Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 30 страница



- Więc gorliwie modlisz się do Boga, Soniu? - zapytał. Sonia milczała; stal przy niej i czekał na odpowiedź. - Czymże ja bym była bez Boga? - szybko, energicznie wyszeptała, przelotnie obrzucając go spojrzeniem roziskrzonych nagle oczu i mocno ściskając jego rękę. "A co!" - pomyślał.

spytał ciągnąc dalej swe

- I cóż ci Bóg za to daje? - badanie.

Sonia długo milczała, jakby nie mogła się zdobyć na odpowiedź. Wątlutka jej pierś falowała od wzburzenia. - Proszę milczeć! Proszę nie pytać! Pan nie zasługuje!... -krzyknęła nagle, patrząc na niego surowo i gniewnie. "Ano właśnie! ano właśnie!" - uparcie powtarzał sobie w duchu. - Wszystko daje! - szepnęła pośpiesznie, znów spuszczając, oczy. "Oto i wyjście! Oto i tłumaczenie wyjścia!" - zdecydował w myśli, obserwując ją z zachłanną ciekawością. Z nowym, osobliwym, prawie bolesnym uczuciem wpatrywał się w to blade, chude, nieprawidłowe i kanciaste liczko, w te łagodne błękitne oczy, które umiały zaiskrzyć się takim ogniem, takim surowym, energicznym wyrazem, w to drobne ciało, drżące jeszcze z oburzenia i gniewu - i wszystko to wydawało mu się coraz dziwniejszym, prawie niemożliwym. "Nawiedzona! Nawiedzona!" - powtarzał sobie. Na komodzie leżała jakaś książka. Przemierzając pokój widział ją za każdym razem; teraz wziął i spojrzał-na tytuł. Był to Nowy Testament w rosyjskim przekładzie. Książka była stara, zniszczona, w skórzanej oprawie. - Skąd to? - zawołał do Soni poprzez pokój. Stała w tymże miejscu, o trzy kroki od stołu. - Przynieśli mi - odparła, jakby przełamując wewnętrzny opór i nie patrząc na niego. - Kto przyniósł?

- Lizawieta przyniosła, prosiłam ją.

"Lizawieta! dziwne!"-pomyślał. Wszystko u Soni stawało się dla niego coraz dziwniejsze i cudaczniejsze z każdą minutą. Podszedł z książką bliżej świecy i jął kartkować. - Gdzie tu o Łazarzu? - zapytał znienacka. Sonia uparcie patrzyła w ziemię i nie odpowiadała. Stała trochę bokiem do stołu. - O wskrzeszeniu Łazarza gdzie tu jest? Znajdź mi to, Soniu. Popatrzyła na niego z ukosa.

- Pan nie tam patrzy.. W czwartej Ewangelii... - szepnęła surowo, nie zbliżając się do niego. 333

 

- Znajdź i przeczytaj mi - powiedział; usiadł, postawił łokcie na stole, podparł głowę ręką i posępnie utkwił gdzieś wzrok, przygotowując się do słuchania. "Za jakie trzy tygodnie proszę nas odwiedzić u czubków! Bo zdaje się, że i ja tam będę, jeżeli nie w jakim gorszym miejscu" - wymamrotał w duchu. Nieufnie spełniając dziwne życzenie Raskolnikowa, So-nia niezdecydowanie podeszła do stołu. Ale książkę wzięła jednak.

- Czyż pan nie czytał? - zagadnęła patrząc na niego ukradkiem poprzez stół. Glos jej brzmiał coraz surowiej. - Dawno... Jeszcze w szkole. Czytaj!

- A w cerkwi pan słyszał?

- Ja... nie chodziłem. A ty często chodzisz?

- N-nie - wyszeptała Sonia. Raskolnikow uśmiechnął się.

- Rozumiem... Więc i na pogrzeb ojca nie pójdziesz jutro? - Pójdę. I w zeszłym tygodniu byłam... Na nabożeństwie żałobnym. - Za kogo?

- Za Lizawietę. Zamordowano ją siekierą. Nerwy odmawiały mu posłuszeństwa. Doznawał zawrotu głowy. - Przyjaźniłaś się z Lizawietą?



- Tak... Była sprawiedliwa... przychodziła do mnie... Z rzadka... bo nie wypadało. Czytałyśmy razem... i rozmawiały. Będzie oglądała Boga twarzą w twarz. Dziwnie zabrzmiały mu w jej ustach te książkowe zwroty;

i nowa niespodzianka: jakieś tajemnicze spotkania z Lizawietą; i obie - opętane. "Tutaj człowiek i sam gotów sfiksować! To zaraźliwe" - pomyślał. - Czytaj! - zawołał niecierpliwie i rozkazująco. Sonia wciąż 'się- -wahała. Serce się tłukło. Jakoś nie miała odwagi mu czytać. On nieledwie z udręką patrzał na tę "nieszczęsną obłąkaną". - Po co to panu? Przecie pan niewierzący?... - szepnęła cicho, zdyszanym głosem. - Czytaj! Tak chcę! - nalegał. - Lizawiecie wszak czytałaś. iSonia otworzyła książkę i odszukała rozdział. Drżały jej 334

ręce, tchu brakło. Dwukrotnie zaczynała, a pierwsza sylaba wciąż nie chciała dać się wymówić. - "I był niektóry chory Łazarz z Bethanii..." - wy-bąkaia wreszcie z wysiłkiem, lecz już przy trzecim słowie głos załamał się i zerwał, niby przeciągnięta struna. Coś przecięło jej oddech, zdławiło pierś. Raskolnikow rozumiał po części, dlaczego Sonia nie decyduje się mu czytać, a im lepiej rozumiał, tym niecierpliwiej i jakby brutalniej nastawal. Aż nadto dobrze pojmował, jak ciężko było jej teraz uzewnętrzniać swoją najskrytszą własność. Rozumiał, że te uczucia w rzeczy samej stanowią prawdziwą i już dawną, być może, tajemnicę jej, być może - od najwcześniejszej młodości, spędzonej w rodzinie, przy boku nieszczęśliwego ojca i wariującej w niedoli macochy, wśród głodnych dzieci, szkaradnych wrzasków i wypomnień. Lecz zarazem wiedział teraz, wiedział na pewno, że choć się wzdraga, choć się czegoś okropnie boi przystępując do czytania, to jednocześnie jej samej okropnie chce się czytać, mimo całą mękę i obawę, i to właśnie jemu, aby słyszał, i koniecznie teraz - "bez względu na to, co się później stanie!"... Wyczytał to z jej oczu, zrozumiał to z jej wzburzonej egzaltacji... Sonia przemogła się, opanowała spazm gardła, który na początku wersetu zdławił jej głos, i ciągnęła dalej lekturę XI rozdziału Ewangelii podług św. Jana. Tak dobrnęła do 19 wersetu. - "A przyszło było wiele Żydów do Marty i Maryi, aby je cieszyli po bracie ich. Marta tedy, skoro usłyszała, że Jezus idzie, zabieżała Mu; a Marya doma siedziała. Rzekła tedy Marta do Jezusa: Panie! byś tu był, nie umarłby był brat mój; lecz i teraz wiem, że o cokolwiek będziesz Boga prosił, da Ci Bóg." Tu zatrzymała się znowu, wstydliwie przeczuwając, że znowu drgnie i zerwie się jej głos... - "Powiedział jej Jezus: Zmartwychwstanie brat twój. Rzekła mu Marta: Wiem, iż zmartwychwstanie w zmartwychwstaniu, w ostatni dzień. Rzekł jej Jezus: Jam jest zmartwychwstanie i żywot; kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyw będzie; a wszelki, który żywię a wierzy we Mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz temu? Powiedziała mu:: (i jakby z bólem chwytając oddech, Sonia przeczytała

 

wyraźnie i z mocą, jak gdyby to ona sama wyznawała wszem wobec) Iście, Panie! jam uwierzyła, żeś Ty jest Chrystus, Syn Boży, któryś na ten świat przyszedł." Zatrzymała się, szybko podniosła oczy na niego, lecz co żywo przemogła się i jęła czytać dalej. Raskolnikow siedział i słuchał nieruchomo, nie obracając się, trzymając łokcie na stole, patrząc w bok. Doczytali do 32 wersetu: - "Marya tedy, gdy przyszła, kędy był Jezus, ujrzawszy Go, przypadła do nóg Jego i rzekła Mu: Panie! byś tu był, nie umarłby był brat mój. Jezus tedy, gdy ją ujrzał płaczącą i Żydy, którzy z nią przyszli, płaczące, rozrzewnił się w duchu i wzruszył sam siebie; i rzekł; Gdzieżeście go położyli? Powiedzieli Mu: Panie! pójdź a oglądaj! I zapłakał Jezus. Mówili tedy Ży dowie: Oto jako go miłował. A niektórzy z nich mówili: Nie mógł Ten, który otworzył oczy ślepo narodzonego, uczynić, żeby był ten nie umarł?" Raskolnikow obrócił się do niej i patrzał na nią, przejęty. Tak, właśnie tak! Już nią całą wstrząsała prawdziwa, rzeczywista gorączka. Oczekiwał tego. Oto zbliżała się do słowa o największym, niesłychanym cudzie i zdjęło ją uczucie wielkiego tryumfu. Głos jej nabrał metalicznej dźwięczności; brzmiała w nim i wzmacniała go radość i tryumf. Wiersze druku mieszały się przed nią, bo ciemniało jej w oczach, lecz umiała tekst na pamięć. Przy ostatnim wersecie: "Nie mógł ten, który otworzył oczy ślepo narodzonego..." - Sonia, zniżając glos, gorąco i namiętnie oddała zwątpienie, wyrzut i naganę niewierzących, zaślepionych Żydów, którzy wnet, za chwilę, jak gromem rażeni, padną na ziemię, zaszlochają i uwierzą... "I on, on-także zaślepiony i niewierzący, on także zaraz usłyszy, on także uwierzy, tak, tak! zaraz, natychmiast" - marzyło jej się, więc drżała w radosnym oczekiwaniu. - "Jezus tedy, rozrzewniwszy się znowu sam w sobie, przyszedł do grobu; a była jaskinia, a kamień na niej był położony. Rzekł Jezus: Odejmijcie kamień. Rzekła Mu Marta, siostra tego, który był umarł: "Panie! jużci cuchnie, bo mu już czwarty dzień." Słowo "czwarty" wypowiedziała z naciskiem.

- "Powiedział jej Jezus: Zażem ci nie rzekł, iż jeśli uwie-336

rżysz, oglądasz chwałę Bożą? Odjęli tedy kamień, a Jezus, podniósłszy oczy swe w górę rzekł: Ojcze! dziękuję Tobie, żeś Mnie wysłuchał. A Jamci wiedział, że Mnie zawsze wy-sluchiwasz; alem rzekł dla ludu, który około stoi, aby wierzyli, iżeś Ty Mnie posłał. To rzekłszy, zawołał głosem wielkim: Łazarzu, wynijdź z grobu! I natychmiast wyszedł, który był umarły... (głośno, w zachwyceniu odczytała drżąc i martwiejąc, jakby oglądała to na własne oczy)...mając ręce i nogi związane chustkami, a twarz jego była chustką obwiązana. Rzekł im Jezus: Rozwiążcie go i puśćcie, aby szedł. Wiele tedy z Żydów, którzy byli przyszli do Maryi i Marty, a widzieli, co uczynił Jezus, uwierzyli Weń." Dalej już nie czytała, nie mogła czytać, zamknęła księgę i szybko wstała z krzesła. - Tyle o wskrzeszeniu Łazarza-ucięła surowym szeptem, i stanęła bez ruchu, odwrócona, nie śmiać i jak gdyby wstydząc się podnieść na niego wzrok. Jej febryczne dreszcze nie ustawały. W koślawym lichtarzu dawno się już dopalił ogarek, mętnie oświetlający w tej nędznej izbie mordercę i jawnogrzesznicę, którzy się dziwnie stowarzyszyli w czytaniu wiecznej księgi. Minęło pięć minut, może więcej. - Przyszedłem w interesie - nagle rzekł Raskolnikow głośno F chmurnie. Wstał i podszedł do Soni. Ona milcząc podniosła na niego oczy. Wzrok jego był szczególnie surowy, a odbijała się w nim jakaś dzika stanowczość. - Porzuciłem dzisiaj krewnych - rzeki - matkę i siostrę. Już do nich nie pójdę. Wszystko tam zerwałem. - Czemu? - spytała Sonia jak oszołomiona. Niedawne spotkanie z jego matką i siostrą wywarło na niej wrażenie nadzwyczajne, aczkolwiek dla niej samej niejasne. Wiadomości o zerwaniu wysłuchała nieledwie ze zgrozą. - Mam teraz tylko dębie - dodał. - Będziemy szli razem... Przyszedłem do ciebie.;0bojeśmy przeldęci, wspólnie też pójdziemy! (-.-.; --". Oczy mu pałały. "Niby niespełna rozumu!" - z kolei pomyślała Sonia. - Gdzie mamy iść? - spytała w strachu i bezwiednie cofnęła się. 15 Dostoiewski, t. I

 

- Czy ja wiem? Wiem tylko, że jedną pójdziemy drogą, to wiem na pewno - tylko tyle. Wspólny cel! Spozierała na niego nic nie rozumiejąc. Zdawała sobie sprawę tylko z tego, że okropnie, bezgranicznie jest nieszczęśliwy. - Nikt z tamtych nie zrozumie nic, jeśli będziesz im mówiła - ciągnął dalej - ja zaś zrozumiałem. Potrzebna mi jesteś, dlatego też przyszedłem do ciebie. - Nie rozumiem... -wywecotah.

- Zrozumiesz później. Czyżeś nie uczyniła tego samego? Tyś także przekroczyła... Zdołałaś przekroczyć. Podniosłaś rękę na siebie, zaprzepaściłaś życie... własne (ale to wszystko jedno!). Byłabyś mogła żyć duchem i rozumem, a skończysz na placu Siennym... Lecz ty wytrzymać nie możesz i jeżeli pozostaniesz sama, zwariujesz, jak i ja. Już i teraz jesteś;ak błędna, a zatem musimy iść razem, jedną drogą! Idźmy! - Dlaczego? Dlaczego pan to mówi! - bąknęła Sonia, dziwnie i buntowniczo przejęta jego słowami. - Dlaczego? Bo tak pozostać nie może - oto dlaczego! Przecież nareszcie trzeba rozważyć serio i śmiało, a nie dziecinnie płakać i wołać, że Bóg nie dopuści! Pomyśl, co będzie, jeżeli w rzeczy samej zabiorą cię jutro do szpitala? Tamta jest bezrozumna, ma gruźlicę, wkrótce umrze - a dzieci? Czyż Polunia nie zginie? Czyż nie widujesz na wszystkich rogach dzieci, które ich matki wysyłają na żebry? Dowiadywałem się, gdzie te matki mieszkają i w jakich warunkach. Tam dzieci nie mogą być dziećmi Tam siedmioletni malec jest rozpustnikiem i złodziejem. A wszak dzieci są obrazem Chrystusa: "Ich jest Królestwo Boże." On kazał czcić i miłować, one są przyszłą ludzkością... - Cóż więc, cóż począć? - powtarzała Sonia, histerycznie płacząc i załamując ręce. - Co począć? Strugać, co jest do strugania; raz na zawsze, i basta; i wziąć na siebie cierpienia! Co? Nie rozumiesz? Później zrozumiesz... Wolńość.Twładza, przede wszystkim władza! Nad całym dygotliwym stworzeniem i nad całym mrowiskiem!... Oto cel! To rozumtTó mój wiatyk dla ciebie! Może rozmawiam z tobą ostatni raz. Jeżeli nie przyjdę- jutro, usłyszysz o.mnie sama, a wówczas przypomnij sobie te moje teraźniejsze słowa. Kiedyś, polem, po upływie lat, z biegiem 338

życia, pojmiesz może, co te słowa znaczyły. Jeżeli zaś jutro przyjdę, to d powiem, kto zabił Lizawietę. Żegnaj! Sonia wzdrygnęła się z przesfracnur-- A czy pan wie, kro zabił? - spytała lodowaciejąc z przerażenia i dziko patrząc na niego. - Wiem i powiem... Tobie, tobie jednej! Ciebie wybrałem. Przyjdę do ciebie nie o przebaczenie prosić, tylko po prostu powiem. Obrałem cię dawno, by ci to powiedzieć - już wtedy, gdy ńii twó) ojciec mówiło tobie i kiedy Lizawieta jeszcze żyła, umyśliłem to sobie. Żegnaj. Ręki mi nie podawaj Jutro! Szedł ku drzwiom. Sonia patrzała na niego jak na obłąkanego; zresztą i sama czuła się jak błędna. Doznawała zawrotów. "Jezu! Skąd on wierkto-zabitUzawietę? co znaczyły te słowa? To straszne!" Lecz jednocześnie ta myśl nie przychodziła jej go głowy. Żadną miarą! Żadną miarą!... O, on musi być okropnie nieszczęśliwy!... Porzucił matkę i siostrę. Czemu? Co tam zaszło? I jakie żywi zamiary? Co on jej mówił? Pocałował ją w nogę i mówił... mówił (tak, wyraźnie to powiedział), że bez niej żyć już nie może... Chryste Panie! W gorączce i majaczeniu spędziła cala noc. Zrywała się niekiedy, płakała, załamywała ręce, to znów wpadała w gorączkowe sny, a śniła się jej Polunia, Katarzyna Iwanow-na i Lizawieta, czytanie Ewangelii i on, on ze swoją bladą twarzą, z pałającymi oczyma... Całuje nogi jej, płacze... O Boże! Za drzwiami na prawo, za tymi właśnie drzwiami, które oddzielały pokój Soni od mieszkania Gertrudy Ressiich, mieścił się pokój przechodni, od dawna pusty, przynależny do mieszkania pani Reasiich i przez nią odnajmowany, o czym też wieściły nalepki na bramie i papierki na szybach okien wychodzących na kanał. Sonia z dawna przywykła uważać ten pokój za nie zamieszkany. A tymczasem pod drzwiami pustego pokoju stal pan Swidrygajłowi czając się podsłuchiwał. Gdy Raskolnikow wyszedł, pan Swidrygajtów postał, pomyślał, udał się na palcach do własnego pokoju, sąsiadującego z tym pustym, wziął krzesło i bez szmeru ustawił je tuż pod drzwiami wiodącymi do pokoju Soni, Rozmowa wydala mu się zajmująca i znamienna i bardzo, bardzo mu się spodobała, spodobała tak dalece, że przyniósł sobie krzesło, by w przy-29» -WO

 

szlośd ot, powiedzmy jutro - już się nie narażać na przykrość stania na nogach przez cała godzinę, lecz, owszem, urządzić się z komfortem i w ten sposób mieć pod każdym względem całkowitą przyjemność. V

Gdy nazajutrz rano, punkt o jedenastej, Raskolnikow wszedł do gmachu...skiego komisariatu, do wydziału spraw śledczych, i poprosił,, by go zameldowano Porfiremu Pietrowiczowi - był aż zdziwiony, że go tak długo nie przyjmują; upłynęło co najmniej dziesięć minut, zanim go wezwano. A przewidywał, że powinni na łeb na szyję rzucić się do niego. Tymczasem stal oto w poczekalni, dookoła snuli się różni ludzie, których, widać, nie.obchodził wcale. W następnym pokoju, przypominającym kancelarię, siedziało i pisało kilku urzędników, i było rzeczą oczywista, że żaden z nich nie ma pojęcia, kto zacz jest imć Raskolnikow. Niespokojnym, podejrzliwym spojrzeniem wodził wokół siebie, śledząc, czy nie ma w pobliżu jakiego tajniaka, jakichś czatujących oczu, których celem: pilnować go i nie dać mu drapnąć. Ale nic podobnego nie było; widział tylko same kancelaryjne, błaho zafrasowane twarze, potem jeszcze jakichś ludzi, z których żaden nie zwracał na niego uwagi, gdyby chciał, mógł sobie każdej chwili wynieść się na cztery wiatry. Coraz mocniej krzepło w nim przekonanie, że gdyby rzeczywiście ten zagadkowy wczorajszy człowiek, ten upiór, co wyskoczył spod ziemi, wiedział wszystko i wszystko widział, nie pozwolono by jemu, Raskolnikowo-wi, stać sobie tutaj i spokojnie oczekiwać. Zresztą nie czekaliby tu do jedenastej, aż jemu samemu spodoba się przyjść! Wyglądało więc na to, że albo ów człowiek nic jeszcze nie doniósł, albo... albo po prostu on również nic nie wie, nic na własne oczy nie widział (bo i w jakiż sposób miał widzieć?), a zatem wszystko, co się wczoraj zdarzyło z nim, Raskolnikowem, znowuż jest tylko majakiem, wyjaskrawionym przez jego rozklekotaną, chorą wyobraźnię. Ten domysł począł się w nim umacniać już wczoraj, podczas najdotkliwszych trwóg i rozpaczy. Przemyślawszy to wszystko teraz i gotując się do nowego boju, uczuł naraz, że drży - i zawrzał z oburzenia na myśl, iż 340

drży ze strachu przed znienawidzonym Porfirym. Rzeczą najokropniejszą dla niego było - znowu się spotkać z tym człowiekiem: nienawidził go bez miary, bez granic, i bał się nawet, że go ta nienawiść zdemaskuje. Tak silne było jego oburzenie, iż od razu uporał się z dreszczami, postanowił wejść z zimną, zuchwałą miną, dał sobie słowo, że będzie możliwie najwięcej milczał, przyglądał się i przysłuchiwał, i przynajmniej na ten jeden raz za wszelką cenę opanuje swą chorobliwie roztrzęsioną naturę. Właśnie w tej chwili wezwano go do Porfirego Pietrowicza. Okazało się, że Porfiry Pietrowicz jest w swoim gabinecie sam. Gabinet był pokojem ani wielkim, ani małym; stały tu: duży stół kancelaryjny przed ceratową kanapą, biurko, szafa w kącie i kilka krzeseł - wszystko to własność państwowa, wszystko z politurowanej brzozy. W kącie, w tylnej ścianie lub raczej w przepierzeniu, były zamknięte drzwi; czyli że tam dalej, za przepierzeniem, musiały się mieścić jeszcze jakieś izby. Natychmiast po wejściu Raskolnikowa Porfiry Pietrowicz zamknął drzwi i zostali sam na sam. Powitał gościa z najweselszą na pozór i najżyczliwszą miną; dopiero po upływie kilku chwil Raskolnikow dostrzegł w nim po niektórych oznakach coś niby pomieszanie - jakby go zaskoczono albo przyłapano na jakiejś skrzętnie ukrywanej czynności. - A, mój łaskawca! Witamy, witamy... w naszych pieleszach... - zaczął Porfiry Pietrowicz wyciągając do niego obie ręce. - No, siadajże, panie bracie! A może pan nie lubi tych wszystkich "łaskawco", "panie bracie", ot tak, tout coMrr*? Proszę tego nie uważać za poufałość... Ot, tutaj, na kanapce. Raskolnikow usiadł nie spuszczając zeń oka.

"W naszych pieleszach", przeprosił za poufałość, francuskie słówko "tout court" i tak dalej, i tak dalej - wszystko to były oznaki charakterystyczne. "Swoją drogą, choć wyciągnął do mnie obie ręce, jednak żadnej mi nie podał, cofnął zawczasu" - mignęło w nim podejrzeliwie. Obaj śledzili się wzajem, lecz ilekroć spotykały się ich wejrzenia, obaj z błyskawiczną szybkością odwracali wzrok. po proctu

 

- Przyniosłem panu ten papierek... o zegarku... oto jest. ETobrze napisane, czy znowu wypadnie przepisać? - Co? Papierek? Tak, tak... w porządku, zupełnie dobrze - rzeki Porfiry Pietrowicz jakby gdzieś śpiesząc i dopiero po powiedzeniu tego wziął papier i przejrzał. - Tak, w porządku. -Nic więcej nie potrzeba - potwierdził równie skwapliwie i położył papier na stole. Później, po chwili, gdy już mówili o czym innym, znowu wziął papier ze stołu i przełożył na swoje biurko. - Pan, zdaje się, mówił wczoraj, że chciałby mnie zapytać... urzędowo... o moją znajomość z tą... zabitą? - zagaił Raskoinikow. - "Po co, u licha, wsadziłem to zdaje się?"-przemknęło mu w głowie jak błyskawica. "Czemu niepokoję się tym, że wsadziłem to zdaje się?" - natychmiast mignęła druga myśl jak błyskawica. I nagle uczuł, że wskutek samego zetknięcia się z Por-firym Pietrowiczem, wskutek paru słów, paru tylko spojrzeń drażliwość jego rozrosła się w oka mgnieniu do potwornych rozmiarów... i że to jest okropnie niebezpieczne: nerwy się naprężają, wzburzenie potęguje. "Źle! Źle!..; Znów się sypnę!" - Tak-tak-tak! W porządku! Mamy czas, mamy czas - mruczał Porfiry Pietrowicz, snuł się tam i sam dookoła stołu, ale czynił to jakoś bezładnie, rzucając się to do okna, to' do biurka, to znów do stołu, raz unikając podejrzliwego wzroku Raskolnikowa, potem nagle stając w miejscu i patrząc mu prościutko w oczy. Nader dziwną zdawała się przy tym jego mała, tłuściutka, okrągła figurka, niby piłka, co się toczy na wsze strony i wnet się odbija od każdej ściany i kąta. - To nie ucieknie, to nie ucieknie!... Pan pali? Ma pan wlasne? Oto papierosik - ciągnął dalej, podając gościowi papierosa. - Wie pan, przyjmuję pana tutaj, a.przede rnoje mieszkanie jest tuż, za przepierzeniem... mieszkanie służbowe, ja zaś chwilowo mieszkam prywatnie. Trzeba tu było porobić niektóre napraweczki. Teraz prawię gotowe... Służbowe mieszkanie, wie pan, to dobra rzecz, co? jak pan sądzi? - Owszem, dobra rzecz - odparł Raskoinikow patrząc na niego nieomal z drwiną. - Dobra rzecz, dobra rzecz - powtarzał Porfiry Pie-

trowicz, jakby się zamyślił naraz o czym zgoła innym - aha, dobra rzecz! - prawie wykrzyknął wreszcie i wtem podniósł oczy na Raskolnikowa stając o dwa kroki od niego. To wielokrotne głupiutkie powtarzanie, że mieszkanie służbowe jest dobrą rzeczą, swą błahością zbyt jaskrawo kontrastowało z poważnym, myślącym i zagadkowym wzrokiem, który obecnie skierował na gościa. Ale to jeszcze srożej rozjątrzyło złość Raskolnikowa, tak że już w żaden sposób nie mógł się powstrzymać od kpiącego i dosyć nieoględnego wyzwania. - A wie pan co? - spytał znienacka, niemal zuchwale spoglądając nań i jakby się delektując własnym zuchwalstwem - podobno ismieje taka prawnicza reguła, taki chwyt prawniczy, obowiązujący was wszystkich: zrazu rozpocząć z daleka, od błahostek, albo nawet od czegoś serio, lecz całkowicie ubocznego, by, że tak powiem, ośmielić albo raczej zmylić badanego, uśpić czujność, a później raptem, naj-nieoczekiwaniej, ogłuszyć jak ciosem w ciemię jakimś najbardziej decydującym i groźnym pytaniem, nieprawdaż? Zdaje się, że dotychczas święcie się to wymienia we wszystkich waszych podręcznikach i pouczeniach? - Tak, tak... Więc cóż, pan myśli, że ja pana tym służbowym mieszkaniem ten-tego, hę?... - I rzekłszy to Porfiry Pietrowicz zmrużył powieki, mrugnął, coś wesołego i chytrego przemknęło po jego twarzy, zmarszczki na czole wygładziły się, oczka zwęziły, rysy twarzy rozciągnęły - i naraz zaniósł się długim, nerwowym śmiechem, kołysząc się całym ciałem i patrząc prosto w oczy Raskolnikowa. Ów z początku także się zaśmiał z pewnym przymusem; ale gdy Porfiry Pietrowicz widząc, że gość też się śmieje, jął tak się pokładać, że aż spurpurowiał, obrzydzenie Raskolnikowa przeszło do porządku nad wszelką ostrożnością: przestał śmiać się, ściągnął brwi, długo, i nienawistnie patrzał na Porfirego Pietrowicza nie spuszczając zeń oczu przez cały czas jego długotrwałego i jakby umyślnie przewlekanego śmiechu. Zresztą nieostrożność była obustronna: zdawało się, że Porfiry Pietrowicz kpi w żywe oczy z gościa przyjmującego ten śmiech z nienawiścią i bardzo mało robi sobie z tej okoliczności. To ostatnie było dla Raskolnikowa nader wymowne: zrozumiał, że Porfiry Pietrowicz zapewne i przedtem nie


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 24 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.009 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>