Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 17 страница



 

- Tak, tak, trzy razy, wszyscyśmy słyszeli!-krzyknął

ktoś trzeci.

Zresztą stangret nie był zanadto przybity ani wystraszony. Widocznie ekwipaż należał do bogatego i wpływowego człowieka, który gdzieś oczekiwał na jego przybycie. Policjanci dokładali wszelkich starań, by czym prędzej zlikwidować to zajście. Ofiarę wypadku należało zidentyfikować i odstawić do szpitala. Nikt nie wiedział, kto to zacz. Tymczasem Raskolnikow przecisnął się jeszcze bliżej i nachylił. Wtem latarka jaskrawiej oświetliła twarz nieboraka; poznał go.

- Ja go znam, znam! - wykrzyknął torując sobie drogę łokciami - to urzędnik, emeryt, radca tytularny, Marmie-ladow! Mieszka tutaj, blisko, w domu Kozela... Prędzej doktora! Ja zapłacę, proszę - wyjął z kieszeni pieniądze i pokazywał je stójkowemu. Był niezwykle przejęty. Policjanci się ucieszyli, że teraz wiedzą, kim jest ten ranny. Raskolnikow podał swoje nazwisko oraz adres i, jakby tu chodziło o rodzonego ojca, wyłaził ze skóry chcąc ich skłonić, żeby co rychlej przenieśli nie dającego znaku życia Marmieładowa do jego mieszkania. - To tutaj, o trzy domy - prawił zaaferowany - kamienica Kozela, Niemca, bogatego... Widocznie szedł pijany do domu. Ja go znam. To pijak... Tam w domu ma rodzinę, żonę, dzieci, córkę. Do szpitala świat drogi, a tu, w domu, z pewnością znajdzie się lekarz! Ja zapłacę, zapłacę!... Zawszeć swoi zajmą się nim od razu, zaopiekują... A zanim do szpitala, gotów nam umrzeć... Zdążył nawet ukradkiem posmarować -łapę policjantowi;

zresztą sprawa była czysta, legalna, a w każdym razie pomoc tu bliższa. Poturbowanego dźwignięto i poniesiono - znaleźli się chętni. Dom Kozela był o jakie trzydzieści kroków. Raskolnikow szedł z tyłu, ostrożnie podtrzymując głowę biedaka i wskazując drogę. - Tędy, tędy! Na schody trzeba go nieść głową naprzód. Zawróćcie... ot tak! Ja zapłacę, ja podziękuję - powtarzał gorączkowo. Katarzyna Iwanowna, ilekroć miała wolniejszą chwilę, wnet zaczynała chodzić po swym małym pokoiku, od okna do pieca i z powrotem, szczelnie przyciskając do piersi skrzy-182

żowane ręce, gadając do siebie i kaszląc. Ostatnimi czasy coraz częściej i więcej rozmawiała ze starszą córeczką, dziesięcioletnią Polunią, która, choć wielu rzeczy jeszcze nie rozumiała, za to zrozumiała doskonale, że jest matce potrzebna, i dlatego wciąż za nią wodziła wielkimi, mądrymi oczętami i brała się na różne sposoby, aby udać, że wszystko pojmuje. Teraz Polunią rozbierała i miała położyć do łóżka małego braciszka, który cały dzień kwękał. Oczekując, aż mu zmienią koszulkę (brudną trzeba będzie uprać tejże nocy), chłopczyk siedział na krześle w milczeniu, z poważną miną, sztywno i nieruchomo, z wysuniętymi naprzód nóżkami, które mocno ściskał, piętami na zewnątrz, czubkami do siebie. Przysłuchiwał się rozmowie mamusi i siostrzyczki wydawszy policzki, wytrzeszczywszy oczki i nie ruszając się - ściśle tak, jak zawsze powinien siedzieć grzeczny chłopczyk, gdy się go rozbiera przed snem. Jeszcze mniejsza od niego dziewczynka, w rozpaczliwych łachmanach, stała koło parawanu i oczekiwała swojej kolejki. Drzwi na schody były otwarte - stanowiło to mało skuteczny, ale jedyny ratunek od kłębów tytoniowego dymu, które napływały z innych pokoi i raz po raz pobudzały biedną suchomicę do długiego, męczącego kaszlu. Zdawało się, że przez ten tydzień Katarzyna Iwanowna jeszcze bardziej wychudła, a wypieki jeszcze czerwieniej płonęły na jej policzkach. - Nie uwierzysz, nie zdołasz sobie wyobrazić, Polusiu - mówiła chodząc po pokoju - jaki wesoły i okazały był tryb życia w domu twego dziadunia i jak ten pijaczysko zaprzepaścił mój i wasz los! Dziadunio był urzędnikiem cywilnym w randze pułkownika i już prawie gubernatorem; pozostawał mu do zrobienia tylko jeden jakiś krok, tak że wszyscy przyjeżdżali do niego i mówili; "Iwanie Michajłyczu, my już pana uważamy za naszego gubernatora." Kiedy ja... kche! kiedy ja... kche-kche-kche... o, przeklęte życie!-krzyknęła wykrztuszając flegmę i chwytając się za pierś - kiedy ja... Ach, kiedy na ostatnim balu... u marszałka szlachty... zobaczyła mnie księżna Biezziemielna (która mi później udzieliła błogosławieństwa, kiedy wychodziłam za twego tatusia. Polu), to zaraz spytała: "Czy to nie ta miła panienka, która tańczyła z szalem na popisie?..." (Tę dziurę trzeba zaszyć; może byś wzięła igłę i od razu zacerowała, jak uczyłam cię, bo jutro... kche... jutro... kche-kche-kche! jeszcze gorzej się rozedrze! -



wrzasnęła łapiąc oddech.) W tym czasie przyjechał właśnie do Petersburga kamerjunkier książę Szczegolski. Zatańczył ze mną mazura i zaraz nazajutrz chciał do nas przyjechać z oświadczynami; ale ja sama podziękowałam w pochlebnych słowach i powiedziałam, że moje serce od dawna należy do kogo innego. Tym innym był twój ojciec, Polu. Dziadunio okropnie się gniewał... Czy woda gotowa? No, daj koszulkę; a pończoszki?... Lido - zwróciła się do malutkiej - dzisiaj będziesz musiała przespać się bez koszuli, to trudno... A pończoszki połóż na krześle... Wypierze się za jednym zachodem... Gdzie się zawieruszył ten łachmaniarz, pijanica? Zapaskudził koszulę niby ścierkę do podłogi, podarł na strzępy... Byłoby już lepiej wszystko za jednym zachodem niż mordować się dwie noce z rzędu! O Boże! Kche-kche-kche! Znowu! Co to?-krzyknęła spojrzawszy na tłum w sieni i na ludzi, którzy się przeciskali do jej pokoju, coś dźwigając.-Co oni niosą? Boże! - Gdzież tu położyć? - pytał stójkowy rozglądając się, gdy już wniesiono do pokoju broczącego krwią i sztywnego Marmieładowa. - Na kanapie! kładźcie go od razu na kanapie, głową tutaj - pokazywał Raskolnikow. - Przejechali go na ulicy! pijanego! -poinformował ktoś z sieni. Katarzyna Iwanowna stała blada, bez tchu. Dzieci się wystraszyły. Maleńka Lideczka pisnęła, rzuciła się do Poluni, objęła ją i cała się zatrzęsła. Złożywszy Marmieładowa Raskolnikow podbiegi do Katarzyny Iwanowny. - Na miłość Boga, proszę się uspokoić, proszę się nie przerażać! - mówił pośpiesznie. - Szedł ulicą, wpadł pod wóz, proszę się nie bać, przyjdzie do siebie, kazałem go tu przynieść... byłem kiedyś u państwa, pani pamięta... On przyjdzie do siebie, ja zapłacę! - Doigrał się! - rozpaczliwie krzyknęła Katarzyna Iwanowna i rzuciła się do męża. Raskolnikow rychło się przekonał, że ta kobieta nie należy do takich, co łatwo mdleją. W mig pod głową rannego znalazła się poduszka - o czym dotychczas nikt nie pomyślał; Katarzyna Iwanowna jęła go rozbierać, oglądać, krzątała się za-184

pobiegliwie, zapominając o sobie, zagryzając drżące usta, żeby stłumić wyrywający się z piersi krzyk. Raskolnikow ubłagał kogoś, by pobiegł po lekarza. Okazało się bowiem, że lekarz mieszka o jeden dom stąd. - Posłałem po doktora - mówił w kółko do Katarzyny Iwanowny. - Proszę być spokojną, ja zapłacę. Czy nie ma wody?... I dajcie serwetę, ręcznik, cokolwiek, tylko prędzej; jeszcze nie wiadomo, co to za rany... Jest ranny, ale nie zabity, upewniam panią... Co powie doktor? Katarzyna Iwanowna podbiegła do okna: tam, na dziurawym krześle w kąciku, stała duża gliniana miska z wodą przygotowaną do nocnego prania bielizny dzieci i męża. To nocne pranie wykonywała Katarzyna Iwanowna własnoręcznie, co najmniej dwa razy na tydzień, a niekiedy częściej, gdyż nędza ich doszła do tego, że bielizny na zmianę nie było już prawie wcale: każdy członek rodziny posiadał po jednym tylko "egzemplarzu", Katarzyna Iwanowna zaś nie znosiła niechlujstwa i z dwojga złego wolała po nocach, gdy wszyscy śpią, zamęczać się nad siły, by zdążyć wysuszyć mokrą bieliznę na sznurach i z rana dać im czystą, niż widzieć w domu brudy. Chciała schwycić miskę i nieść ją na żądanie Raskolni-kowa, lecz omal nie runęła razem ze swym ciężarem. Jednak Raskolnikow zdążył już "znaleźć ręcznik, zamoczył go w wodzie i jął obmywać zakrwawioną twarz Marmieładowa. Katarzyna Iwanowna stała obok, oddychając z bolesnym wysiłkiem i przyciskając rękami serce. Jej także przydałaby się pomoc. Raskolnikowowi zaświtało, że może źle zrobił nalegając na przyniesienie rannego tutaj. Również i policjant kręcił głową. - Polu! - krzyknęła Katarzyna Iwanowna - leć do Soni, co tchu. Jeżeli nie zastaniesz jej w domu, wszystko jedno, powiedz, że ojciec wpadł pod konie i żeby natychmiast przyszła tu... jak tylko wróci. Prędzej, Polu! Masz, otul się chustką! - Płędzej leć! - znienacka zawołał chłopczyk ze swego krzesła, co rzekłszy, na nowo się pogrążył w swym "grzecznym czekaniu": oczki wytrzeszczone, nóżki wyprostowane, piętami na zewnątrz, czubkami do siebie. A tymczasem pokój tak się napełnił, że szpilki byś nie wetknął. Policjanci odeszli, z wyjątkiem jednego, który chwilowo pozostał i usiłował z powrotem wyrzucić na schody wciskających się stamtąd gapiów. Za to z pokoi wewnętrznych wylegli

 

wszyscy bez mała lokatorowie Frau Lippewechsel; zrazu tłoczyli się tylko w drzwiach, lecz potem wpadli do pokoju. Katarzynę Iwanownę chwycił szał. - Ani umrzeć spokojnie nie dadzą!-wrzasnęła na całą tę czeredę - znaleźliście sobie widowisko! Z papierosami w zębach! Kche-kche-kche! Szkoda, że nie w kapeluszach!... Ale owszem, jeden jest w kapeluszu... Precz! Moglibyście przynajmniej uszanować zwłoki. Dławił ją kaszel, lecz nauczka poskutkowała. Katarzyny Iwanowny snadź bano się tu nawet; lokatorowie jeden po drugim jęli się wycofywać - z tym dziwnym wewnętrznym uczuciem zadowolenia, jakie się zawsze daje zauważyć nawet u najżyczliwszych, gdy nagle nieszczęście spadnie na bliźniego, od którego to zadowolenia nie jest wolny ani jeden człowiek, bez wyjątku, pomimo nawet najszczersze współczucie i współubolewanie. Niemniej przeto za drzwiami dały się słyszeć napomknienia o szpitalu oraz uwagi, że w prywatnym domu nie godzi się wprowadzać takiego zamętu. - Czyli że nie godzi się umierać! - huknęła Katarzyna Iwanowna i już miała otworzyć drzwi, żeby cisnąć na tamtych pioruny, ale w progu zderzyła się z samą panią Lippewechsel, która dopiero teraz posłyszała o nieszczęściu i leciała zrobić porządek. Była to nad wyraz roztrzepana i postrzelona Niemka. - Ach, mój Boże! - załamała ręce. - Pani monż pijana koń podeptał. -W szpital go! ja tu gospodynią. - Amalio Ludwigowno! Będzie pani łaskawa liczyć się ze słowami - zaczęła Katarzyna Iwanowna wyniośle (do gospodyni zawsze przemawiała wyniosłym tonem, ażeby ta "znała swoje miejsce"; nawet teraz nie mogła sobie odmówić tej przyjemności) - Amalio Ludwigowno... - Ja pani powiedział raz-na-wszystkie, żeby pani nigdy nie śmiał mówić mnie Amalia Ludwigowna. Ja jestem Amelia Iwanowna! - Nie Amelia Iwanowna, tylko Amalia Ludwigowna, a ponieważ nie należę do liczby paninych lizusów i pochlebców jak Lebieziatnikow, który w tej chwili śmieje się za drzwiami (istotnie za drzwiami rozległ się śmiech i okrzyk: "Pożarły się!"), więc zawsze będę panią nazywała Amalia Ludwigowna, jakkolwiek absolutnie nie pojmuję, czemu się pani ta nazwa nie podoba. Pani widzi, co się przytrafiło memu mężowi: jest umierający. Proszę natychmiast zamknąć te drzwi i nikogo tu nie wpuszczać. Dajcie mu choć umrzeć w spokoju! Upewniam panią, że w przeciwnym razie o jej postępku będzie jutro wiedział sam generał-gubernator. Książę zna mnie jeszcze z panieńskich moich czasów i doskonale pamięta Siemiona Za-charowicza, któremu niejednokrotnie świadczył różne dobrodziejstwa. Wszystkim wiadomo, że Siemion Zacharowicz miał wielu przyjaciół i protektorów, od których sam się odsunął wskutek szlachetnej dumy, poczuwał się bowiem do opłakanego nałogu. Ale teraz (wskazała na Raskolnikowa) pomaga nam pewien wielkoduszny młody człowiek, majętny i ustosunkowany, którego Siemion Zacharowicz znał jeszcze dzieckiem; i może pani być pewna, Amalio Ludwigowno...

Wszystko to zostało wypowiedziane w niesłychanie szybkim tempie i z każdą chwilą coraz szybciej, lecz nagle kaszel położył kres krasomówstwu Katarzyny Iwanowny. Wtem dogorywający ocknął się i jęknął; podbiegła więc do niego. Chory otworzył oczy i jeszcze nic nie pojmując i nikogo nie poznając, jął się wpatrywać w stojącego nad nim Raskolnikowa. Dyszał mozolnie, głęboko, rzadkimi westchnieniami; w kącikach ust wystąpiła krew, a na czole pot. Nie poznawszy Raskolnikowa, niespokojnie powiódł oczyma. Katarzyna Iwanowna patrzała na niego smutno, lecz surowo, a z oczu płynęły jej łzy. - Boże! ma całą pierś zmiażdżoną! Ile krwi, ile krwi! - rzekła z rozpaczą. - Trzeba z niego zdjąć zwierzchnie odzienie! Obróć się trochę, jeśli możesz, Siemionie - krzyknęła do niego. Marmieładow ją poznał.

- Popa!-wycharczał.

Katarzyna Iwanowna podeszła do okna, przytknęła czoło do ramy i z desperacją zawołała: - Przeklęte, przeklęte życie!

- Popa! - po minucie milczenia powtórzył konający.

- Poszli już-krzyknęła na niego Katarzyna Iwanowna;

spokomial i umilkł. Frasobliwym, tęsknym wzrokiem szukał jej po pokoju; znów podeszła do niego i stanęła u wezgłowia. Trochę się uspokoił, lecz nie na długo. Wkrótce wzrok jego

 

zatrzymał się na malej Lideczce, jego ulubienicy, która w swym kąciku drżała jak w ataku i patrzała na ojca zdziwionymi, po dziecięcemu bacznymi oczami. - A... a... - wskazywał na nią z niepokojem. Pragnął coś powiedzieć. - Czego tam znowu? - burknęła Katarzyna Iwanowna.

- Bosiutka! bosiutka!-bełkotał, półprzytomnym wzrokiem wskazując na nie obute nóżki dziewczynki. - Cicho mi bądź! - zaperzyła się Katarzyna Iwanowna. - Sam wiesz najlepiej, dlaczego jest "bosiutka"! - Bogu dzięki, doktor! - zawołał Raskolnikow z ulgą. Wszedł lekarz, schludny staruszeczek, Niemiec; rozejrzał się nieufnie, zbliżył do chorego, zbadał tętno, uważnie pomacał głowę, z pomocą Katarzyny Iwanowny rozpiął mokrą od krwi koszulę i obnażył pierś pacjenta. Cała pierś była pogruchotana, potłuczona, poszarpana. Z lewej strony, nad samym sercem, widniało złowieszcze, duże, żółtawoczarne piętno - okrutny ślad kopyta. Lekarz się zasępił. Policjant opowiedział mu, że nieszczęśnik zahaczył odzieżą o jedno z kół, które też, tocząc się, wlokło go ze trzydzieści kroków po bruku. - Dziw, że oprzytomniał - cicho szepnął lekarz do Ra-skolnikowa. - Cóż pan doktor sądzi?

- Zaraz umrze.

- Czyż naprawdę nie ma żadnej nadziei?

- Najmniejszej! To już agonia... Przy tym głowa niebezpiecznie zraniona... Hm... Można by spróbować puścić krew... ale... to będzie bezcelowe. Za pięć lub dziesięć minut niechybnie i tak umrze. - Może by jednak pan doktor puścił krew!

- Mogę spróbować... ale uprzedzam, że to nie będzie miało żadnego skutku. Rozległy się kroki, tłum w sieni rozstąpił się i na progu stanął z olejami świętymi pop - siwy staruszek. Za nim szedł policjant, który mu towarzyszył z ulicy. Lekarz natychmiast ustąpił mu miejsca, zamieniwszy z nim znaczące spojrzenie. Raskolnikow uprosił doktora, by choć trochę jeszcze zaczekał. Ów wzruszył ramionami i pozostał. Wszyscy się cofnęli. Spowiedź trwała bardzo niedługo. Umierający niewiele chyba rozumiał, a wydawać potrafił tylko jakieś urywane, bełkotliwe dźwięki. Katarzyna Iwanowna wzięła Lideczkę, zdjęła chłopczyka z krzesełka, odeszła z nimi w kąt przy piecu, uklękła, a dzieciom kazała klęknąć przy sobie. Dziewuszka drżała tylko, natomiast chłopczyk, klęcząc na gołych kolankach, miarowo podnosił rączynę, zamaszyście się żegnał i bił pokłony aż do ziemi, stukając czołem o podłogę, co widocznie sprawiało mu szczególniejszą przyjemność. Katarzyna Iwanowna gryzła usta wstrzymując łzy; ona się także modliła, z rzadka poprawiając dziecku koszulinę; nie wstając z klęczek i nie przerywając modlitwy sięgnęła do komody po chustkę, którą zarzuciła na zbyt obnażone ramiona dziewczynki. Tymczasem drzwi od pokoi wewnętrznych znów uchylili ciekawscy. W sieni coraz ciaśniej tłoczyli się widzowie - lokatorzy z wszystkich pięter - nie wchodzili jednakże za próg pokoju. Jeden jedyny ogarek oświetlał tę całą scenę. W tej chwili z sieni szybko przepchnęła się Polunia, która biegała po siostrę. Weszła, zziajana od prędkiego biegu, zdjęła z siebie chustkę, wyszukała wzrokiem matkę, podeszła do niej i rzekła: - Idzie! Spotkałam ją na ulicy!

Matka położyła jej rękę na ramieniu i zmusiła uklęknąć koło siebie. Z tłumu bezgłośnie i nieśmiało wysunęła się dziewczyna; dziwnie wyglądało jej raptowne ukazanie się w tej izbie, na tle nędzy, łachmanów, śmieci i rozpaczy. jQha także była w łachach; miała na sobie strój groszowy, lecz po ulicznemu ozdobny, wedle smaku i reguł obowiązujących w jej odrębnym świecie, z niedwuznacznie i hańbiące zaznaczonym celem. Sonia zatrzymała się w przedsionku, tuż przy progu, lecz za próg nie weszła; patrzała, oszołomiona, nie zdając sobie zapewne sprawy z niczego, zapominając i o swej jedwabnej, z czwartej ręki nabytej, kolorowej, nieprzystojnej tutaj sukni z niezmiernie długim, śmiesznym trenem i o rozłożystej kry-nolinie, doszczętnie zagradzającej drzwi, i o jasnych bucikach, i o umbrelce, niepotrzebnej w nocy, a którą jednak wzięła ze sobą, i o śmiesznym, słomkowym, okrągłym kapeluszu z jaskrawym, płomiennym piórkiem. Spod lego kapelusza, zaczepnie włożonego na bakier, wyglądało chude, blade, wylęknione liczko o ustach otwartych i o nieruchomych ze zgrozy oczach. Sonia była osiemnastoletnią blondyneczką, małego wzrostu, szczuplutką, ale dosyć niebrzydką; miała wspaniałe szafirowe

 

oczy. Pilnie patrzyła na posłanie, na popa; ją także szybki chód pozbawił tchu. W końcu do jej świadomości dotarły szepty i jakieś słowa padające z tłumu. Spuściła wzrok, przekroczyła próg i stanęła w pokoju, ale tuż przy drzwiach. Było już po spowiedzi i komunii. Katarzyna Iwanowna znów podeszła do męża. Pop usunął się i chciał na odchodnym powiedzieć jej parę słów ku nauce i pocieszeniu. - A co mam robić z nimi? - przerwała szorstko, z rozdrażnieniem, wskazując na drobne dzieci. - Pan Bóg jest miłosierny; trzeba polegać na pomocy Najwyższego - zaczął kapłan. - E-et! Miłosierny, tylko nie dla nas!

- To grzech, grzech, proszę pani - zauważył pop kręcąc głową. - A to nie grzech? - krzyknęła Katarzyna Iwanowna i wskazała na konającego. - Być może ci, którzy się stali mimowolnym powodem, zgodzą się wynagrodzić państwu, chociażby utratę dochodów... - Ojciec mnie nie rozumie! - zawołała rozjątrzona i machnęła ręką. - Zresztą, za co mają wynagradzać? Toż on sam, pijany, wlazł pod konie! Jakie tam dochody? Nie dochody miałam od niego, tylko męczarnię. Przecie ten opój wszystko przepijał! Nas okradał i niósł do szynku, w szynku zaprzepaścił moje i ich życie! Chwała Bogu, że umiera! Mniej będzie rujnacji! - Należałoby przebaczyć w przedśmiertnej godzinie; to grzech, proszę pani, takie uczucia są ciężkim grzechem! Katarzyna Iwanowna krzątała się przy chorym, dawała mu pić, ocierała pot i krew z głowy, poprawiała poduszki, a gdy z rzadka mogła się na okamgnienie oderwać od tych zabiegów, rozmawiała z popem. Teraz napadła go znienacka jak błędna: - Ej, proszę ojca! To są słowa i tylko słowa! Przebaczyć! Ot, gdyby go nie przejechali, wróciłby dzisiaj ululany - w koszuli, jedynej koszuli, zbrukanej, w strzępach - zwaliłby się spać, a ja bym do świtu się babrała, prała szmaty jego i dzieci, później suszyłabym za oknem, a o pierwszym brzasku siadłabym cerować i łatać - taka jest moja noc!... Więc co tu prawić o jakichś przebaczeniach!... Przebaczam, czemu nie! Głęboki, okrutny kaszel przerwał jej słowa. Splunęła do

chusteczki i pokazała popu, z bólem przyciskając drugą ręką pierś. Chustka była cała we krwi. Pop zwiesił głowę i nic nie powiedział.

Marmieladow dogorywał; nie spuszczał oka z twarzy Katarzyny Iwanowny, która się znowu schyliła nad nim. Wciąż usiłował coś jej powiedzieć, zaczął nawet, z mozołem poruszając językiem i bełkocząc niezrozumiale, lecz żona, która pojęła, że chce ją prosić o przebaczenie, natychmiast ofuknęła go rozkazująco: - Milcz! Nie potrzeba!... Wiem, co chcesz powiedzieć!... Chory umilkł, lecz w tejże chwili błądzący jego wzrok padł na drzwi - i zobaczył Sonię. Dotychczas jej nie zauważył: stała w kąciku, w cieniu.

- Kto to? kto to?-zaharczal nagle, rwącym się głosem, z trwogą, ba, z przerażeniem wskazując oczyma na drzwi, gdzie stała córka, i próbując się dźwignąć. - Leż! Le-e-eż!-chciała go sterroryzować Katarzyna Iwanowna. Ale on z ogromnym wysiłkiem zdołał oprzeć się na ręce. Jakiś czas patrzał dziko i nieruchomo na córkę, jakby jej nie poznając. Co prawda nigdy jej jeszcze nie widział w takim stroju. Nagle poznał ją - poniżoną, przybitą, wyeleganto-waną i zawstydzoną, kornie czekającą, aż i jej będzie wolno pożegnać umierającego ojca. Bezgraniczne cierpienie odbiło się na jego twarzy. - Soniu! córko! daruj! - krzyknął i chciał wyciągnąć do niej rękę, lecz, pozbawioriy*wparcia, stracił równowagę i rym-nąl z kanapy na podłogę, wprost na twarz. Rzucono się do niego, podżwignięto i złożono na posłaniu, lecz on już oddsf wał ducha., Sonia cicho krzyknęła, podbiegła, objęła ge-.i-za-marła w tym objęciu. Skonał na jej ręku, - Doigrał się! - zawołała Katarzyna Iwanowna widząc, że już nie żyje. - Dobrze, i cóż mam teraz począć? Za jakie pieniądze go pochowamy? A ich, ich - czym jutro nakarmię?. Raskolnikow podszedł do niej. - Katarzyno Iwanowno - rozpoczął - w zeszłym tygodniu nieboszczyk mąż pani opowiedział mi o całym swoim życiu i o wszystkich okolicznościach... Upewniam panią, że mówił o niej z podziwem i szacunkiem. Od tego wieczoru, gdym się dowiedział, jaki on wszystkim państwu oddany i jak 191

 

zwłaszcza panią, Katarzyno Iwanowno, czcił i kochał pomimo swój nieszczęsny nałóg - od tego wieczoru zadzierzgnęła się między nami przyjaźń... Niechże mi pani teraz pozwoli... przyczynić się... spłacić dług memu umarłemu przyjacielowi... Oto... dwadzieścia rubli, zdaje mi się; jeżeli to może chwilowo poratować panią, to ja... słowem, wstąpię jeszcze - wstąpię na pewno... może już jutro wstąpię... Żegnam panią! I wyszedł z pokoju, pośpiesznie przeciskając się przez ciżbę na schody; ale w sieni natknął się na Nikodema Fomicza, który dowiedział się o nieszczęściu i zechciał osobiście wydać zarządzenia. Od owej sceny w biurze nie widzieli się ani razu, jednak Nikodem Fomicz poznał go natychmiast. - A to pan?-rzucił.


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 20 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.011 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>