Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 34 страница



 

do protestu... Wyłącznie o protest mi chodziło, a Zofia Siemio-nowna sama przez się nie mogła pozostać dłużej w tych pokojach umeblowanych! - Ciągnął ją pan do komuny?

- Pan ciągle kpi, i to bardzo nieudatnie, pozwolę sobie zaznaczyć. Nic pan nie rozumie! W komunie takich ról nie ma. Komunę właśnie po to się urządza, żeby takich ról nie było. W komunie ta rola całkowicie zmieni swoją teraźniejszą istotę, i to, co tutaj jest głupie, tam będzie mądre, to co tutaj, w dzisiejszych okolicznościach, jest nienaturalne, tam będzie zupełnie naturalne. Wszystko zależy od tego, w jakim otoczeniu i środowisku człowiek przebywa. Środowisko - to wszystko, sam człowiek jest niczym. Z Zofią Siemionowną zaś jestem obecnie w dobrych stosunkach, i to może posłużyć panu za dowód, że nigdy nie poczytywała mnie za swego wroga i krzywdziciela. Owszem! Namawiam ją teraz do komuny, tylko że na zupełnie, zupełnie innych podstawach! Co pana tak śmieszy? Chcemy urządzić swoją, specjalną komunę, lecz na szerszych podstawach niż dawniejsze. Posunęliśmy się dalej w swych przekonaniach. Więcej rzeczy negujemy. Gdyby wstał z grobu Dobrolubow, ja bym się z nim spierał. A Bielińskiego zapędziłbym w kozi róg!14 Tymczasem zaś w dalszym ciągu pracuję nad rozwojem Zofii Siemionowny. To cudna, cudna natura. - N8 i na tej cudnej naturze pań sobie używa, co? Che-che! - Nie, nie! O, nie! przeciwnie!

- Cha-cha-cha, "przeciwnie"! Che-che-che! Powiedział, co wiedział! - Ależ proszę mi wierzyć! Zresztą z jakiej racji, pytam, miałbym ukrywać przed panem! Przeciwnie, aż sam się dziwię, że ona w stosunku do mnie jest jakoś w dwójnasób, jakoś bojażliwie cnotliwa i wstydliwa! - I pan rozwija jej intelekt, ma się rozumieć... che-che! Dowodzi jej pan, że wszystkie te wstydliwośd to dyrdymałki?..; - Wcale nie! Wcale nie! O, jak pan wulgarnie, jak pan nawet głupio, przepraszam, pojmuje słowo: rozwój! N-nic pan nie rozumie! O Boże, jaki pan jeszcze... niedojrzały! Zabiegamy o wolność kobiety, pan zaś ciągle ma na myśli jedno... Całkowicie pomijając kwestię cnoty i kobiecej wsty-dliwości, jako rzeczy same w sobie czcze i nawet zabobonne, w całej pełni uznaję jej cnotliwość w stosunku do mnie, bo w tym tkwi jej wolna wola, jej prawo. Naturalnie, gdyby sama powiedziała mi: "Chcę ciebie mieć", miałbym to sobie za wielki sukces, bo dziewczyna bardzo mi się podoba, lecz teraz, teraz przynajmniej, na pewno nikt i nigdy nie traktował jej grzeczniej i przyzwoiciej niż ja, z większym szacunkiem dla jej godności... Czekam, żywię nadzieję-i nic poza tym! - Niech pan lepiej coś jej podaruje. Założę się, że o tym pan wcale nie pomyślał. - Już powiedziałem, że pan n-nic nie rozumie! Oczywiście, w jej sytuacji... Ale to zupełnie inna kwestia! zupełnie inna! Pan po prostu nią gardzi. Widząc fakt, który pan mylnie uważa za godny pogardy, pan od razu odmawia istocie ludzkiej humanitarnego poglądu na nią. Pan jeszcze nie wie, jaka to natura. Bardzo mi tylko przykro, że ostatnio zupełnie przestała czytać i już nie bierze ode mnie książek. Dawniej brała czasem. Szkoda też, że przy całej energii i gotowości do protestu (czego już raz dowiodła) ma jak gdyby trochę za mało samodzielności, że tak powiem: niezawisłości, za mało negacji, ażeby się całkowicie wyzwolić z niektórych przesądów i... głupstw. Mimo to znakomicie rozumie pewne zagadnienia. Na przykład wybornie zrozumiała kwestię całowania w rękę, czyli że mężczyzna uwłacza kobiecie nierównością, jeżeli całuje ją w rękę. Ta kwestia była u nas rozważana i natychmiast jej zakomunikowałem. Również o zrzeszeniach robotników we Francji słuchała z uwagą. Teraz wyluszczam jej kwestię swobodnego wchodzenia do pokoju w przyszłym społeczeństwie. - A to co znowu?



- Rozstrząsaliśmy ostatnio kwestię: czy członek komuny ma prawo wchodzić do pokoju innego członka, mężczyzny lub kobiety, w każdym czasie... No i ustaliliśmy, że ma prawo... - A jeżeli ów lub owa załatwia w tej chwili nieodzowne potrzeby, che-che! Andrzej Siemionowicz rozgniewał się.

- Pan ciągle swoje! Pan by tylko w kółko o tych przeklętych "potrzebach"! - zawołał z nienawiścią. - Tfu, jak żałuję i złoszczę się, że wtedy, wykładając panu system, wspomniałem przedwcześnie o tych przeklętych potrzebach! Do diabla! Jest to kamień obrazy dla wszystkich ludzi pańskiego 381

 

pokroju. Najgorsze to, że bierzecie na języki, nic jeszcze nie skapowawszy! I jeszcze chełpicie się, jak mi Bóg miły! Tfu! Kilkakrotnie twierdziłem, że tę ca1" kwestię można nowicjuszom- wykładać dopiero na końcu, gdy się już przekonali do systemu, kiedy już są rozwinięci i nakierov-a.ni. I niechże mi pan powie, co pan widzi tak dalece sromotnego i godnego pogardy chociażby w dołach kloacznych? Ja pierwszy, ja, gotów jestem wyczyścić, jaką pan chce, kloakę! Nie ma w tym nawet żadnej ofiary! To po prostu, szlachetna, społecznie pożyteczna działalność, warta każdej innej i z pewnością daleko wyższa na przykład od działalności takiego Rafaela czy Puszkina, gdyż pożyteczniejsza! - I szlachetniejsza, szlachetniejsza, che-che-che!

- Co to znaczy: szlachetniejsza? Nie rozumiem takich słówek, gdy chodzi o określenie działalności ludzkiej. "Szlachetniej", "wielkoduszniej" - wszystko to bajki, nonsensy, stare zabobony, które odrzucam! Cokolwiek jest dla ludzkości pożyteczne, to szlachetne. Rozumiem jedno tylko słowo: pożyteczne! Może pan sobie chichotać, ale jest tak!

Piotr Pietrowicz śmiał się do rozpuku. Już skończył przeliczać i schował pieniądze; na stole pozostawił w jakimś celu tylko część ich. Owa "kwestia kloak" już kilka razy, mimo swą błahość, stawała się kością niezgody między Piotrem Pietrowiczem a młodym jego przyjacielem. Najgłupsze było to, że Andrzej Siemionowicz serio się gniewał, Łużyn zaś wywierał w ten sposób swe dyshumory, a w chwili obecnej szczególnie mu się chciało pozłościć Lebieziatnikowa. - To wskutek wczorajszych swych niepowodzeń jest pan taki zły i czepialski - wyrwało się nareszcie Lebiezia-tnikowowi, który wbrew całej swej "niezawisłości" i wszystkim swym "prostestom" jakoś nie miewał odwagi oponować Piotrowi Pietrowiczowi i na ogól traktował go z nałogowym, pozostałym z dawnych lat uszanowaniem. - Lepiej niech no mi pan powie - wyniośle i oprysKli-wie przerwał Piotr Pietrowicz - czy może pan... Albo raczej, czy rzeczywiście jest pan na takiej stopie z wyżej wspomnianą młodą osobą, żeby móc poprosić ją tutaj, zaraz, na minutę, do tego pokoju? Zdaje się, że już wszyscy wrócili z cmentarza... Słyszę, zetam chodzą... Muszę się z nią zobaczyć-z tą osobą. 382

- W jakim celu? - zdziwił się Lebieziatnikow.

- No, słowem - muszę. Nie dziś, to jutro wyprowadzam się stąd, więc chciałbym ją zawiadomić... A zresztą może pan tu być podczas naszej rozmowy. To. nawet lepiej. Bo jeszcze gotów jesteś Bóg wie co sobie pomyśleć. - Zgoła nic nie pomyślę, i jeżeli, pan. Jna. jakiś interes, to nic łatwiejszego niż sprowadzić ją tutaj. Zaraz idę. Zaraz idę. I może paa-bye-pewien, że przeszkadzać nie będę. Jakoż po pięciu minutach Lebieziatnikow wrócił z So-nieczką. Weszła ogromnie zdziwiona i, swym zwyczajem, onieśmielona. Zawsze traciła śmiałość w takich razach i bardzo się bała nowych osób, nowych znajomości - bała się od dawna, od dzieciństwa, teraz zaś tym bardziej... Piotr Pietrowicz powitał ją "łaskawie i grzecznie", choć nie bez odcienia jakiejś wesołej poufałości, która, jego zdaniem, była odpowiednia ze strony tak szanownego i statecznego człowieka jak on wobec istoty tak młodej i w pewnym sensie interesującej jak ona. Pośpieszył "ośmielić" ją i posadził przy stole na wprost siebie. Sonia usiadła, rozejrzała się, popatrzyła na Lebieziatnikowa, na leżące na stole pieniądze, potem znów na Piotra Pietrowicza - i już nie odrywała oczu od niego, jakby przykuta. Lebieziatnikow ruszył ku drzwiom. Piotr Pietrowicz wstał, dał znak Soni, żeby siedziała, a Lebieziatnikowa zatrzymał na progu. - Ten Raskolnikow jest tam? Przyszedł?-zapytał go szeptem. ----.... - Raskolnikow? Owszem. Albo co? Owszem, jest... Tylko co przyszedł, widziałem... Albo co? - W takim razie specjalnie proszę, żeby pan pobył tutaj z nami i nie zostawiał mnie sam na sam z tą... panną. To wszystko funta kłaków niewarte, a oni gotowi zrobić z igły widły. Nie chcę, żeby Raskolnikow naplotkowal tam... Pan rozumie, o czym mówię? - A, rozumiem, rozumiem! - domyślił się nagle Lebieziatnikow. - Owszem, pan ma prawo... Oczywiście, jeśli mierzyć wedle moich osobistych przekonań, obawy pańskie są przesadne, lecz... pan jednak ma prawo. Zgoda, mogę zostać; Stanę przy oknie i nie będę przeszkadzał. Tak, sądzę, że pan ma prawo... Piotr Pietrowicz wrócił na kanapę, usiadł naprzeciw Soni,

 

bacznie na nią spojrzał i naraz przybrał niesłychanie solidną, nawet nieco surową minę, mającą znaczyć: "Żebyś i ty sama, moja panno, nie wyobraziła sobie czegoś takiego." Sonia zmieszała się do reszty. - Po pierwsze, zechce mnie pani wytłumaczyć, Zofio Siemionowno, wobec swej szanownej mamusi... Zdaje się tak, nieprawdaż? Katarzyna Iwanpwna. zastępuje pani matkę? - zagaił Piotr Fietrowicż nader solidnie, choć zresztą dość łaskawie. Znać było, że żywi najprzyjażniejsze zamiary. - Tak, proszę, tak jest, zastępuje matkę - skwapliwie i lękliwie potwierdziła Sonia - Otóż wytłumaczy mnię...paai-,przed nią, że wskutek niezależnych ode mnie"'okoliczności muszę zrobić zawód i nie będę dziś u pań na blinach... chciałem rzec na stypie, mimo miłych zaprosin paninej mamy. - Tak, proszę, powtórzę jej, w tej chwili - i Sonieczka co żywo zerwała się z krzesła. - To jeszcze nie wszystko - zatrzymał ją Piotr Pie-trowicz uśmiechając się z jej naiwnej nieznajomości konwenansów-i pani, droga Zofio Siemionowno, mało mnie zna, skoro mogła pomyśleć, że dla tak błahego, mnie tylko dotyczącego powodu fatygowałem osobiście i do siebie ściągałem taką osobę jak pani. Cel mój jest inny'. Sonia pośpiesznie usiadła. Szare i tęczowe banknoty, nie sprzątnięte ze stołu, znów zamigotały przed nią, lecz co rychlej odwróciła się od nich i podniosła wzrok na Piotra Pietrowicza; naraz wydało jej się rzeczą strasznie nieprzy-stojną, by ona, właśnie ona, patrzyła na cudze pieniądze. Utkwiła więc wzrok w złote lorgnon Piotra Pietrowicza, które trzymał w lewej ręce, a zarazem w duży, masywny, niepospolicie piękny pierścionek z żółtym kamieniem, widniejący na palcu tejże ręki - po chwili jednak odwróciła oczy również od tego i już nie wiedząc, gdzie podziać spojrzenie, skończyła na tym, że znowu wpatrzyła się wprost w źrenice Piotra Pietrowicza. On zaś, pomilczawszy jeszcze solidniej niż przedtem, ciągnął dalej: - Zdarzyło mi się wczoraj, mimochodem, zamienić dwa słowa z nieszczęsną Katarzyną Iwanowną. Dwa słowa wystarczyły, by stwierdzić, że jest ona w sytuacji - prze-ciwnaturalnej, jeżeli wolno tak się wyrazić... - Tak, proszę... w przeciwnaturalnej - pośpiesznie przytakiwała Sonia. - Albo też, mówiąc prościej i zrozumiałej, w sytuacji chorej. -Tak, proszę, prościej i zrozum... tak, jest chora.

- Mm-tak. Otóż, powodowany uczuciem humanitamośd i-i-i-i, że tak powiem, współubotewaniem,:::pragnąłbym ze swej strony przyczynić się niejako... przewidując nieuchronnie nieszczęsną jej dolę. Zdaje się, że i cala ta uboga rodzina zależy teraz wyłącznie "od pani: -- -----. - Najmocniej przepraszam - wstała nagle Sonia - pan był łaskaw mówić jej wczoraj o możliwości emerytury? Bo ona mi wczoraj powiedziała, że pan się ofiarował wyrobić jej emeryturę. Czy to prawda? - Żadną miarą, i jest to poniekąd nonsens. Napomknąłem jedynie o tymczasowym wsparduL.dla. w-dowy..po urzędniku zmarłym w służbie czynnej - o ile tylko będzie protekcja; ale mam wrażenie, że nieboszczyk rodzic pani nie tylko nie wysłużył lat, lecz w ostatnich czasach nie pracował w ogóle. Słowem, nadzieje mogłyby nawet być, ale nader efemeryczne, gdyż właściwie mówiąc żadnych praw do zapomogi w tym wypadku nie ma, a nawet wręcz przeciwnie... Ona zaś już uroiła sobie emeryturę? Che-che-che! Rezolutna jejmość! - Tak, emeryturę... Bo ona jest łatwowierna i dobra, i przez tę swoją dobroć wszystkiemu wierzy i... i... i... ma taki rozum... Tak... przepraszam - rzekła Sonia, znowu zabierając się do odejścia. - Ależ pani jeszcze nie dosłuchala.

- Tak. jest, nie dostuchałam - bąknęła Sonia.

- To niechże pani siada.

Sonia skonfundowała się okropnie, usiadła znowu, po raz trzeci. - Widząc taką jej sytuację, z nieszczęsnymi nieletnimi dziećmi, pragnąłbym, jak już wspomniałem, przyczynić się w miarę możności... otóż to: w miarę możności, nie więcej. Możną by na przykład urządzić zbiórkę na jej intencję albo, że tak powiem, loterię... albo coś w tym rodzaju... jak to zwykle w takich razach robią ludzie bliscy lub nawet i postronni, lecz w ogóle pragnący dopomóc. O tym właśnie zamierzałem Pani nadmienić. To by było do zrobienia. 17 Dostoiewski. l- I

 

- Tak, dobrze, proszę pana... Bóg panu za to... - jęknęła Sonia nie spuszczając oczu z Piotra Pietrowicza. - Do zrobienia... lecz... o tym potem... właściwie można by nawet i dzisiaj. Wieczorem zobaczymy się, pogadamy i rzucimy, że się tak wyrażę, podwaliny. "Niech pani do mnie wstąpi tutaj gdzieś koło siódmej. Spodziewam się, że i Andrzej Siemionowicz zechce wziąć "udział... Ale... jest tu pewna okoliczność, o której należy przedwstępnie i dokładnie wspomnieć. Dlatego też fatygowałem panią, Zofio Siemionowno. Mianowicie jestem zdania, ze.nie można - i nawet byłoby niebezpiecznie-dawać pieniędzy do rąk samej Katarzynie Iwanownie; dowodem - chociażby ta dzisiejsza stypa. Nie posiadając, że tak powiem, ani kęsa strawy powszedniej na dzień jutrzejszy, ani... hm, obuwia, ani nic, kupuje się dzisiaj rum jamajka i nawet podobno maderę i-i-i kawę. Widziałem idąc przez pokój. A jutro wszystko znów się zwali na panią, aż do ostatniego kęsa chleba; to naprawdę nonsens. Toteż i zbiórka, moim. osobistym, zdaniem,-powinna odbyć się tak, by nieszczęsna wdowa, ze taJ^_DQSKienu wcale nie wiedziała o tych pieniądzach, by wiedziała, na przykład, tylko pani. Mam rację? - Nie wiem. Ona tylko dzisiaj tak... raz w życiu... bardzo chciała uczcić pamięć, uszanować... ona zaś jest bardzo mądra. Zresztą jak pan uważa, i ja bardzo, bardzo, bardzo będę... oni wszyscy także będą panu... i Bóg pana... i sieroty... Tu Sonia utknęła i zapłakała.

- Mm-tak. Więc proszę to mieć na względzie; teraz zaś zechce pani przyjąć na rzecz swej krewnej,, na opędzenie pierwszych potrzeb, skromną kwotę ode mnie osobiście. Bardzo a bardzo życzę sobie,"by moje' nazwisko nie zostało wymienione. Oto... Mając, że tak powiem, własne kłopoty, więcej nie jestem w stanie... Piotr Pietrowicz podał Soni dziesięciorublowy banknot, starannie go rozłożywszy. Sonia wzięła, spłonęła rumieńcem, zerwała się, coś bąknęła i co rychlej pożegnała ich. Piotr Pietrowicz uroczyście odprowadził ją do drzwi. "Wypadła nareszcie z pokoju, zalterowana, wymęczona i wróciła do Katarzyny Iwanowny całkiem oszołomiona. Przez cały czas tej sceny Andrzej Siemionowicz to stal przy oknie, to chodził po pokoju, nie chcąc przerywać roz-386

mowy, kiedy zaś Sonia wybiegła, podszedł do Piotra Pietrowicza i solennie podał mu rękę. - Wszystko słyszałem i wszystko widziałem - rzekł kładąc specjalny nacisk na "ostatnim wyrazie. - To szlachetnie... właściwie chciałem rzecT liumamtamie! Pragnął pan uniknąć wdzięczności, widziałem!''I chociaż - wyznam - zasadniczo nie pochwalam dobroczynności prywatnej, gdyż ona nie tylko nie usuwa zła radykalnie, lecz owszem, jeszcze je wzmaga, niemniej przeto muszę wyznać, że patrzałem na pański uczynek z przyjemnością - tak, taE, mnie się to podoba. --E, wszystko to głupstwa! - mruczał Piotr Pietrowicz, nieco wzburzony, jakoś dziwnie popatrując na Lebie-ziatnikowa. - Nie,, nie głupstwa! Człowiek dotknięty i zirytowany, jak pan, tym, co zaszło wczoraj, a równocześnie zdolny myśleć o niedolach innych-taki człowiek... jakkolwiek dopuszcza się błędu społecznego... niemniej przeto... zasługuje na szacunek! Nawet się tego nie spodziewałem po panu. Piotrze Pietrowiczu, tym bardziej że wskutek pańskich pojęć... O, jak panu jeszcze przeszkadzają pańskie pojęcia! Na przykład, jak pana wzburza to wczorajsze niepowodzenie - wolał poczciwy Andrzej Siemionowicz, znowu czując przypływ życzliwości w stosunku do Piotra Pietrowicza. - I po co, po co panu koniecznie ten ślub, ten legalny ślub, najzacniejszy i najmilszy Piotrze Pietrowiczu? Po co panu koniecznie ta legalność małżeństwa? Bij mnie pan, jeśli chcesz, ale ja jestem rad, rad, że to nie doszło do skutku, że pan jest wolny, że jeszcze niezupełnie jest pan stracony dla ludzkości, rad jestem... Widzi pan: szczerze się wypowiedziałem! - Pan pyta: po co? Po to, że nie chcę w waszym cywilnym małżeństwie nosić rogów i hodować cudzych dzieciy oto po co mi jest potrzebny ślub legalny-odparł Łużyn na od-czepnego. Był zamyślony i mocno czymś zaprzątnięty. - Dzieci? wspomniał pan o dzieciach? - drgnął Andrzej Siemionowicz, niby koń bojowy na dźwięk pobudki wojennej. - Dzieci - to zagadnienie społeczne, zagadnienie pierwszorzędnej doniosłości, zgoda; lecz zagadnienie dzieci zostanie inaczej rozstrzygnięte. Niektórzy w ogóle odrzucają dzieci, jako mające związek z rodziną. O dzieciach pomó-

wimy później, na razie zaś zajmijmy się rogami! Wyznam, że to moja słaba strona. To paskudne, huzarskie, puszki-nowskie stówko jest nie do pomyślenia w słowniku przyszłości. Bo i cóż to są rogi? O, jakież zbłąkanie! Co za rogi? Po co rogi? Smalone duby! Przeciwnie, właśnie w cywilnym związku nie będzie ich! Rogi - to tylko skutek naturalny wszelkiego małżeństwa legalnego, że tak powiem: poprawka, protest, tak że w tym sensie nie są one zgoła niczym poniżającym... Jeżeli kiedykolwiek (przypuśćmy na chwilę tę niedorzeczność) zawrę ślub legalny, to nawet będę się cieszył z tych waszych przeklętych rogów; powiem wtedy żonie: "Moja droga, dotychczas tylko kochałem ciebie, teraz zaś szanuję cię, ponieważ potrafiłaś zaprotestować!" Pan się śmieje? To dlatego, że nie stać pana na zerwanie z przesądami! Do licha, wszak ja rozumiem, w czym mianowicie tkwi przykrość, kiedy człowieka oszukują w legalnym małżeństwie; ale to przecie tylko podłe następstwa podłego faktu, gdzie oboje są poniżeni. Gdy zaś rogi przypina się otwarcie, jak w związku cywilnym, wówczas one już nie istnieją, są nie do pomyślenia i nawet tracą miano rogów. Owszem, pańska żona dowiedzie panu tylko, jak pana szanuje, uważając go za niezdolnego sprzeciwić się jej szczęściu i za dość kulturalnego, żeby się na niej nie mścić za jej nowego męża. Do licha, niekiedy marzę, że gdyby mię wydano za mąż, tfu! gdybym się ożenił... (cywilnie czy legalnie, wszystko jedno) chyba sam bym przyprowadził żonie kochanka, o ile długo by się z tym ociągała. "Moja droga, rzekłbym jej, kocham cię, lecz ponadto pragnę, żebyś ty mnie szanowała, więc masz!" Co? Dobrze mówię? Co? Piotr Pietrowicz chichotał słuchając, ale bez wielkiego animuszu. Nawet nie bardzo słuchał. Istotnie, obmyślał coś innego, i wreszcie nawet Lebieziamikow to dostrzegł. Łu-żyn był zdenerwowany, zacierał ręce, zamyślał się. Wszystko to Andrzej Siemionowicz zmiarkował później i przypomniał sobie. II

Trudno było oznaczyć dokładnie powody, dla których w rozstrojonym umyśle Katarzyny Iwanowny zrodził się pomysł tej bezsensownej stypy. Rzeczywiście, szastnęła na to bez iźa

mała dziesięć rubli z tych przeszło dwudziestu, które Raskol-nikow dał jej specjalnie na pogrzeb Marmieładowa. Może Katarzyna Iwanowna miała sobie za obowiązek uczcić pamięć nieboszczyka "jak należy", by wiedzieli wszyscy lokatorzy, a zwłaszcza Amalia Iwanowna, że był "nie tylko nie gorszy od nich, lecz może nawet daleko lepszy, proszę państwa" i że przeto nikt spośród nich nie ma prawa "zadzierać przed nim nosa". Może największy wpływ wywierała tutaj ta osobliwa duma ubogich, sprawiająca, że przy niektórych obrzędach, obowiązkowych dla nas wszystkich i każdego z osobna, niejeden biedak wyłazi ze skóry i wyrzuca ostatni zaoszczędzony grosz, aby się tylko "postawić" i aby "drudzy" nie mogli nic "przyganić". Bardzo możliwe, że Katarzyna Iwanowna chciała, właśnie w tym wypadku, właśnie teraz, gdy wyglądało, że opuścili ją wszyscy, pokazać "tym wszystkim nędznym i lichym lokatorom", że ona nie tylko "umie żyć i umie przyjąć gości", ale ponadto została wychowana jako żywo nie do takiej doli, została wychowana "w szlachetnym - rzec nawet można - arystokratycznym domu pułkownikowskim", gdzie z pewnością zaprawiono ją do czego innego niż do zamiatania podłóg i prania dziecięcych łachów po nocach. Takie napady dumy i próżności nawiedzają czasem ludzi najuboższych, najbardziej zahukanych i niekiedy przeistaczają się u nich w drażliwą, niepohamowaną potrzebę. Katarzyna Iwanowna zaś, na domiar, nie należała do zahukanych: okoliczności życiowe mogły ją zabić na śmierć, lecz zahukać jej moralnie, to znaczy zastraszyć i podbić jej wolę, niepodobna było. Ponadto So-nieczka mówiła o niej całkiem słusznie, że rozum się jej pomieszał. Wprawdzie stanowczo tego stwierdzić jeszcze nie było można, lecz istotnie w ostatnich czasach, przez cały ten ubiegły rok, biedny jej umysł zanadto był udręczony, żeby się po części nie zmącić. Daleko posunięte suchoty, jak utrzymują medycy, również się przyczyniają do upośledzenia władz umysłowych. Win w liczbie mnogiej i w różnorakich gatunkach - nie było, m a der y także nie, to przesada Łużyna; wino jednak było. Była też wódka^ rum j lizbońskie - wszystko podłej jakości, lecz w dostatecznej ilości. Co do potraw, to oprócz kutii, były trzy, czter^dąnia (w~tej liczbie bliny) - wszystko z kuchni Amalii Iwanowny, nadto zaś nastawiono od razu dwa

 

samowary, gdy?,.poobiedzię miała być herbata i poncz. Sprawunkami zajęła się Katarzyna Iwanowna 2 pomocą jednego lokatora, jakiegoś nieszczęsnego Polaczyny, który Bóg wie czemu mieszkał u pani Lippewechsel, a teraz ofiarował się ze swymi usługami Katarzynie Iwanownie, biegał cały wczorajszy dzień i dzisiejszy poranek, z wywalonym językiem, przy czym szczególnie starał się o to, by ta ostatnia okoliczność rzucała się wszystkim w oczy. O lada bagatelę przylatywał co chwila do Katarzyny Iwanowny, nawet biegał szukać jej na rynku, nieustannie zwracał się do niej "pani chorążyno" i w końcu obrzydł jej jak flaki z olejem, choć z początku twierdziła, że bez tego "usłużnego i wielkodusznego" człowieka przepadłaby z kretesem. Było to w charakterze Katarzyny Iwanowny pochopnie ustroić pierwszego lepszego w najpiękniejsze, najbardziej tęczowe kolory, zachwalić go tak, że jemu samemu robiło się głupio, wymyślać ku jego chwale różne zgoła nie istniejące okoliczności, najszczerzej i naj-uczciwiej uwierzyć w ich realność, a później raptem, ni stąd, ni zowąd, rozczarować się, osadzić go, opluć i na zbity łeb wypędzić człowieka, przed którym zaledwie kilka godzin temu leżała dosłownie plackiem. Z natury była skłonna do śmiechu, wesoła, lubiąca zgodę, ale wskutek bezustannych nieszczęść i niepowodzeń zaczęła z taką pasją żądać i wymagać, by wszyscy żyli w zgodzie i radości i nie ważyli się żyć inaczej - że teraz najlżejszy dysonans, najbłahsze niepowodzenie wtrącało ją z miejsca nieledwie w zapamiętanie; w mig, bezpośrednio po najbardziej wygórowanych nadziejach i fantazjach, zaczynała przeklinać swą dolę, drzeć i szarpać wszystko, co było pod ręką, tłuc głową o mur. Również Amalia Iwanowna raptem nabrała niezwykłego znaczenia i zaskarbiła sobie niezwykły szacunek Katarzyny Iwanowny - dlatego tylko, być może, iż zaprojektowano tę stypę i że Amalia Iwanowna całym serź,em wzięła udział w trudach: ofiarowała się nakryć do stołu, dostarczyć obrusów, serwetek, naczyń i tak dalej oraz przyrządzić jedzenie w swej kuchni. Katarzyna Iwanowna wyposażyła ją w rozległe pełnomocnictwa, dała jej wolną rękę we wszystkim, sama zaś wyruszyła na cmentarz. Jakoż wszystko zostało przygotowane znakomicie: stół nakryty wcale schludnie; talerze, widelce, noże, kieliszki, szklanki, filiżanki-wszystko to naturalnie 390


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 23 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.011 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>