odpowiadał szorstko, urywanie, blady jak chusta, i nie spuszczał swych czarnych zgorączkowanych oczu pod spojrzeniem liii Pietrowicza. - Przecie ledwie stoi na nogach, a ty... -spróbował Nikodem Fomicz. - Nie szko-dzi!-z jakąś szczególną intonacją wycedził porucznik. Nikodem Fomicz chciał coś jeszcze dodać, ale spojrzawszy na sekretarza, który również patrzał nań bardzo pilnie, zachował milczenie. Wszyscy naraz umilkli. Było dziwnie. - No dobrze - zakonkludowal Ilia Pietrowicz - nie zatrzymujemy pana. Raskolnikow wyszedł. Słyszał jeszcze, jak po jego wyjściu rozpoczęła się nagle ożywiona rozmowa, przy czym najdobitniej rozlegał się pytający głos Nikodema Fomicza... Na ulicy ocknął się całkowicie. "Rewizja, rewizja, zaraz rewizja! - powtarzał w duchu, bardzo się śpiesząc. - Zbóje! Podejrzewają!" Poprzedni strach ogarnął go na nowo, od stóp do głów. II

"A jeżeli rewizja już była? Jeżeli akurat zastanę ich u siebie?" Lecz oto i jego pokój. Nic i nikogo-nikt nie zaglądał;

nawet Anastazja n-ie tknęła sprzątania. Lecz Boże! jak mógł zostawić wszystkie te rzeczy tam, w dziurze? Rzucił się do kąta, wsunął dłoń pod tapetę, jął wydobywać rzeczy i wtykać je sobie do kieszeni. Okazało się, że wszystkiego jest osiem sztuk: dwa małe puzdereczka z kolczykami czy 112

czymś w tym rodzaju (nie przyjrzał się należycie), dalej - cztery niewielkie futeraliki safianowe; jeden łańcuszek był po prostu owinięty w papier gazetowy; jeszcze coś w gazetowym papierze, zdaje się, że order... Powsuwał wszystko do różnych kieszeni w palcie i do pozostałej, prawej kieszeni spodni, usiłując, by to było jak najmniej widoczne. Także i sakiewkę wziął razem z rzeczami. Po czym wyszedł z pokoju, tym razem zostawiając drzwi zupełnie na oścież. ^ Szedl krokiem raźnym, pewnym i chociaż czul się jak połamany, jednak przytomność go nie odbiegała. Bał się pościgu, bał się, że za pół godziny, za kwadrans, już wydadzą, być może, nakaz tropienia go; toteż za wszelką cenę należy co rychlej zatrzeć ślady. Trzeba zdążyć, dopóki się jeszcze ma trochę sił i choć trochę trzeźwości umysłu... Dokądże iść? Ta sprawa była już dawno zdecydowana: "Wrzucić wszystko do kanału i niech już raz będzie koniec." Postanowił tak jeszcze w nocy, w malignie, podczas tych chwil, kiedy - pamiętał dobrze - kilkakrotnie próbował wstać i iść "prędzej, prędzej, żeby wszystko wyrzucić". Lecz okazało się, że z tym wyrzuceniem sprawa jest bardzo trudna. Błądził nabrzeżem Kanału Jekateryńskiego już z pół godziny albo i dłużej i kilka razy spoglądał na napotykane przęsła schodków wiodących z ulicy nad wodę. Lecz ani mowy o spełnieniu zamiaru, gdyż albo tuż u schodków stały tratwy, na których kobiety prały bieliznę, albo były przycumowane łódki, no i wszędzie snuli się ludzie, zresztą zewsząd, z nabrzeża, z każdej strony, było się widocznym; podejrzanie by wyglądało, gdyby człowiek umyślnie zeszedł, przystanął i coś wrzucał do wody. A jeżeli futerały nie utoną, tylko zaczną pływać? Ba, na pewno tak będzie. Każdy to zobaczy. Już i tak wszyscy przechodnie patrzą na niego jak na raroga - jakby on jeden ich obchodził. "Czemu się to dzieje? A może tak mi się tylko wydaje?"- myślał. Wreszcie przyszło mu do głowy, że może lepiej będzie pójść gdzieś nad Newę. Bo i ludzi tam mniej, i nie tak się będzie rzucał w oczy, i poręczniej mu będzie, grunt zaś - że dalej od domu. Aż się zdziwił: oto już pól godziny łazi, pełen troski i niepokoju, w tak niebezpiecznej okolicy, a dopiero teraz przychodzi mu ten pomysł! Wyłącznie dlatego stracił bez-n-ł

 

płodnie pól godziny, że powziął raz taką decyzję we śnie, w majaczeniu! Zrobił się strasznie roztargniony i roztrzepany i wiedział o tym. Stanowczo należy się pośpieszyć! Ruszył ku Newie Aleją W-ską; lecz po drodze zaświtała mu nowa myśl: "Po co nad Newę? Po co do wody? Czyż nie lepiej pójść gdzieś bardzo daleko, ot, chociażby na Wyspy, i gdziekolwiek-w ustronnym miejscu, w lesie, pod krzakiem-wszystko to zakopać, a drzewo dobrze sobie zapamiętać?" I jakkolwiek czul, że nie jest w stanie wszystkiego tego jasno i zdrowo rozważyć w tej chwili, jednakże myśl wydala mu się bezbłędną. Ale i na Wyspy nie było mu sądzone się dostać; natomiast rzecz wzięła inny obrót. Idąc z Alei W-skiej na plac, nagle ujrzał po lewej ręce wejście na podwórko, zupełnie na głucho zabudowane. Z prawa, tuż od bramy, daleko w głąb podwórka szedł ślepy, nietynkowany mur sąsiedniej czteropiętrowej kamienicy. Z lewa, równolegle do ślepego muru i również od samej bramy, biegi drewniany parkan na jakie dwadzieścia kroków w głąb dziedzińca i dopiero dalej skręcał pod kątem na lewo. Było to na głucho odgrodzone miejsce, gdzie leżał zwalony jakiś budulec. Nieco dalej, w zagłębieniu podwórka, zza parkanu wyzierał węgieł niskiej, zasmolonej murowanej szopy, prawdopodobnie część jakichś warsztatów. Zapewne mieścił się tu zakład ślusarski czy stelmachowski, czy coś w tym rodzaju; wszędzie prawie tuż od bramy poczynając, gęsto czerniały kupki węglowego miału. "Oto gdzie można by podrzucić - i w nogi!" - pomyślał. Nie widząc nikogo na podwórku, wstąpił do bramy i zobaczył tuż koło wrót urządzenie często spotykane'w kamienicach, gdzie mieszka dużo robotników, rzemieślników, woźniców itd., mianowicie przylegającą do parkanu rynnę ściekową, na parkanie widniał nieunikniony w takich razach dowcip, wypisany kredą: "Tótej zaczymywać się nie Wolno." Miało to już tę dobrą stronę, że wstąpienie tu i zatrzymanie się nie mogło budzić podejrzeń. "Zrzucić od razu wszystko na kupę i uciekać!"

Jeszcze raz się obejrzał i już wkładał rękę do kieszeni, gdy wtem pod murem zewnętrznym, pomiędzy bramą a rynną ' w przesmyku nie szerszym nad jeden arszyn, zauważył duży nie ociosany kamień, który ważył z półtora puda i przylegał do muru od ulicy. Za tym murem biegł chodnik, słychać 114

było, jak kroczą przechodnie, których tutaj jest zawsze sporo; lecz za bramą nikt go nie mógł dojrzeć, chyba żeby kto wszedł z ulicy; co zresztą było bardzo prawdopodobne, toteż należało się śpieszyć. Pochylił się nad kamieniem, mocno oburącz uchwycił go za wierzchołek, natężył wszystkie siły i przewrócił głaz. Pod głazem powstało niewielkie zagłębienie, do którego jął czym prędzej wyrzucać wszystko z kieszeni. Sakiewka znalazła się na samym wierzchu, ale i tak w zagłębieniu zostało jeszcze miejsce. Następnie znów uchwycił kamień i od razu obrócił go z powrotem; kamień zajął dokładnie poprzednie położenie, może tylko wydawał się odrobineczkę wyższy. Raskolnikow podgarnąi. trochę ziemi i przydeptał dookoła nogami. Nic nie można było zauważyć. Wówczas wyszedł i podążył w stronę placu. Znów na moment porwała go wszechwładna, trudna do zniesienia radość, jak przedtem w biurze. "Ślady zatarte! Komuż, komuż przyjdzie do głowy szukać pod tym kamieniem? Może on tu leży od chwili zbudowania kamienicy i przeleży drugie tyle. A gdyby nawet znaleziono: czemuż mają pomyśleć o mnie? Skończone! Nie ma poszlak!" I zaśmiał się. Tak jest; przypominał sobie później, że się roześmiał nerwowym drobnym, bezgłośnym, długim śmiechem i wciąż się śmiał, śmiał się cały czas, idąc przez plac. Ale kiedy wszedł na bulwar K-ski, gdzie przedwczoraj spotkał ową dziewczynę, śmiech go nagle opuścił. Inne myśli wtargnęły mu do mózgu. Poczuł nagle, że przejście mimo tej ławki, na której wtedy, po odejściu dziewczyny, siedział i rozmyślał, budzi w nim teraz okropny wstręt oraz że okropnie mu będzie ciężko spotkać znów wąsala, któremu dal wtedy dwudziestkę. "Pal go diabli!" Szedł rozglądając się dokoła gniewnie i z roztargnieniem. Wszystkie jego myśli wirowały obecnie wokół jakiegoś głównego punktu, czuł, że to jest rzeczywiście punkt główny i że teraz, właśnie teraz, pozostał sam na sam z tym głównym punktem - i to pierwszy raz po tych dwóch miesiącach. "Niechże to wezmą wszyscy diabli! - pomyślał raptem w napadzie niewysłowionej złości. - Stało się i nie odstanie, niech więc diabli porwą i ją, i to nowe życie! Boże, jakie to głupie!... Ile ja dzisiaj nalgałem i nałajdaczyłem! Jakżem obmierzle merdał ogonem i przymilał się do tego paskudnego

 

liii Pietrowicza. Zresztą i to furda! Gwiżdżę na nich wszystkich, jak i na to, żem merdał i przymilal się! Nie w tym sęk, wcale nie w tym!..." Wtem zatrzymał się; nowe, całkiem nieoczekiwane i nad wyraz proste pytanie zbito go z tropu i wprawiło w gorzkie zdumienie: "Jeżeli rzeczywiście wszystko to było zrobione świadomie, a nie po bałwańsku, jeżeli rzeczywiście miałeś określony i wyraźny cel, to jakże wytłumaczyć, żeś natychmiast nie zajrzał do sakiewki i nie masz pojęcia, coś zdobył, za coś wziął na siebie tę całą męczarnię, po coś się zdecydował na taką podłą, plugawą, haniebną rtecz? Ba, przecie chciałeś dopiero co wrzucić tę sakiewkę do wody razem ze wszystkimi rzeczami, których również nawet nie obejrzałeś... Cóż to ma znaczyć?" Tak jest, tak jest, nie inaczej. Zresztą wiedział o tym już dawniej, to wcale nie nowe dla niego pytanie; i gdy w nocy powziął decyzję wrzucenia wszystkiego do wody, to powziął ją bez żadnych wahań i roztrząsań - jakby tak właśnie być musiało, jakby inaczej być nie mogło... Tak, on to wszystko rozumie i pamięta; kto wie nawet, czy nie postanowił tego wczoraj, w chwili gdy przysiadł nad kuferkiem i wydobywał futerały... Owszem, nie inaczej!... "To dlatego, że jestem bardzo chory - stwierdził wreszcie posępnie. - Sam siebie zamęczyłem, zadręczyłem, dlatego nie wiem, co czynię... Dręczyłem siebie i wczoraj, i onegdaj, i przez cały ten czas... Gdy wyzdrowieję... przestanę się dręczyć... A jeżeli w ogóle nie wyzdrowieję? Boże! jak mi to wszystko zbrzydło!..." Szedł nie zatrzymując się. Miał ogromną chęć na jakąś rozrywkę, nie wiedział jednak, co zrobić, co przedsięwziąć. Nowe, nieodparte wrażenie opanowywało go coraz bardziej, nieomal z minuty na minutę: wrażeniem tym był bezgraniczny, prawie cielesny wstręt do wszystkiego, co spotykał i co go otaczało, wstręt uparty, zły, nienawistny. Mierzili go wszyscy przechodnie, mierziły go nawet ich twarze, chód, ruchy. Zda się, że oplułby, ugryzłby każdego, kto by do niego przemówił... Przystanął, gdy dotarł na nabrzeże Małej Newy, na Wyspie Wasilewskiej, około mostu. "Tutaj mieszka, w tej kamienicy-pomyślał.-Masz ci los! Czyżbym przyszedł umyślnie do Razumichina? Powtarza się ta sama historia co wtedy... HA


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 20 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.01 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>