Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 32 страница



waży swoją chorobę. Powinieneśr zasięgnąć rady doświadczonego lekarza, bo co ten wasz tłuścioch!... To maligna! Od początku do końca wierutna maligna i nic więcej... Przez chwilę wszystko wirowało dokoła Raskolnikowa. "Czyżby, czyżby i teraz kłamał? - przelatywato mu przez myśl. - Niepodobieństwo, niepodobieństwo!" - odpychał tę możliwość czując zawczasu, do jakiej furii i wściekłości to przypuszczenie może go doprowadzić, czując, że ze wściekłości może zwariować. - To nie było w malignie, to było na jawie! - krzyknął wytężając wszystkie siły rozumu, by przejrzeć grę Porfirego Pietrowicza.-Na jawie, na jawie! Słyszy pan? - Owszem, rozumiem i słyszę. Wczoraj • także mówił pan, że nie w malignie, a nawet szczególniej bił pan na to, że nie w malignie. Wszystko, cokolwiek może pan powiedzieć, ja z góry rozumiem. E-et! Rodionie Romanowiczu, dobrodzieju mój, no proszę cię, uwzględnij bodaj taką okoliczność. Dajmy na to, żeś istotnie, rzeczywiście jest przestępcą albo też w jakikolwiek sposób zamieszany w tę przeklętą sprawę; otóż czyżbyś, zlituj się, czyżbyś sam wpierał, żeś to wszystko robił nie w malignie, tylko, owszem, przy zdrowych zmysłach? Czyżbyś z takim szczególnym uporem nalegał?... Czyżby tak mogło być, zlituj się, czyżby mogło tak być? Ależ wręcz przeciwnie. Gdybyś pan do czegkolwiek się poczuwał, powinien byś nastawać, że właśnie wszystko było w malignie. Co? może nie? Coś chytrego zabrzmiało w tym pytaniu. Raskolnikow odrzucił się aż na poręcz kanapy od schylającego się ku niemu Porfirego Pietrowicza i milcząc, w rozterce, uporczywie mu się przyglądał. - Albo znów co do pana Razumichina... co do tego, czy przyszedł wczoraj z własnego popędu, czy z pańskiego pod-uszczenia. Właśnie powinien by pan obstawać, że przyszedł z własnej inicjatywy, a ukryć, że z pańskiego poduszczenia! Tymczasem pan wcale nie ukrywa. Przeciwnie, pan nastaje, że z pańskiego poduszczenia! Raskolnikow nigdy tego nie twierdził. Mróz przeszedł mu po grzbiecie. - Pan wszystko to kłamie - rzekł wolno i słabo, z ustami wykrzywionymi bolesnym uśmiechem - chce mi pan do-

wieść. Je przejrzał cala moją grę, że z góry przewiduje pan wszystkie moje odpowiedzi - mówił zdając sobie sprawę, że już nie waży swych stów jak należy - pan chce mnie zastraszyć... albo po prostu kpi sobie ze mnie... Mówiąc to nie przestawał patrzeć na niego i nagle w jego oczach znów błysnęła bezgraniczna pasja. - Wszystko pan kłamie! - krzyknął. - Pan sam wie doskonale, że najlepszym dla zbrodniarza wykrętem jest: w miarę możności mówić wszystką prawdę... w miarę możności nic nie taić, czego można nie zataić. Nie wierzę panu. - Ach, co za wiercipięta! - chichotał Porfiry Pietro-wicz - ależ z tobą, złotko, nie sposób dojść do ładu; to jakaś monomania. Więc mi pan nie wierzy? A ja d powiadam, że właśnie wierzysz, żeś mi już uwierzył na ćwierć łokcia, ja zaś dokażę, że mi uwierzysz na cały łokieć, bo szczerzenie lubię i szczerze pragnę twego dobra. Wargi Raskolnikowa zadrżały.

- Tak, dobrze d życzę i powtarzam raz jeszcze - ciągnął Porfiry Pietrowicz, lekko, po przyjacielsku ujmując Raskolnikowa za rękę - raz jeszcze powtarzam: zwróć uwagę na swą chorobę. Na domiar przyjechały teraz do pana matka i siostra; nie zapominaj pan' ó tyni. Trzeba je uspokoić, przy-hołubić, a pan tylko je straszy... "• - Co panu do tego? Skąd pan wie? Czemu to pana interesuje? To znaczy, że pan mnie tropi i chce mi to unaocznić? - Mój złoty, ależ od pana, od pana samego dowiedziałem się o tym. Jesteś tak podniecony, że ani widzisz, iż wszystko sam mówisz, nie pytany, i mnie, i innym. Od pana Razu-michina - od Dymitra Prokoficza - również posłyszałem wczoraj sporo ciekawych szczegółów. Hm, przerwał mi pan, a ja twierdzę, że mimo cały swój. dowcip, a wskutek imaginacji postradał pan trzeźwy pogląd na rzeczy. Ot, chociażby znów na ten temat, na temat dzwonków: taki klejnocik, taki cacany fakcik (bo to przecie niezbity fakt!) ja d oddaję w ręce, ja, sędzia śledczy. I to dla pana nic nie znaczy? Ależ gdybym pana podejrzewał choć ociupinkę, czyżbym tak postępował? Przeciwnie, powinien bym najpierw uśpić pańską podejrzliwość, wcale nie okazać, że już wiem o tym fakcie, skierować pańską uwagę w inną wręcz stronę i znienacka, jak obuchem w ciemię (wedle własnej pańskiej przenośni), ogłuszyć. "A cóżeś to, mośd panie, porabiał w pokoju nieboszczki o dziesiątej wieczorem, ha, prawie o jedenastej? A po coś targał za dzwonek? A po coś wypytywał o krew? A po coś durzył stróżów i niby to chciał z nimi iść na policję?" Oto jak powinien bym postępować, jeślibym choć krzynkę pana podejrzewał. Powinien bym przeprowadzić formalną indagację, zrobić rewizję, no i, kto wie, aresztować pana..Widocznie więc nie żywię żadnych podejrzeń, skórom postąpił inaczej. Pan zaś stracił trzeźwy pogląd i nic nie widzisz, powtarzam! Raskolnikow cały się wzdrygnął, tak że Porfiry Pietrowicz aż nazbyt wyraźnie to spostrzegł. - Kłamie pan! - zawołał - nie wiem, w jakim celu, ale wszystko to pan kłamie... Poprzednio mówił pan w innym znaczeniu, nie mogę się mylić... Pan kłamie! - Kłamię? - podchwycił Porfiry Pietrowicz gorączkując się snadż, lecz zachowując minę jak najweselszą ł drwiącą, bynajmniej ponoć nie przejęty tym, jakie ma o nim zdanie pan Raskolnikow. - Kłamię?... Dobrze; więc jakimże cudem (ja, sędzia śledczy) tak się zabieram do rzeczy, iż sam panu sufleruję, podsuwam sposób obrony, poddaję całą tę psychologię: "Choroba, maligna, doznane krzywdy; a melancholia, a policjand", i tak dalej? Hę? che-che-che! Choć zresztą muszę przyznać, że wszystkie te psychologiczne chwyty obrończe, wykręty, wymigi są nader zawodne i o dwu końcach. "Choroba, maligna, koszmary, zwidywało mi się, nie pamiętam" - wszystko to bardzo ładnie, tylko czemuż, mój zloty, w tej chorobie i malignie takie akurat zwidują d się koszmary, a nie inne? Bo mogły wszak być i inne, nie? Che-che-che-che! Raskolnikow spojrzał nań dumnie i pogardliwie.



- Słowem - powiedział głośno, z naciskiem, wstając i z lekka przy tym odpychając Porfirego Pietrowicza - słowem, pragnę wiedzieć; czy pan mnie bezwarunkowo uważa za wolnego od podejrzeń, czy nie? Mów pan. Porfiry Pietrowiczu, mów stanowczo i ostatecznie, i to zaraz, natychmiast. - To mi dopiero tarapaty? Oj, mam ja z panem - zawołał Porfiry z miną wesołą, filuterna, ani trochę nie zaniepokojoną. - Po co chcesz pan wiedzieć, po co chcesz

 

tak dużo wiedzieć, skoro na razie nikt pana ani palcem nie tknął! Zupełnie jak dziecko: dajcie mi do rączek ten rozżarzony węgielek. Czemu się pan tak turbuje? Po co i na co sam się pan do nas naprasza, co? Che-che-che! - Powtarzam - wrzasnął rozjuszony Raskolnikow - że dłużej nie mogę tego znieść!... - Czego? Niepewności?-przerwał Porfiry Pietrowicz.

- Niech pan nie tnie jak żmija. Ja nie chcę... Powiadam panu: nie chcę... Nie mogę i nie chcę... Słyszy pan, słyszy! - krzyknął, znów waląc pięścią w stół. - Ależ ciszej, ciszej! Przecie usłyszą! Poważnie ostrzegam: niech się pan oszczędza. Nie żartuję! - szeptem rzekł Porfiry Pietrowicz, lecz tym razem twarz jego już nie miała tego co przedtem, po babsku dobrodusznego i spłoszonego wyrazu; przeciwnie, teraz wręcz rozkazywał, surowo chmurząc brwi i jakby za jednym zamachem odrzucając wszystkie tajemniczości i dwuznaczności. Ale trwało to chwilkę zaledwie. Raskolnikow, zaskoczony zrazu, nagle wpadł w istne zapamiętanie; rzecz dziwna jednak: znów usłuchał rozkazu, by mówić ciszej, choć był w prawdziwym paroksyzmie wściekłości. - Nie dam się dręczyć! - szepnął po dawnemu, z bólem i nienawiścią uświadamiając sobie, że nie może nie usłuchać rozkazu, i na tę myśl wpadając w sroższą jeszcze pasję - aresztujcie mnie, rewidujcie, lecz musicie przestrzegać urzędowej formy, a nie igrać ze mną! Nie waż się pan... - Dajże pan pokój - wtrącił Porfiry Pietrowicz, znowu uśmiechając się filuternie i jakby nawet z lubością obserwując Raskolnikowa - zaprosiłem cię teraz, mój zloty, po domowemu, całkiem po przyjacielsku. - Nie potrzeba aa pańskiej przyjaźni, pluję na nią! Słyszy pan? I oto: biorę czapkę i wychodzę. No, cóż ty na to, jeśli chciałeś mnie aresztować? Chwycił czapkę i zmierzał ku drzwiom.

- A czyż nie chcesz pan. zobaczyć niespodzianeczki? - zachichotał Porfiry Pietrowicz, znów go ujmując nieco powyżej łokcia i zatrzymując u drzwi. Na pozór był coraz weselszy i figlarniejszy, czym też doprowadził Raskolnikowa do ostateczności. - Jaka tam niespodzianeczka? O co chodzi? - spytał

zatrzymując się nagle i z przestrachem spozierając na Porfirego Pietrowicza. - Niespodzianeczka siedzi tu u mnie za drzwiami, Che-che-che! (Wskazał palcem na zamknięte drzwi w przepierzeniu, wiodące do jego służbowego mieszkania.) Zamknąłem ją na klucz, żeby nie zbiegła. - Co? gdzie? co?... - Raskolnikow zbliżył się do drzwi i chciał otworze, lecz były zamknięte. - Zamknięta, a oto i klucz!

Jakoż wyjął klucz z kieszeni i pokazał mu.

- Wszystko łżesz! - ryknął zupełnie już opętany Raskolnikow - łżesz, przeklęty blaźnie! - I rzucił się na rejterującego ku drzwiom, lecz bynajmniej nie tchórzącego gospodarza. - Wszystko, wszystko rozumiem! - posko-czył ku niemu. - Łżesz i jątrzyszJnniaE»jiehym_się zdradził... - Ależ więcej się zdradzić niepodobna, złocisty mój Ro-dionie Romanowiczu. Przecież wpadłeś w szał. Nie krzycz pan, bo zawołam ludzi. - Łżesz, nic nie będzie! Wołaj sobie ludzi! Widziałeś, żem chory, chciałeś mnie rozjątrzyć aż do szaleństwa, bym się zdradził - oto twój cel. Ale wolne żarty! Wskaż fakty. Wszystko zrozumiałem. Faktów nie posiadasz, masz tylko mamę, parszywe domysły, na modłę Zamiotowa!... Poznałeś mój charakter, pragnąłeś doprowadzić mnie do zapamiętania, a potem z nagła ogłuszyć różnymi klechami i delegatami... Ich to czekasz, co? Na co czekasz? Gdzie oni? Dawaj ich tu! - Ależ mój złoty, bój się Boga, jacy znowu delegaci. Co on sobie uroił! Przecież forma urzędowa, jak ją nazywasz, nie pozwala postępować w ten sposób, nie znasz się na rzeczy, serdeńko... Forma nie ucieknie, sam zobaczysz... - mruczał Porfiry Pietrowicz nasłuchując u drzwi. Istotnie, w tym czasie za drzwiami w drugim pokoju rozległ się jakiś szmer. - Aha, idą! - krzyknął Raskolnikow - posłałeś po nich!... Czekałeś ich! obliczyłeś sobie... Pięknie, dawaj ich tu wszystkich: delegatów, świadków, kogo chcesz... dawaj. Jestem gotów, gotów!... Ale tu się wydarzyło dziwne zajście, do tego stopnia nieoczekiwane w zwykłym toku rzeczy, że ani Raskolnikow, ani Porfiry Pietrowicz nie mogli liczyć na taki finał. 359

 

VI

Gdy później Raskolnikow przypomniał sobie tę minutę, wszystko to ukazywało mu się, jak następuje: Szmer za drzwiami szybko się spotęgował i drzwi z lekka uchylono. - Co tam? - z irytacją zawołał Porfiry Pietrowicz. - Przecie mówiłem... Chwilowo odpowiedzi brakło, ale znać było, że za drzwiami jest kilka osób i że kogoś jakby odpychają. - Cóż tam się dzieje? - niespokojnie powtórzył Porfiry Pietrowicz. - Przyprowadziliśmy aresztanta, Mikołaja - ozwal się czyjś głos. - Nie potrzeba. Precz! Później!... Czego tu przylazł? Co za niesubordynacja! - wołał Porfiry Pietrowicz rzucając się ku drzwiom. - A bo on... - zaczął tenże głos i naraz urwał.

Ze dwie sekundy, nie dłużej, toczyła się istna walka, potem nagle jakby ktoś kogoś odepchnął silą i po chwili wprost do gabinetu Porfirego Pietrowicza wkroczył jakiś, bardzo blady człowiek. Na pierwszy rzut oka wyglądał nader dziwnie. Patrzał prosto przed siebie, lecz zdawał się nikogo nie widzieć. W jego oczach pałała stanowczość, a zarazem śmiertelna bladość pokrywała jego twarz, jakby go tu przyprowadzili na stracenie. Zbielałe całkiem wargi drgały mu z lekka. Był zupełnie jeszcze młody, odziany jak człowiek z ludu, wzrostu średniego, szczupły, z okrągło przystrzyżoną grzywką, z drobnymi, jakby wysuszonymi rysami twarzy. Ten, którego niespodziewanie odepchnął, pierwszy wpadł za nim do pokoju i zdążył schwycić go za ramię: był to konwojent; lecz Mikołaj szarpnął rękę i jeszcze'raz mu się wyrwał. W drzwiach stłoczyło się kilku ciekawych. Niektórzy próbowali wejść. Wszystko to zaszło w okamgnieniu. - Wynoś mi się, jeszcze nie czas! Czekaj, aż cię zawołają... Częmuście go przyprowadzili wcześniej? - bąkał Porfiry Pietrowicz, strasznie nierad i, zda się, stropiony. Lecz Mikołaj padł raptem na kolana. -łfiO

- Czego chcesz?! - krzyknął Porfiry Pietrowicz ze zdumieniem. - Jestem winien! Moj_ to grzech! Jestem zabójca! - rzekł nagle Mikołaj, trochę się zadycKując, ale dość donośnym głosem. Milczenie trwało z dziesięć sekund, jakby wszyscy osłupieli; nawet konwojent się odsądził i już nie podchodził do Mikołaja, tylko cofnął się i stanął jak wryty. - Co?! - zawołał Porfiry Pietrowicz otrząsając się z chwilowego zdrętwienia. - Jestem... zabójca... - powtórzył Mikołaj po krótkim milczeniu. - Jak to... ty... jak... Kogo zabiłeś? Porfiry Pietrowicz wyraźnie stracił kontenans. Mikołaj znów milczał chwileczkę. - Alonę Iwanownę i ichnią siostrę^ Lizawietę Iwanow-nę, ja... zabiłem... siekierą. W zamroczeniu jakimdś... - dodał i nagle znów zamilkł. Wciąż klęczał. Porfiry Pietrowicz stal kilka sekund jakby medytując, nagle przecknął się znowu i gestem dłoni wypędził nieproszonych świadków. Ci znikli i drzwi się zamknęły. Potem spojrzał na stojącego w kącie Raskolnikowa, który dziko wpatrywał się w Mikołaja, i ruszył ku niemu, lecz naraz przystanął, popatrzał nań, natychmiast przeniósł wzrok na Mikołaja, znowu na Raskolnikowa, znowu na Mikołaja, i naraz, jakby w porywie, znów się rzucił ku Mikołajowi. - Czego mi się wyrywasz ze swoim zamroczeniem! - warknął ze złością prawie. - Jeszczem ciebie nie pytał: zamroczyło cię czy nie zamroczyło... Gadaj: tyś zabił?

- Jam zabójca... przyszłem zaświadczyć... - rzekł Mikołaj. - E-ch! Czym zabiłeś?

- Siekierą. Wziąłem był ze sobą.

- Wolnego! Sam? Mikołaj nie pojął pytania.

- Sam zabiłeś?

- Sam. Mitka nie winien, nijakiego udziału nie mia-wszy.

- Nie wyjeżdżaj mi z tym Mitką: e-ech!... Więc jakżeż,

 

jakżeż to zbiegłeś wtedy ze schodów? Toć stróże spotkali was obu? - Bo ja tylko... dla zmylenia... wtedy... biegiem z Mit-ką - skwapliwie odrzekł Mikołaj, jakby z góry przygotowaną lekcję. - Otóż to! - z gniewem krzyknął Porfiry Pietrowicz - powtarza cudze słowa! - mruknął jakby do siebie i nagle znów spostrzegł Raskolnikowa. Widocznie tak się przejął Mikołajem, że na chwilę zapomniał nawet o Raskolnikowie. Teraz się opamiętał, a nawet zmieszał... - Rodionie Romanowiczu! Proszę wybaczyć - zwrócił się doń - ale tak nie można; proszę bardzo... nic tu po panu... zresztą ja sani... Pan widzi, co za niespodzianki!... Proszę bardzo!... I biorąc go za rękę pokazał mu drzwi.

- Paiu zdaje się, tego nie oczekiwał? - sarknął Ras-kolnikow, który, naturalnie, nic jeszcze nie rozumiał jasno, ale już zdążył nabrać rezonu. - Kochany pan także nie oczekiwał. Jak nam drżą rączyny, che-che! - I pan drży. Porfiry Pietrowiczu.

- I ja drżę: nie spodziewałem się!... Stali już na progu. Porfiry Pietrowicz czekał niecierpliwie, by Raskolnikow wyszedł pierwszy. - Więc niespodzianeczki pan mi ostatecznie nie pokaże? - szyderczo spytał Raskolnikow. - No proszę! Mówi, a ząbki w buzi aż mu jeszcze dzwonią, che-che! Ironista z pana! No, do widzenia. - Ja bym raczej powiedział, żegnam!

- Jak Bóg da, jak Bóg da! - bąknął Porfiry Pietrowicz z dosyć kwaśnym uśmiechem. Idąc- przez kancelarię Raskolnikow zauważył, że wielu obecnych przygląda mu się badawczo. W poczekalni, wśród ciżby, dojrzał obu Stróżów z tamtego domu, których podówczas w nocy zapraszał ze sobą na posterunek. Stali i na coś czekali. Lecz skoro tylko wyszedł na schody, nagle znów usłyszał za sobą glos Porfirego Pietrowicza. Obróciwszy się zobaczył, że go tamtendopęazaTbeź tchu. - Sióweczko, Rodionie Romanowiczu. Co do reszty, to

jak Bóg da, ale swoją drogą parę formalnych pytań będę jednak zmuszony "panu zadać... więc'~się jeszcze' zobaczymy, tak-tak! I Porfiry Pietrowicz stanął przed nim z uśmiechem. - Tak-tak - powtórzył.

Można było przypuścić, że ma ochotę jeszcze coś powiedzieć, ale jakoś się nie zdobywa na to. - Porfiry Pietrowiczu, proszę mi darować to, co zaszło... Uniosłem się nieco. - Raskolnikow tak dalece nabrał ducha, że poczuł nieodpartą chętkę, by trochę poigrać. - Nie ma za co, nie ma za co - prawie radośnie podchwycił tamten. - Właściwie i ja także... Jadowite mam usposobienie, kajam się, kajam! Ale jeszcze się zobaczymy. Da Bóg, jeszcze na pewno, na pewno się zobaczymy!... - I wówczas poznamy się nawzajem do głębi? - poddał Raskolnikow. - I wówczas poznamy się nawzajem do głębi - potaknął Porfiry Pietrowicz, zmrużył powieki i spojrzał na niego bardzo serio. - Teraz na imieniny? - Na pogrzeb.

- Ach, prawda, na pogrzeb! Powtarzam: dbaj pan o zdrowie, o zdrowie... - Ja zaś już nawet nie wiem, czego mam panu życzyć ze swej strony! - odparował Raskolnikow. Zaczął już schodzić ze stopni, ale wtem zwrócił się ponownie do Porfirego Pietrowicza. - Życzyłbym większych sukcesów, ale sam pan widzi, jak komiczny jest pański fach! - Czemuż to komiczny? - od razu nastawił ucha Porfiry Pietrowicz, który już także zabierał się do 'odejścia. - No bo jakże! Wyobrażam sobie, jak pan dręczył i męczył - psychologicznie, po swojemu! - tego nieboraka Mi-kołkę, żeby się przyznał; z pewnością perswadował mu pan dzień i noc: "Tyś mordercą, tyś mordercą..." No a teraz, gdy się już przyznał, pan na nowo będzie go przypiekał na wolnym ogniu: "Kłamiesz, nie ty jesteś mordercą! Nie możesz nim być! Cudze słowa powtarzasz!" Więc czyż nie zabawny fach? - Che-che-che! Czyli że pan zauważył jednak, żem mówił do Mikołaja. "Powtarzasz cudze słowa"? - Jakżem mógł nie zauważyć?

 

- Che-che! Dowcipnyś pan, o, dowcipny. Wszystko zauważy! Prawdziwie błyskotliwy umysł! Umie pan wyłowić najucieszniejszy szczególik... che-che! Wśród pisarzy to podobno Gogol posiada tę zdolność w najwyższym stopniu. - Tak jest, Gogol.

- Tak jest, Gogol... Do miłego zobaczenia.

- Do miłego zobaczenia...

Raskolnikow udał się wprost, da siebie. Czuł w głowie taki zamęt, że przyszedłszy już do domu i padłszy na kanapę siedział kwadrans, odpoczywając tylko i usiłując choć trochę zebrać myśli. O Mikołaju nawet nie próbował rozmyślać, czuł, że jest jak porażony: że w wyznaniu Mikołaja tkwi coś niepojętego, zdumiewającego, coś, czego teraz nie zrozumie za nic w świecie. Ale wyznanie Mikołaja stanowiło fakt rzeczywisty. Następstwa tego faktu stały mu się natychmiast jasne: kłamstwo musi wyjść na jaw, a wówczas tamci znów się wezmą do niego. Lecz przynajmniej do tego czasu jest wolny i musi nieodzownie przedsięwziąć coś, gdyż groźba wisi nad nim jak miecz Damoklesa. Tak, ale w jakim stopniu? Sytuacja zaczęła się wyjaśniać. Przypominając sobie w zarysie, w ogólnym rzucie, całą tę scenę z Porfirym Pietrowiczem, raz jeszcze wzdrygnął się z przerażenia. Oczywiście, jeszcze nie znał wszystkich jego zamiarów, nie mógł przejrzeć wszystkich jego rachub. Atoli część gry ujawniła się i naturalnie nikt lepiej niż on nie mógł zrozumieć, jak straszne było dlań to "posunięcie" w grze Porfirego Pietrowicza. Jeszcze trochę, a mógł zdradzić się całkowicie i już nieodwołalnie. Znając jego chorobliwe usposobienie, na pierwszy rzut oka trafnie go oceniwszy, Porfiry Pietrowicz działał - zbyt obcesowo wprawdzie, lecz prawie na pewniaka. Bezsprzecznie, Raskolnikow już się nadmiernie skompromitował, lecz do faktów bądź co bądź nie doszło, wszystko to jest jeszcze dopiero względne. Ale czy rzeczywiście tak jest? czy on się dobrze w tym rozeznaje? czy się nie myli? Do jakich mianowicie rezultatów zmierzał dziś Porfiry Pietrowicz? Czy istotnie miał coś w zanadrzu? I co mianowicie? Czy naprawdę oczekiwał czegoś, czy nie? Jakby się byli dziś rozstali, gdyby nie ta niespodziewana katastrofa w postaci Mikołaja? Porfiry Pietrowicz ujawnił prawie całą swoją grę; zary-

zykowal, to prawda, lecz ujawnił - i (tak mówił sobie Raskolnikow) gdyby rzeczywiście miał coś więcej, ujawniłby i to także. Co to miała być za "niespodzianka"? Kpiny czy nie? Czy to coś znaczyło, czy nic? Czy mogło się pod tym kryć coś bodaj trochę podobnego do faktu, do konkretnego obciążenia? Wczorajszy mieszczanin? Gdzież się on zawieruszył? Gdzie był dzisiaj? Przecie jeżeli Porfiry Pietrowicz posiada jakieś konkretniejsze dane, to nie inaczej, tylko w związku z wczorajszym mieszczaninem... Siedział na kanapie, z głową zwieszoną nisko, z łokciami na kolanach, z twarzą w dłoniach. W dalszym ciągu czul nerwowe dreszcze w całym ciele. Wstał w końcu, wziął czapkę, pomyślał i ruszył ku drzwiom. Miał jakieś przeczucie, że przynajmniej dziś może prawie na pewno uważać się za bezpiecznego. Raptem uczul w sercu nieledwie radość: zapragnął co rychlej iść do Katarzyny Iwanowny. Na pogrzeb spóźnił się, oczywista, lecz na wspominki jeszcze zdąży i tam zaraz zobaczy Sonię. Zatrzymał się, pomyślał - i bolesny uśmiech wykrzywił mu wargi. "Dzisiaj! dzisiaj! - powtarzał w duchu - tak, dziś jeszcze! Tak trzeba..." Chciał otworzyć drzwi, tymczasem drzwi same jęły się otwierać. Zadrżał i odskoczył. Drzwi oraderały--się-wolno i cicho i nagle ukazała się postać - wczorajszego człowieka spod ziemi. Człowiek zatrzymał się w progu, milcząc popatrzał na Raskolnikowa i~żYób3 krok do pokoju. Był zupełnie taki jak wczoraj - ta sama figura, ta sama odzież, lecz w twarzy jego i w spojrzeniu zaszła ogromna zmiana: wzrok jego był teraz posępny. Postał chwilę i głęboko westchnął. Brakowało tylko, by przyłożył sobie dłoń do policzka i przekrzywił głowę trochę na bok, a kubek w kubek byłby podobny do baby. - Czego chcecie? - spytał zmartwiały Raskolnikow. Człowiek milczał i nagle pokłonił mu się nisko, prawie do ziemi. W każdym razie dotknął podłogi palcem prawej

ręki.

- Czego chcecie? - krzyknął Raskolnikow.

- Przepraszam - cicho rzekł człowiek.

- Za co?

 

- Za złe myśli.

Patrzyli jeden na drugiego.

-Nijako mi było. Jak pan wtenczas przyszedł, może pod alkoholem, i ciągnął stróżów do cyrkułu, i pytał o krew - nijako mi się zrobiło, że puścili pana wolno, wziąwszy za pijanego. Tak nijako, żem snu się zbył. A zapamiętawszy adres, przychodziliśmy tu wczoraj i wypytywali... - Kto przychodził? - przerwał Raskolnikow, błyskawicznie zaczynając sobie przypominać. - Niby ja. Skrzywdziłem pana.


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 18 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.018 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>