Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 24 страница



wniosek, że gdyby dać społeczeństwu ustrój normalny, wszystkie zbrodnie znikną od razu, jak zdmuchnął, i wszyscy w mig staną się cnotliwi. Natura się nie liczy, naturę wyrzuca się za drzwi, natury nie potrzeba! U nich nie jest tak, że ludzkość, rozwijając się aż do końca historyczną, żywą drogą, sama przez się zmieni się wreszcie w społeczeństwo normalne, lecz odwrotnie, system społeczny, wyszedłszy z jakiejś matematycznej głowy, od razu uporządkuje całą ludzkość, w mig uczyni ją sprawiedliwą i bezgrzeszną, przed wszelkim żywym procesem, bez żadnej dziejowej i żywej drogi. Dlatego też tak instynktowo nie lubią historii: "zawiera ona same łotrostwa i głupstwa" - wszystko się u nich tłumaczy jedynie głupotą, dlatego również tak nie lubią żywego procesu życia: nie potrzeba żywej duszy. Żywa dusza zażąda życia, żywa dusza nie usłucha mechaniki, żywa dusza jest podejrzana, żywa dusza jest wsteczna! To zaś, czego oni chcą, trąci wprawdzie truposzem, wprawdzie można to zrobić z kauczuku, ale za to jest to nieżywe, za to jest bez woli, za to jest niewolnicze, nie pomyśli o buncie! W rezultacie wszystko się sprowadza do układania cegiełek, do planowania korytarzy i pokoi w falan-sterach! Falanster, owszem, gotów, ale natura wasza nie jest gotowa do falansteru, pragnie życia, nie dokonała życiowego przebiegu, nie kwapi się na cmentarz! Z pomocą samej tylko logiki nie da się przeskoczyć natury! Logika przewidzi trzy wypadki, a wypadków jest milion! Odciąć więc cały milion i wszystko sprowadzić do kwestii komfortu! Najłatwiejsze rozwiązanie! Kusząca jasność, i nie potrzeba myśleć! Grunt, że nie potrzeba myśleć! Cała tajemnica żywota mieści się na dwu kartkach druku! - Proszę, jak cwałuje, jak bębni! Trzeba, go przytrzymać za ręce - śmiał się Porfiry, po czym zwrócił się do Raskolni-kowa: - Niech pan sobie wyobrazi coś w tym rodzaju wczoraj wieczorem: w jednym pokoju, na sześć głosów, i to po dobrej porcji ponczu-może pan to sobie wystawić? Nie, bracie, za pozwoleniem: "środowisko" gra w zbrodni dużą rolę, obstaję przy tym. - To wiem i bez ciebie, ale ty mi powiedz taką rzecz:

czterdziestoletni mężczyzna zgwałcił dziesięcioletnią dziewczynkę; czy to środowisko przynagliło go do tego? - Kto wie, ściśle biorąc, może i środowisko - z wielką

 

powagą zauważył Porfiry. - Zbrodnię, popełnioną na dziewczynce, bardzo a bardzo dobrze można tłumaczyć "środowiskiem". Szal porwał Razumichina.

- Chcesz, to ci zaraz wydedukuję-ryknął-że masz białe rzęsy wyłącznie dlatego, że Iwan Wielki liczy sobie trzydzieści pięć sążni wysokości, a wydedukuję to jasno, ściśle, postępowo, nawet z liberalnym zabarwieniem. Podejmuję się. No, chcesz się założyć? - Przyjmuję! Panowie, posłuchajmy, jak on tego dowiedzie. - Udajesz, do jasnej cholery! - krzyknął Razumichin, zerwał się i machnął ręką. - Nie warto z tobą gadać. Toż on to wszystko naumyślnie, ty go jeszcze nie znasz, Rodia! A i wczoraj stanął po ich stronie tylko po to, żeby wszystkich nabrać. Co on wczoraj wyplatał, o rety! A tamci się cieszyli z jego poparcia!... Potrafi dwa tygodnie z rzędu tak pleść. Zeszłego roku wmawiał nam po jakiegoś licha, że idzie do mo-nasteru: dwa miesiące wmawiał to w nas! Niedawno uwziął się twierdzić, że się żeni, że już wszystko gotowe do ślubu. Nawet sprawił sobie nowy garnitur. Jużeśmy mu winszowali. Tymczasem-ani narzeczonej, ani w ogóle nic; gadanie, i już! - Nieprawda. Garnitur sprawiłem sobie przedtem. Właśnie z powodu nowego garnituru przyszło mi do głowy, żeby z was zażartować. - Pan rzeczywiście jest takim aktorem? - spytał Raskol-nikow niedbale. - A cóż pan myślał? Proszę zaczekać, pana także nabiorę. Cha, cha, cha! Nie, nie, powiem panu szczerą prawdę. Z powodu tych wszystkich zagadnień, zbrodni, środowiska, dziewczynek - przypomniał mi się teraz, a zresztą i dawniej mnie to interesowało, pewien pański artykulik: O zbrodni... czy jak to tam było u pana, zapomniałem tytułu, nie pamiętam. Dwa miesiące temu miałem satysfakcję przeczytać to w "Słowie Periodycznym". -MÓJ artykuł? W "Słowjg^ Periodycznym"?-spytał zdziwiony Raskolnikowr-Przedpól rokiem, porzuciwszy uniwersytet, rzeczywiście napisałem artykuł z powodu pewnej książki, ale zaniosłem go do redakcji "Słowa Tygodniowego", a nie "Periodycznego". -• Trafił zaś do "Periodycznego".



- Przecie "Słowo Tygodniowe" przestało się ukazywać, właśnie dlatego nie wydrukowali wtenczas... - To prawda; lecz przestając wychodzić "Słowo Tygodniowe" połączyło się ze "Słowem Periodycznym", stąd też pański artykulik ukazał się przed dwoma miesiącami w "Słowie Periodycznym". Pan nie wiedział? Raskolnikow nic nie wiedział istotnie.

- Bój się pan Boga, toż pan może zażądać od nich pieniędzy za artykuł. Jakie dziwne usposobienie: żyje pan w takim zamknięciu, że nie wie o rzeczach bezpośrednio pana dotyczących. To przecie fakt. - Brawo, Rodia! Ja także nie wiedziałem! - zawołał Razumichin. - Dziś jeszcze wstąpię do czytelni i każę sobie dać ten numer. Dwa miesiące temu? Jaka data? Ale wszystko jedno, i tak znajdę. No, no, no! A ten milczy! - Skąd się pan dowiedział, że to mój artykuł? Podsygno-wany był jedną literą. - Przypadkowo i dopiero przed paru dniami. Przez redaktora; znam go osobiście... Bardzo się zainteresował. - O ile pamiętam, rozważałem stanJOsychologiczny przestępcy podczas całego przebiegu zbrodni. - Tafc^estsipodkresIalpanTnaciskiem, że aktowi dokonania zbrodni zawsze towarzyszy choroba. Nader, nader oryginalne, lecz... mnie właściwie zaciekawiła nie ta część pańskiego artykuliku, tylko pewna myśl, rzucona pod koniec artykułu, ale którą pan, niestety, porusza tylko mimochodem, nie dość jasno... Słowem, jeśli pan pamięta, jest tam aluzja, że podobno istnieją na świecie niektóre osoby, które mogą... nie, nie tylko mogą, lecz mają całkowite prawo popełniać wszelkie łotrostwa i przestępstwa i że jakoby kodeks ich nie obowiązuje. Raskolnikow uśmiechnął się na to rozmyślne i pracowite wypaczenie jego idei. - Co? Jak? Prawo do zbrodni? Ale chyba nie dlatego, że "środowisko spaczyło człowieka"?-poinformował się Razumichin aż z jakimś przestrachem. - Nie, nie, niezupełnie dlatego - odparł Porfiry. - Cała rzecz w tym, że podług artykułu pana Raskolnikowa wszyscy ludzie dzielą się rzekomo na "zwykłych" i "niezwykłych". 12 Dostojewski, t.

 

Zwykli powinni żyć w posłuchu i nie wolno im przekraczać praw, a to dlatego, uważasz, że są zwykli. Niezwykli zaś mają prawo do wszelkich zbrodni i wykroczeń, mianowicie dlatego, że są niezwykli. Zdaje się, że tak było u pana? nie mylę się?. - Cóż to jest? Nie może być, żeby tak tam było! -bąkał Razumichin w rozterce. Raskolnikow znów się uśmiechnął. W lot zrozumiał, co się święci i na co chcą go nakierować: pamiętał swój artykuł. Zdecydował podjąć rękawicę. - U mnie jest niezupełnie tak - zaczął prosto i skromnie.- Przyznaję zresztą, że pan wyłożył moją myśl prawie ściśle, a może nawet i zupełnie ściśle... (Zdawało się sprawiać mu przyjemność, że może dodać owo: "zupełnie ściśle"). Zachodzi tylko ta różnica, że bynajmniej nie nastaję, jakoby ludzie niezwykli koniecznie musieli i byli obowiązani wyczyniać wszelakie łotrostwa, jak pan to nazwał. Sądzę nawet, że takiego artykułu nie ogłoszono by drukiem. Po prostu napomknąłem, że człowiek "niezwykły" ma prawo... właściwie nie prawo urzędowe, tylko sam sobie może w sumieniu pozwolić na przekroczenie... niektórych zapór, i to jedynie w razie, gdy tego wymaga urzeczywistnienie jego idei (niekiedy może zbawiennej dla całej ludzkości). Pan był łaskaw zaznaczyć, że mój artykuł był nie dość jasny; jestem gotów wyświetlić go panu w miarę możności. Chyba się nie pomylę przypuszczając, że właśnie tego pan chce; służę. Moim zdaniem, gdyby odkrycia Keplera i Newtona, wskutek jakichś okoliczności, żadną miarą nie mogły stać się wiadome ludziom inaczej niż przez ofiarę życia jednego człowieka, dziesięciu, stu i tak dalej ludzi, którzy by temu odkryciu przeszkadzali lub stawali mu w poprzek, wówczas Newton miałby prawo, owszem, byłby obowiązany... usunąć tych dziesięciu czy stu ludzi, ażeby całą ludzkość zapoznać ze swymi odkryciami. Ale bynajmniej nie wynika stąd, by Newton miał prawo zabijać, kogo mu się spodoba, ani dzień w dzień kraść ze straganów. Dalej, o ile pamiętam, snuję w swym artykule myśl, że wszyscy... na przykład prawodawcy i założyciele fundamentów ludzkości, poczynając od najstarożytniejszych, poprzez Likurgów, So-lonów, Mahometów aż do Napoleonów i tak dalej, wszyscy co do jednego byli przestępcami już choćby przez to, że dając nowe prawo, tym samym naruszali dawne, święcie czczone 266

przez społeczeństwo i odziedziczone po ojcach - no i nie wzdragali się przed rozlewem krwi, jeśli tylko ta krew (czasem niewinna całkiem i bohatersko przelana w obronie dawnego prawa) mogła im być pomocna. Jest nawet rzeczą zastanawiającą, że w większości wypadków ci ustawodawcy i dobroczyńcy ludzkości najsrożej przelewali krew. Słowem, wywodzę, że wszyscy - nie tylko najwięksi, lecz również ludzie choć trochę nietuzinkowi, choć trochę zdolni powiedzieć coś nowszego, muszą na mocy swej natury koniecznie być przestępcami - w stopniu większym lub mniejszym, rzecz prosta. Inaczej trudno by im było wydobyć się z koleiny, na pozostanie zaś w niej oni zgodzić się nie mogą, znowuż wskutek swej natury, a dodam od siebie, że nawet obowiązani są nie zgodzić się na to. Jak pan widzi, na razie nie ma w tym wszystkim nic szczególnie nowego. Było to tysiąc razy drukowane i czytane. Co się zaś tyczy mego podziału ludzi na zwykłych i niezwykłych, zgadzam się, że jest on trochę dowolny, ale ja przede nie obstaję przy ścisłych liczbach. Wierzę tylko w swoją myśl zasadniczą. Polega ona na tym, że ludzie podług prawa przyrody dzielą się ogólnie na dwie klasy: na klasę ludzi niższych, będących, że tak powiem, materiałem, który służy wyłącznie do wydawania na świat sobie podobnych, oraz na ludzi właściwych, to znaczy posiadających dar czy talent, który im pozwala wygłosić w swoim środowisku nowe słowo. Oczywiście, podklas jest tu bez liku, ale znamiona wyróżniające obu klas są dość ostre: klasa pierwsza, czyli materiał, to ogólnie biorąc ludzie z przyrodzenia zachowawczy, przykładni, ulegli i swą uległość miłujący. Uważam też, że powinni być ulegli, bo do tego są przeznaczeni i nie ma w tym nic zgoła, co by ich poniżało. Ludzie należący do drugiej klasy - wszyscy przekraczają prawo, są burzycielami albo są do tego skłonni, zależnie od uzdolnień. Przestępstwa tych ludzi, naturalnie, są względne i wielorakie; najczęściej domagają się oni w najróż-norodniejszych wystąpieniach zniszczenia istniejącego stanu w imię lepszego. Lecz jeśli takiemu człowiekowi dla ziszczenia jego idei wypadnie stąpać chociażby po trupach, przez krew,-to sadzę, że może on wewnętrznie, w zgodzie z sumieniem, zezwolić sobie nawet na pochód poprzez krew - co zresztą zależy od tej idei i jej rozmiarów, proszę to sobie zakonotować. Tylko w tym znaczeniu mówię w swym artykule o ich prawach

 

do zbrodni. (Bo jak pan pamięta, zagailiśmy tę rozmowę od kwestii jurydycznej.) Ale powodów do wielkiego niepokoju nie ma: ogól prawie nigdy nie przyznaje im tego prawa, ścina ich i wiesza (mniej lub więcej) i w ten sposób, całkiem słusznie, wypełnia swe zachowawcze przeznaczenie - z zastrzeżeniem jednak, że w następnych generacjach tenże ogól wynosi tamtych ściętych na piedestał i otacza ich czcią (mniej lub więcej). Pierwsza klasa jest zawsze władczynią teraźniejszości, druga klasa - władczynią przyszłości. Pierwsi zachowują świat i pomnażają go liczebnie; drudz.y-.pchają świat naprzód, i kierują go ku oznaczonym celom. Jedni i drudzy mają zupełnie równe prawo istnieć. Słowem, u mnie wszyscy posiadają prawo równomocne, i - vive la guerre eternelle* - aż do Nowego Jeruzalem, rzecz jasna. - Więc w Nowe Jeruzalem pan jednak wierzy?

- Wierzę-odparł Raskolnikow z mocą; mówiąc to, jak i w ciągu całej swej długiej tyrady, patrzał w ziemię, obrawszy sobie jakiś punkcik na dywanie. - I-i-i w Boga pan wierzy? Przepraszani za taką natarczywość. - Wierzę - powtórzył Raskolnikow podnosząc wzrok na Porfirego. - I-i-i we wskrzeszenie Łazarza?

- Wie-wierzę. Po co to panu?

- Wierzy pan dosłownie?

- Dosłownie.

- Aha... Tak sobie, byłem ciekaw. Przepraszam. Ale pan pozwoli, że nawrócę do tematu. Tamtych przecie nie zawsze ścinają; niektórzy, odwrotnie... - Tryumfują za życia? O tak, niektórzy osiągają cel za życia i wówczas... - Sami zaczynają ścinać?

- O ile zachodzi potrzeba i, wie pan, tak jest najczęściej. Pańska uwaga jest dowcipna, owszem. - Dziękuję. Lecz niech mi pan powie: po czym mamy odróżniać tych niezwykłych od zwykłych? Może przy urodzeniu są znaki, co? Chodzi mi o to, że tu by nie zawadziła trochę większa dokładność, że tak powiem, więcej określoności ze-* niech żyje wiekuista wojna

wnętrznej; proszę mi darować zrozumiałą troskę człowieka praktycznego i prawomyślnego, lecz czyby tu nie można wprowadzić na przykład jakiego uniformu, kazać im nosić odznaki albo cechować ich?... Bo sam się pan zgodzi, że jeśli wyniknie plątanina, jeśli człowiek jednej klasy ubrda sobie, że należy do drugiej, i zacznie "usuwać wszelkie zapory", jak się pan nader fortunnie wyraził, toć... - O, to bywa bardzo często. I ta pańska uwaga jest jeszcze dowcipniejsza od poprzedniej... - Bardzo dziękuję...

- Nie ma za co, lecz proszę uwzględnić, że omyłka jest możliwa tylko ze strony pierwszej klasy, czyli ze strony ludzi "zwykłych" (jak ich nazwałem, może bardzo niefortunnie). Wbrew swej wrodzonej uległości, a wskutek pewnej naturalnej przekory, której nie odmówiono nawet krowie, nader liczni spośród nich lubią poczytywać się za ludzi przodujących, za "burzycieli", i pakować się w "nowe słowo" - a czynią to z najszczerszym przekonaniem. Przy tym częstokroć nie rozpoznają oni ludzi rzeczywiście nowych, ba, gardzą nimi jako osobnikami przestarzałego pokroju i poniżającego sposobu myślenia. Mnie się jednak zdaje, że żadne znaczniejsze niebezpieczeństwo nie grozi, i doprawdy może się pan nie turbo-wać, ponieważ ci ludzie nigdy nie posuwają się daleko. Za nadmiar ochoty można im czasem spuścić lanie, i owszem, żeby im przypomnieć właściwe ich miejsce, ale nic ponadto; nie potrzeba nawet oprawcy: sami spuszczą sobie lanie, bo są bardzo układni. Niektórzy wyświadczają sobie tę usługę nawzajem, drudzy sami sobie własnoręcznie... Poczuwają się przy tym do różnych publicznych kajań - wypada to ładnie i wychowawczo. Słowem, wcale nie powinien się pan frasować... Takie jest prawo. - Ha, przynajmniej pod tym jednym względem pan mnie troszkę uspokoił. Cóż, kiedy jeszcze jedna bieda. Proszę mi powiedzieć: dużo jest tych "niezwykłych", którym wolno zarzynać innych? Naturalnie, gotów jestem uchylić czoła, ale pan się zgodzi, że robi się człowiekowi niewyraźnie, jeśli ma ich być bardzo dużo, co? - O, co do tego, niech pan również będzie spokojny - tymże tonem ciągnął dalej Raskolnikow. - Na ogół ludzi posiadających nową myśl, ludzi choć odrobinkę zdolnych powie-

dzieć coś choć odrobinkę nowego, rodzi się nadzwyczaj mało, aż dziw jak mało. Jedno tylko jest jasne: że tryb powstawania tych ludzi, tych wszystkich klas i podklas, na pewno rządzi się jakimś określonym i niezachwianym prawem przyrody. Zapewne, prawo to jest nie znane obfcnrb, ale wierzę, że istnieje i z czasem może być poznane. Ogromna masa ludzka, tworzywo, tylko po to bytuje na świecie, żeby nareszcie przez jakiś wysiłek, w drodze jakiegoś zagadkowego na razie procesu, przez jakieś krzyżowanie plemion i ras natężyć się i wydać w końcu na świat - ot, choćby jednego na tysiąc, troszyneczkę bodaj samodzielnego człowieka. Z nieco szerszą samodzielnością rodzi się może jeden na dziesięć tysięcy (mówię przykładowo, poglądowo). Z jeszcze szerszą - jeden na sto tysięcy. Genialni ludzie - jeden na miliony; wielkie zaś geniusze, korony ludzkości - może jeden po upływie wielu tysięcy milionów ludzkich istnień na ziemi. Krótko mówiąc, ja do tej retorty, gdzie się to wszystko odbywa, nie zaglądałem. Lecz określone prawo na pewno jest i być musi, nie może tu być przypadku. - Kpicie obaj czy co, u licha?-wykrzyknął wreszcie Razumichin. - Nabieracie się wzajemnie, co? Siedzą sobie i jeden drugiego nabija w butelkę! Nie mówisz chyba poważnie, Rodia? Raskolnikow w milczeniu zwrócił do niego bladą, smutną prawie twarz i nic nie odpowiedział. W zestawieniu z tą cichą i smutną twarzą Razumichinowi dziwną się wydawała nieukrywana, natrętna, drażniąca i niegrzeczna dokuczliwość Porfirego. - Bo, bracie, jeślł ty to na serio... Zapewne, masz słuszność mówiąc, że to nienowe, że to przypomina wszystko, cośmy tysiąc razy czytali i słyszeli; lecz co jest w tym wszystkim rzeczywiście oryginalne-co, ku memu przerażeniu, rzeczywiście należy tylko do ciebie, to że ty, bądź co bądź, przyzwalasz na krew zgodnie z sumieniem, i to, wybacz, aż z jakimś fanatyzmem... Więc oto na czym polega przewodnia myśl twego artykułu. Takie zezwolenie na krew zgodnie z sumieniem to... według mnie, to straszniejsze, niż gdyby urzędowo, prawnie pozwolono przelewać krew... - Zupełna racja, to straszniejsze - potwierdził Porfiry.

- Nie, ty musiałeś się zagalopować! Jest w tym błąd. Ja

07/»

sobie przeczytam... Zagalopowałeś się! Nie możesz tak myśleć... Przeczytam. - W artykule tego wszystkiego nie ma, są tylko napomknienia - oświadczył Raskolnikow. - Tak, tak, tak, tak - nie mógł usiedzieć Porfiry - teraz widzę prawie jasno, jak się pan zapatruje na zbrodnię; ale... proszę wybaczyć moje natręctwo (zanadto się panu naprzykrzam, aż mi samemu wstyd)!, lecz... bardzo mnie pan uspokoił co do pomyłkowych wypadków pomieszania tych dwu klas; jednakże... mnie tu znowu trapią różne konkretne względy. Ot, przypuśćmy, że jakowyś mąż lub młodzian ubrda sobie, że jest Likurgiem czy Mahometem... in spe, oczywista... i dalejże usuwać wszelkie ku temu zawady... Pomyśli: mam przed sobą daleką wyprawę, do wyprawy potrzebne są pieniądze... I nuże zdobywać pieniądze na wyprawę... Co? Zamiotow nagle parsknął ze swego kąta. Raskolnikow ani spojrzał na niego. - Muszę się zgodzić - odrzekł spokojnie - że takie wypadki są rzeczywiście nieuniknione. Głupi i próżni ludzie łatwo połykają ten haczyk, zwłaszcza młodzież. - No widzi pan. A wtedy jakże?

- Wtedy "nijakże" - uśmiechnął się Raskolnikow - nie moja to wina. Tak jest i zawsze będzie. On na przykład (skinął na Razumichina) mówił przed chwilą, że zezwalam na krew. To i cóż? Społeczeństwo wybornie się obwarowało więzieniami, sędziami śledczymi, katorgami - czegóż się martwić? Możecie tropić złoczyńcę... - A jeżeli go wytropimy?

- Dobrze mu tak.

- Zdrowa logika. No, a co się tyczy jego sumienia?

- Co to pana obchodzi?

- Ano, po prostu z poczucia ludzkości.

- Kto sumienie posiada, niech cierpi, skoro zdał sobie sprawę z pomyłki. Będzie mu to karą-obok katorgi. - A ci prawdziwie genialni - spytał nachmurzony Razumichin - ci, którym wolno wyrzynać innych, ci nie powinni wcale cierpieć, nawet za przelaną krew? - Po co tu słowo: powinni? Nie ma tu miejsca na pozwolenia i zakazy. Niechaj cierpi, jeżeli się lituje nad ofiarą...

 

Cierpienie i ból są nieodłączne od rozległej świadomości i głębokiego serca. Myślę, że ludzie naprawdę wielcy zawsze muszą odczuwać na świecie wielki smutek - dodał z nagłą zadumą, w tonie nie harmonizującym z całą rozmową. Podniósł oczy, z zamyśleniem spojrzał na wszystkich, uśmiechnął się i wziął czapkę. Był zanadto spokojny w zestawieniu ze sposobem, w jaki tu przybył, i czuł to. Wszyscy powstali. - Ha, niech mnie pan laje czy nie łaje, gniewa się na mnie czy nie, dość że nie mogę wytrzymać - podjął znów Porfiry Pietrowicz. - Niech mi będzie wolno zadać jeszcze jedno pytanko (okropnie pana nudzę!); chciałbym wysnuć jedną malutką idejkę-wyłącznie dlatego, żeby nie zapomnieć... - Zgoda, mów pan swoją idejkę. - Raskolnikow stał przed nim, poważny i blady, oczekując. - Bo to, widzi pan... doprawdy nie wiem, jak najtrafniej wyrazić... idejka moja jest zbyt figlarna... psychologiczna... Kiedy pan pisał swój artykulik, niepodobna przecie, che-che! żeby pan siebie nie poczytywał - ot, choć tycio, tyćko - również za człowieka "niezwykłego", przynoszącego nowe słowo, podług pańskiej terminologii... Nieprawdaż? - Bardzo być może-pogardliwie odparł Raskolnikow. Razumichin się poruszył. - A skoro tak, to czyż naprawdę pan sam by się zdecydował - dajmy na to wskutek jakichś życiowych niepowodzeń i ograniczeń albo dla przyśpieszenia postępu całej ludzkości - na przekroczenie zapór?... Na to na przykład, by zamordować i ograbić?... I nagle znowu mrugnął do niego lewym okiem i roześmiał się bezgłośnie - kubek w kubek jak przedtem. - Gdybym nawet przekroczył, to na pewno panu bym nie powiedział - z wyzywającą, wyniosłą wzgardą odrzekł Raskolnikow. - Ależ nie, ja sobie tylko tak... interesuję się dla tym lepszego zrozumienia pańskiego artykułu i wyłącznie z literackiego stanowiska, "Tfu, jak wyraźnie i bezczelnie" - pomyślał Raskolnikow z odrazą. - Zechce pan zauważyć - odparł sucho - że nie mam siebie za Mahometa ani za Napoleona... ani za nikogo takiego; toteż nie potrafię, nie będąc nimi, dać panu zadowalającej odpowiedzi, jak bym postąpił. - Hola, dajże pan pokój, któż u nas na Rusi nie ma się dziś za Napoleona?-ze straszną poufałością rzucił nagle Porfiry Pietrowicz. W samej intonacji jego głosu tkwiło tym razem coś do przesady jaskrawego. - Czy to czasem nie jakiś przyszły Napoleon w ubiegłym tygodniu ukatrupił siekierą naszą Alonę Iwanownę?-znienacka wygarnął Zamiotow z kąta. Raskolnikow milczał i twardo, badawczo patrzał na Porfi-rego. Razumichin spochmurniał do szczętu. Już przedtem coś mu zaczynało świtać. Rozejrzał się gniewnie. Zaległa minuta ponurego milczenia. Raskolnikow zawrócił do drzwi. - Już pan odchodzi! - łagodnie rzekł Porfiry, z niesłychaną uprzejmością podając mu rękę. - Bardzo, bardzo się cieszę z tej znajomości. Co zaś do pańskiej prośby, może pan być całkiem pewny. Proszę napisać tak, jak radziłem. Najlepiej niech pan wstąpi do mnie tam... któregoś dnia... chociażby jutro. Będę tam koło jedenastej, na pewno. Załatwimy wszystko... pogawędzimy... Pan, jako jeden z ostatnich, którzy tam byli, może będzie mógł coś nam powiedzieć... - dorzucił z naj dobrodusznie j szą miną. - Zamierza pan badać mnie urzędowo, z całym ceremoniałem?-szorstko spytał Raskolnikow. - Po cóż? to na razie zgoła niepotrzebne. Pan mnie źle zrozumiał. Ja, widzi pan, nie pomijam żadnej sposobności i... i już rozmawiałem ze wszystkimi właścicielami zastawów... spisałem zeznania niektórych... pan zaś, jako ostatni... Ale, ale, dobrze, żem sobie przypomniał! - wykrzyknął, czymś nagle ucieszony - jakże mogłem zapomnieć!... - zwrócił się do Razumichina - tyś mi ciągle kładł wtedy w uszy o tym Nikołaszce... Przecie wiem dobrze, wiem dobrze-mówił znowu do Raskolnikowa - że ten chłopiec Bogu ducha winien, ale cóż, trudno; Mitkę także musiałem pofatygować... Bo, widzi pan, chodzi o to: idąc wtedy po schodach... Przepraszam: pan był tam o ósmej, prawda? - O ósmej - odparł Raskolnikow i w tejże sekundzie uczuł z przykrością, że przecie mógł tego nie powiedzieć. - Otóż idąc tam o ósmej godzinie po schodach, czy pan nie widział na drugim piętrze, w otwartym mieszkaniu - pan


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 20 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.012 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>