Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 28 страница



czy panu na mnie zależy? czy pan mnie ceni? czy mam zostać pańską żoną? - Awdotio Romanowno - zżymał się Łużyn - słowa pani są dla mnie zbyt wieloznaczne, powiem więcej: uwłaczające, wobec położenia, jakie mam zaszczyt zajmować w stosunku do pani. Już pominę dziwne i obraźliwe zestawienie mnie na jednym poziomie z... aroganckim młodzikiem; ale słowa pani zdają się dopuszczać możliwość cofnięcia danej mi obietnicy. Mówiąc: "albo pan, albo on", jasno mi pani pokazuje, jak niewiele znaczę w jej oczach... Nie mogę na to pozwolić wobec... danego słowa... i zobowiązań istniejących między nami. - Jak to! - żachnęła się Dunia. - Stawiam pana w jednym rzędzie ze wszystkim, co mi dotychczas było drogie w życiu, co dotychczas stanowiło cale moje życie, a pan się raptem obraża, że za mało go cenię. Raskolnikow uśmiechnął się milcząco i jadowicie, Ra-zumichina aż skręciło; lecz Piotr Pietrowicz nie uwzględnił argumentu: przeciwnie, z każdym słowem stawał się coraz bardziej zaczepny i zjadliwy, jakby nabierając apetytu. - Miłość do przyszłego towarzysza życia, do małżonka, winna górować nad miłością do brata - orzekł sentencjonalnie - w każdym zaś razie nie mogę stać na jednym poziomie... Aczkolwiek mówiłem, że w obecności brata pani nie życzę sobie i nie mogę wykładać wszystkiego, z czym przybyłem, niemniej zamierzam teraz zwrócić się do czcigodnej matki pani celem wyjaśnienia pewnego kapitalnego, dotkliwie mnie obrażającego punktu. Syn pani - zwrócił się do Raskolnikowej - wczoraj, w obecności pana Razsudkina (czy też... zdaje się, że tak? przepraszam, zapomniałem pańskiego nazwiska - uprzejmie skłonił się Razumichinowi), znieważył mnie wypaczeniem mej myśli, którą zakomunikowałem pani podówczas w rozmowie prywatnej, przy kawie, a mianowicie, że ożenek z panną ubogą, która już zakosztowała biedy, jest, moim zdaniem, z punktu widzenia moralnego korzystniejszy dla pożycia niż małżeństwo z osobą zepsutą dobrobytem. Syn pani rozmyślnie przejaskrawił znaczenie moich słów aż do zupełnej niedorzeczności, a to, jak sądzę, na podstawie własnoręcznych listów pani. Będę szczęśliwy, Pulcherio Aleksandrowno, jeżeli pani dobrodziejka zdoła

 

zachwiać tym moim przeświadczeniem i w ten sposób znacznie mię uspokoić. Niechże mi pani powtórzy, w jakich mianowicie zwrotach oddała pani moje słowa w swym liście do Rodiona Romanowicza. - Nie pamiętam - stropiła się Pulcheria Aleksandrow-na - powtórzyłam tak, jak zrozumiałam. Nie wiem, co Rodia panu powiedział... Możliwe, że trochę przesadził. - Nie mógłby przesadzić, gdyby go pani odpowiednio nie usposobiła. - Piotrze Pietrowiczu - z godnością rzekła Pulcheria Aleksandrowna - za dowód, żeśmy pańskich słów nie wzięły w bardzo złym świetle, służy chociażby to, że jesteśmy tutaj. - Słusznie, mamusiu! - pochwaliła Dunia.

- A zatem to znowu ja jestem winien! - uraził się Lużyn.

- Wciąż oskarża pan Rodiona, Piotrze Pietrowiczu, a przecie sam napisał pan o nim nieprawdę w swoim liście - dodała ośmielona Pulcheria Aleksandrowna. - Nie przypominam sobie, żebym pisał nieprawdę.

- Napisał pan - szorstko powiedział Raskolnikow nie obracając głowy do Łużyna - żem wczoraj wręczył pieniądze nie wdowie stratowanego, jak to było w rzeczywistości, tylko jego córce, której przed dniem wczorajszym nigdy nie widziałem. Pan to napisał, żeby poróżnić mnie z rodziną, i w tym celu dodał pan kilka szkaradnych stów o prowadzeniu się panny, której pan nie zna. Są to nikczemne oszczerstwa. - Łaskawy pan daruje - drżąc z gniewu odparł Łu-żyn. - Jeżeli w swym liście poruszyłem temat pańskiej osoby i postępków, to wyłącznie na prośbę pana siostry i matki, żebym im pisał, jak pana zastałem i jakie wywarł pan na mnie wrażenie. Co się zaś tyczy treśd mego listu, to proszę mi wytknąć choć jedną niesłuszną linijkę, że mianowicie pan tych pieniędzy nie wydał oraz że w tamtej rodzinie, chociażby najnieszczęśliwszej, nie ma osób niegodnych. - Ja zaś uważam, że pan ze wszystkimi swymi zaletami niewart jest małego palca tej nieszczęśliwej dziewczyny, w którą pan rzuca kamieniem. - Więc może pan by się nie zawahał wprowadzić ją do towarzystwa swojej matki i siostry? - Już to zrobiłem, jeśli pan ciekaw. Posadziłem ją dzisiaj obok mamy i Duni. - Rodia! - zgorszyła się Pulcheria Aleksandrowna. Dunieczka poczerwieniała, Razumichin ściągnął brwi. Łu-żyn uśmiechnął się szyderczo i wyniośle. - Sama pani widzi, Awdotio Romanowno - rzekł - czy możliwe jest pojednanie? Spodziewam się teraz, że ta sprawa jest skończona i załatwiona raz na zawsze. Odchodzę, żeby nie zakłócać miłego nastroju familijnego i nie przeszkodzić zwierzeniom. - Wstał z krzesła i wziął kapelusz. - Lecz na odchodnym pozwolę sobie nadmienić, że na przyszłość prosiłbym o oszczędzenie mi tego rodzaju spotkań i że się tak wyrażę - kompromisów. Prośbę tę zanoszę w szczególności do szanownej pani dobrodziejki, tym bardziej że mój list był zaadresowany właśnie do pani, a nie do kogo innego. Pulcherię Aleksandrownę trochę to ubodło.



- Jakoś pan już całkiem bierze nas na munsztuk. Piotrze Pietrowiczu. Dunia powiedziała, dlaczego nie spełniłyśmy pańskiego życzenia: miała najlepsze zamiary. A i pisze pan do mnie tak, jakby rozkazywał. Czy naprawdę mamy każdą pańską wolę poczytywać za rozkaz? Ja bym uważała przeciwnie, że właśnie teraz powinien nam pan okazywać szczególną delikatność i wyrozumiałość, bośmy wszystko porzuciły, zaufały panu, przyjechały tutaj, czyli że już i tak jesteśmy prawie w pańskiej mocy. - Niezupełnie to słuszne, proszę pani, a zwłaszcza w obecnej chwili, gdy obwieszczono o zapisanych przez Marfę Pietrownę trzech tysiącach, które są, zdaje się, bardzo na rękę, jeśli mam sądzić z nowego tonu, jakim się teraz do mnie mówi - dodał zjadliwie. - Ta uwaga wskazuje, że pan rzeczywiście rachował na naszą bezradność - rzuciła Dunia z rozdrażnieniem. - Bądź co bądź, obecnie już na to liczyć nie mogę, a zwłaszcza nie chcę przeszkodzić zakomunikowaniu tajnych propozycji Arkadiusza Swidrygajłowa, które zwierzył bratu pani i które, jak widzę, mają dla państwa znaczenie kapitalne i może niezmiernie przyjemne. - O mój Boże! - jęknęła Pulcheria Aleksandrowna. Razumichin ledwie mógł usiedzieć. na krześle.

 

- Czy ci teraz nie wstyd, Duniu? - spyta) Raskol-

nikow.

- Owszem, wstyd, Rodia - odparła. - Panie Łużyn, oto drzwi! - wskazała mu, blada z gniewu. Piotr Pietrowicz chyba wcale nie oczekiwał takiego zakończenia. Zanadto był pewien swego, swojej władzy, bezradności swych ofiar. Jeszcze i teraz nie wierzył. Zbladł. Usta mu zadrgały. - Awdotio Romanowno, jeżeli teraz wyjdę tymi drzwiami, po takim pożegnaniu, to - proszę się z tym liczyć - nie wrócę już nigdy. Niech się pani dobrze zastanowi! Ja słowa nie cofnę. - Co za bezczelność! - zawołała Dunia, porywczo wstając z miejsca - ależ ja wcale nie chcę, żeby pan wrócił. - Co? Więc to t-a-k! - wykrzyknął Łużyn, który do ostatniej chwili zgoła w to nie wierzył i dlatego zgłupiał teraz do szczętu - więc to t-a-k! A czy pani wie, Awdotio Romanowno, że mógłbym też zaprotestować? - Pan nie ma prawa tak do niej mówić! - gorąco ujęła się Pulcheria Aleksandrowna - w jaki sposób mógłby pan zaprotestować? Jakież to uprawnienie pan posiada? I takiemu jak pan człowiekowi miałabym dać moją Dunię! Niech pan sobie idzie. Sameśmy winne, że dałyśmy się skłonić do tego wszystkiego, a najwięcej ja... - Przyzna pani jednak, Pulcherio Aleksandrowno - nie posiadał się Łużyn ze wściekłości - że panie związały mnie obietnicą, której się teraz odrzekają... i że wreszcie... wreszcie zostałem narażony, że tak powiem, na wydatki. -Ta ostatnia pretensja była tak daicic charakterystyczna dla Piotra Pietrowicza, że Raskolnikow, blady z gniewu i z trudem się hamujący, nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Natomiast Pulcheria Aleksandrowna wybuchnęła. - Na wydatki? Na jakież t.o. wydatki? Czy pan czasem nie ma na myśli naszego kufra? Ależ konduktor przewiózł go panu za darmo. I to myśmy pana związały? Bój się pan Boga, Piotrze Pietrowiczu: to pan nas zakuł w dyby, a 'nie my pana. - Dosyć, mamusiu, proszę, dosyć! - przekładała Dunia. - Piotrze Pietrowiczu, niech pan już idzie! - Pójdę, tylko jeszcze jedno ostatnie słówko! - powiedział, prawie, już wcale nie panując nad sobą. - Matka pani zdaje się całkiem zapominać, że zdecydowałem się wziąć panią pomimo famy, która krążyła w całej okolicy na temat pani reputacji. Lekceważąc opinię publiczną i ratując pani sławę moglem"ze wszech miar liczyć na odpłatę, a nawet zażądać od pani wdzięczności... I dopiero teraz łuski spadły mi z oczu. Sam widzę, żem może postąpił ze wszech miar lekkomyślnie, zatykając uszy na głos opinii publicznej... - Ależ on najwyraźniej szuka guza! - wrzasnął Ra-zumichin zrywając się z krzesła i już się gotując do rozprawy. - Mamy i zły z pana człowiek! - rzekła Dunia.

- Nic nie mów! nic nie mów! - krzyknął Raskolnikow powstrzymując Razumichina, po czym, zbliżywszy się prawie tuż-tuż do Łużyna, wycedził cicho: - Wynoś się pan i ani słowa więcej, bo... Piotr Pietrowicz kilka sekund patrzał na niego z twarzą bladą, wykrzywioną ze złości; potem odwrócił się, wyszedł - i chyba rzadko się zdarza, żeby kto miał do kogoś tyle zaciekłej nienawiści, co ten człowiek do Raskolnikowa. Jego, i tylko jego, oskarżał o wszystko. Ciekawe że już zstępując ze schodów wyobrażał sobie, że może nie wszystko jest jeszcze stracone i że jeśli chodzi o same tylko panie, sprawa jest jeszcze "ze wszech miar" do naprawienia. III

^Grrunt, że do ostatniej chwili bynajmniej nie spodziewał się takiego zakończenia. Nadrabiał miną do ostatka, bo ani mu w głowie nie postało, że dwie ubogie i bezbronne kobiety mogą się wyrwać spod jego władzy. Utwierdzała go w tym przekonaniu próżność i ten stopień buty, który najtrafniej można by nazwać zakochaniem w sobie. Będąc dorobkiewiczem Piotr Pietrowicz chorobliwie przywykł zachwycać się sobą, górnie trzymał o własnym rozumie i zdolnościach, a gdy nie było świadków, czasem nawet napawał się własnym widokiem w lustrze. Lecz najbardziej w świecie kochał i cenił swoje pieniądze, zdobyte mozolnie i różnymi sposobami: one go stawiały na równi ze wszystkim, co było wyższe od niego.

 

Z goryczą teraz wypominając Duni, że się zdecydował poślubić ją bez względu na ludzkie języki, Łużyn mówił zupełnie szczerze, owszem, czuł głębokie oburzenie na jej "czarną niewdzięczność". A przecież starając się wówczas o Dunię był już całkiem pewien, że wszystkie te plotki nie mają sensu, bo i sama Marfa Pietrowna odwołała je publicznie, i całe miasteczko dawno przestało w nie wierzyć stając gorąco po stronie Duni. Zresztą i sam nie zaprzeczyłby obecnie, że wiedział o tym podówczas. Niemniej, wysoko cenił swą gotowość podźwignięcia Duni i miał to sobie za bohaterstwo. Wykłuwając tym oczy Duni dawał wyraź swej tajnej, wypieszczonej myśli, w której już nieraz się lubował, i nie mógł pojąć, że inni go nie podziwiają. Idąc odwiedzić Raskolnikowa wszedł wówczas do niego z uczuciem dobroczyńcy mającego zbierać plony w postaci najsłodszych komplementów. Teraz, na schodach, poczytywał siebie za pokrzywdzonego w najwyższym stopniu i najniesłuszniej. Dunia była mu wprost nieodzowna, nie mógł pomyśleć o wyrzeczeniu się jej. Już dawno, już przed kilku laty, z lubością marzył o ożenku, lecz ciągle ciułał grosz i wyczekiwał. Z upojeniem, w głębokiej tajemnicy, roił o pannie cnotliwej i ubogiej (koniecznie ubogiej), bardzo młodej, bardzo ładnej, szlachetnej i wykształconej, mocno zahukanej, ciężko doświadczonej przez los, najzupełniej uległej, takiej, która by cale życie uważała go za zbawcę, modliła się do niego, ślepo go słuchała, podziwiała jego i nikogo więcej. Ileż scen, ile rozkosznych epizodów stworzył w wyobraźni na ten ponętny i płochy temat, odpoczywając w cichości po pracy. I oto marzenie wielu lafżaczęło nabierać rumieńców życia: uderzyła go uroda i wykształcenie Awdotii Romanowny; trudna zaś jej sytuacja niesłychanie dodała mu bodźca. Było to nawet coś więcej, niż marzył: to dziewczyna dumna, z charakterem, pełna cnót, bardziej wykształcona i (czuł to) lepiej wychowana od niego; i taka istota będzie mu przez całe życie niewolniczo wdzięczna, będzie się przed nim nabożnie poniżała, on zaś, on, będzie bezgranicznie i niepodzielnie panował... Jakby umyślnie, niedługo przedtem, po wielorakich kombinacjach i wyczekiwaniach, postanowił nareszcie zmienić karierę, wstąpić w rozległy krąg działalności, a tym samym - wejść w wyższe towarzystwo, o którym już od dawna i łakomie roił... 316

Słowem, postanowił spróbować Petersburga. Wiedział, że kobiety potrafią być "ze wszech miar" przydatne. Urok pięknej, wykształconej, dobrze ułożonej kobiety będzie mógł zadziwiająco przyozdobić jego drogę, wynieść go na świecznik, otoczyć go aureolą... i raptem, masz d los! To nagłe, do niczego niepodobne zerwanie odczuł jak grom z jasnego nieba. To jakiś kiepski kawał, niedorzeczność! Troszkę tylko pofolgował sobie, nie zdążył nawet wygadać się; ot, po prostu pożartował, poharcowal sobie, a rzecz wzięła taki poważny obrót. Zresztą na swój sposób już nawet kochał Dunię, już nad nią panował w snach, aż tu raptem... Nie! Jutro, najdalej jutro trzeba to wszystko odbudować, zagoić, wyrównać, przede wszystkim zaś - unicestwić tego zuchwałego młokosa, który nawarzył takiego piwa. Z żywą przykrością i jakoś mimo woli przypomniał mu się Razumichin... Jednak z tym rychło się uporał. Brakowało, by jeszcze i tego stawiano na równi z nim, Łużynem! Kogo natomiast bal się nie na żarty - to Swidrygajłowa... Słowem, zapowiadało się wiele kłopotów. - Nie, najbardziej zawiniłam ja - mówiła Dunieczka ściskając i całując matkę. - Połaszczyłam się na jego pieniądze, ale przysięgam, Rodia, żem sobie nie wyobrażała, by to był taki niegodziwy człowiek. Gdybym go przejrzała wcześniej, nigdy bym się nie złakomiła. Nie wiń mnie, Rodia. - Pan Bóg uchronił. Pan Bóg uchronił! - bąkała Pul-cheria Aleksandrowna dość nieprzytomnie, jak gdyby to, co się stało, niezupełnie jeszcze doszło do jej świadomości. Wszyscy byli radzi, po pięciu minutach śmiali się nawet. Tylko Dunieczka czasem bladła i marszczyła brwi przypominając sobie o zajściu. Pulcheria Aleksandrowna nie mogła uwierzyć, że i ona się cieszy: nie dalej niż dziś rano zerwanie z Łużynem byłoby się jej wydało straszną katastrofą. Za to Razumichin był u szczytu szczęścia. Jeszcze nie śmiał w pełni tego okazać, lecz cały drżał jak w febrze, jak gdyby z serca spadł mu pięciopudowy ciężar. Teraz ma prawo oddać im całe swe życie, służyć im... Teraz - ba, teraz! Swoją drogą, jeszcze lękliwiej odpędzał dalekosiężne myśli i bal się własnej wyobraźni. Tylko Raskolnikow siedział jak przedtem, 317

 

prawie ponury i nawet nieuważny. On, który najwięcej na-stawał, by Łużyna odpalono, teraz zdawał się najmniej ze wszystkich interesować tym, co zaszło. Dunia mimo woli pomyślała, że brat wciąż jeszcze bardzo się na nią gniewa. Pulcheria Alek-sandrowna zaś popatrywała nań bojażliwie. - Cóż ci powiedział Swidrygajłow? - zagadnęła Dunia podchodząc do niego. - Ach, tak, tak! - podchwyciła Pulcheria Aleksandro-wna.

Raskolnikow podniósł głowę:

- Chce koniecznie podarować ci dziesięć tysięcy rubli i przy tym zgłosił chęć zobaczenia się z tobą jeden raz w mojej obecności. - Zobaczenia się z nią! Za nic w świecie! - zawołała Pulcheria Aleksandrowna. - I jak śmie proponować jej pieniądze! Następnie Raskolnikow, powtórzył (dosyć sucho) swą rozmowę z Swidrygajłowem; o widmie Maiły Pietrowny nie wspomniał, żeby się nie wdawać w niepotrzebne szczegóły, bo czuł nieprzepartą odrazę do wszelkiej rozmowy poza najkonieczniejszą. - Cóżeś mu odpowiedział? - spytała Dunia.

- Zrazu powiedziałem, że ci nic nie powtórzę. Wtedy oświadczył, że wobec tego będzie sam na wszelkie sposoby dobijał się spotkania. Upewniał, że jego namiętność do ciebie była przelotnym szałem i że teraz nic do ciebie nie czuje... Nie chce, byś wyszła za Łużyna... W ogóle zaś mówił bałamutnie. - Jak ty go sobie tłumaczysz, Rodia? Jak ci się wydał?

- Wyznam, że właściwie nic nie rozumiem. Proponuje dziesięć tysięcy, a sam stwierdza, że jest niezamożny. Zapowiada, że zamierza gdzieś jechać, a po dziesięciu minutach nie pamięta, że o tym mówił. Nagle wyjeżdża z tym, że ma się żenić i że mu już swatają pannę... Niewątpliwie ma jakieś zamiary, i to najprawdopodobniej - złe. Z drugiej jednak strony trudno przypuścić, żeby tak głupio brał się do rzeczy, jeżeli ma jakieś zakusy na ciebie... Oczywiście odmówiłem, w twoim imieniu, przyjęcia tych pieniędzy - raz na zawsze. Na ogół wydal mi się bardzo dziwny... kto wie nawet... czy zupełnie zdrów na umyśle. Zresztą mogę się mylić; może 318

ten człowiek po prostu coś kręci. Zdaje się, że jest pod wrażeniem śmierci Marfy Pietrowny... - Panie, świeć nad jej duszą! - zawołała Pulcheria Aleksandrowna - wiecznie, wiecznie będę się za nią modliła. Pomyśl, Duniu, co by z nami teraz było, gdyby nie te trzy tysiące. Boże, to nam literalnie spada z nieba! Ach, Rodia, dzisiaj z rana miałyśmy już zaledwie trzy ruble, i łamałyśmy sobie z Dunia głowę, gdzie by można najprędzej zastawić zegarek, aby tylko nie brać od tego, dopóki sam nie zaproponuje. Dunię propozycja Swidrygajłowa dziwnie oszołomiła. Nie mogła się otrząsnąć z zadumy. - On coś knuje okropnego! - wyszeptała do siebie, omal się nie wzdrygając. Raskolnikow zauważył ten jej nadmierny przestrach.

- Zdaje się, że mi wypadnie jeszcze nieraz z nim się widzieć - rzekł do Duni. - Będziemy go mieli na oku! Już ja go wytropię! - energicznie zapowiedział Razumichin. - Będę go pilnował. Rodia mnie upoważnił. Sam mi powiedział: "Strzeż mojej siostry." A pani pozwoli, prawda, Awdotio Romanowno? Dunia uśmiechnęła się i podała mu rękę, ale troska nie schodziła z jej twarzy. Pulcheria Aleksandrowna popatrywała na nią lękliwie; inna sprawa, że owe trzy tysiące uspokajały ją widocznie. Po kwadransie wszyscy rozmawiali z największym ożywieniem. Nawet Raskolnikow, choć sam nie mówił, jakiś czas słuchał uważnie. Perorował Razumichin. - Po co, po co miałyby panie odjeżdżać! - tokował w upojeniu. - Co mają panie robić w tej swojej mieścinie? Grunt, żeście teraz wszyscy razem tutaj i że jesteście potrzebni jedni drugim - nieodzownie potrzebni, wierzcie mi. Przynajmniej na jakiś czas... Mnie zaś przyjmijcie na Wspólnika i przyjaciela, a daję państwu słowo, że założymy świetne przedsiębiorstwo. Słuchajcie, szczegółowo wszystko wam_ wyluszczę-cały projekt. Już dziś rano, kiedy nic się jeszcze nie wydarzyło, przyszła mi taka myśl... Rzecz jest tego rodzaju: mam wujaszka (poznajomię państwa: arcyprzyzwoity i arcyszanowny staruszek!), a ten wujaszek ma tysiąc rubli kapitału, utrzymuje się zaś z emerytury i nic 319

 

mu nie potrzeba. Już drugi rok czepia się, żebym wziął od niego ten tysiąc, a jemu wypłacał po sześć procent. Wiem, że to fortel: po prostu chce mi dopomóc; ale zeszłego roku nie potrzebowałem, teraz zaś postanowiłem wziąć i tylko czekałem na jego przyjazd. Wy mi dacie drugi tysiąc, z tych swoich trzech, i to na razie wystarczy, połączymy swe kapitały. A co będziemy robili? Tu Razumichin począł rozwijać swój plan i dużo gadał o tym, jak to prawie wszyscy nasi księgarze i wydawcy kiepsko się znają na swoim towarze i przeto są zazwyczaj marnymi wydawcami, gdy tymczasem staranne wydawnictwa są na ogól popłatne, niekiedy nawet dają wyborny zysk. Właśnie o działalności wydawniczej marzył Razumichin, który już dwa lata wysługiwał się innym, nieźle znal trzy europejskie języki, a jeśli przed sześcioma dniami powiedział Raskolnikowowi, że jest "nietęgi w niemczyżnie", to tylko po to, by go zmusić do wzięcia połowy przekładu i trzech rubli zaliczki: skłamał podówczas i Raskolnikow wiedział o tym. - Czemuż, czemuż nie skorzystać ze sposobności, skoro mamy obecnie w ręku jeden z głównych atutów, mianowicie - własne pieniądze? - z zapałem prawił Razumichin. - Oczywiście, trzeba będzie zakasać rękawy, toteż będziemy pracowali, pani, Awdotia Romanowna, ja, Rodion... Niektóre wydawnictwa dają teraz świetny dochód. Co zaś najważniejsze to że będziemy wiedzieli, co mianowicie tłumaczyć. Będziemy i tłumaczyli, i wydawali, i uczyli się - wszystko razem. Teraz mogę być przydatny, ponieważ mam doświadczenie. Oto już blisko dwa lata, jak myszkuję wśród wydawców, i poznałem ten interes na wyrywki: nie święci garnki lepią, proszę m; wierzyć. I czemuż, czemu nie połknąć tego, co samo włazi do ust? Wiem (i trzymam w tajemnicy,' o dwóch czy trzech takich książkach, że za sam pomysł ich przełożenia można dostać po sto rubli od sztuki, a pomysłu przetłumaczenia jednej z nich me sprzedałbym ani za pięćset rubli, l cóż pań-SŁWO myślą? Gdybym to zaproponował któremu ~i. wydawców, gotów by się wahać: takie to zakute pały! A co hię tyczy drukarń, papieru, sprzedaży - proszę polegać na. mnie! Znam to jak własną kieszeń! Zaczniemy pomalutku. dojdziemy do wielkich rzeczy, na pewno będziemy się mogli utrzymać, a już w każdym razie wyjdziemy na swoje, 320

Duni błyszczały oczy.

- To co pan mówi, bardzo mi się podoba, Dymitrze Prokuficzu - powiedziała. - Ja naturalnie pojęcia o tym nie mam - mitygowała Pulcheria Aleksandrowna - może to i bardzo dobrze, ale Bóg raczy wiedzieć. Jakieś to bardzo nowe, niewiadome. Oczywiście, musimy tu koniecznie pozostać, choć na jakiś czas... Spojrzała na Rodię. - Jak myślisz, Rodia? - zapytała Dunia.

- Sądzę, że to bardzo dobry.pomysł - odparł. - O własnej firmie marzyć za wcześnie, ale pięć lub sześć książek, to pewna, można wydać bez ryzyka. Sam wiem o jednym dziele, które by miało zapewnione powodzenie. Co się zaś tyczy tego, że on potrafi interes poprowadzić, to nie ulega wątpliwości; zna się na rzeczy... Zresztą jeszcze zdążycie się dogadać... - Hura!-huknął Razumichin.-Ą.teraz czekajcie, jest tu do wynajęcia mieszkanie, w tym samym domy, od tychże właścicieli. Osobne, oddzielne, z tymi numerami nie komunikuje się - umeblowane, cena przystępna, trzy pokoiki. Możecie je wynająć na początek. Wasz zegarek zastawię jutro, pieniądze wam przyniosę, a potem wszystko się urządzi. Grunt, że teraz możecie zamieszkać wszyscy troje razem. Rodia z wami... Rodia. dokądże ty? - Jak to, już idziesz? - spytała Pulcheria Aleksandrowna aż z przestrachem. - W takiej chwili! •-- krzyknął Razumichin. Dunia patrzyła na brata z niedowierzającym zdumieniem. Miął czapkę w ręku; gotował się do wyjścia. - Macie takie miny, jakbyście mnie chowali albo żegnali na wieki - zauważył jakoś dziwnie. Niby uśmiechnął się, ale może to i nie był uśmiech.


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 25 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.01 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>