Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 41 страница



 

zostało powiedziane takim głosem, dochodzili do takich granic, że po tym wszystkim chyba nie jakiś Mikołka (którego Porfiry przejrzał na wylot od pierwszej chwili), chyba nie jakiś Mikołka mógłby zachwiać samym trzonem jego pewności." "No proszę! Nawet Razumichin zaczynał już podejrzewać! Widocznie scena pod lampa, na korytarzu, nie spłynęła z niego jak woda po szkle. Poleciał do Porfirego.;.. Ale z jakiej racji Porfiry go nabiera? Co on ma w tym, żeby uwagę Ra-zumichina zwrócić na Mikołkę? Na pewno coś knuje; tkwi w tym jakiś zamiar, ale jaki? Co prawda, od owego poranku minęło dużo czasu - zbyt, zbyt dużo, a o Porfirym nie było ani słychu, ani dychu. Hm, właściwie to gorzej..." Raskolnikow wziął czapkę, zamyślił się, potem wyszedł z pokoju. Po raz pierwszy od kilku dni czuł przynajmniej, że jest przy zdrowych zmysłach. "Trzeba skończyć ze Swidrygajlowem - myślał - za wszelką cenę i możliwie najprędzej. Zdaje się, że ten również czeka, bym sam do niego przyszedł." I oto w jego znużonym sercu wezbrała nagle taka nienawiść, że mógłby chyba zamordować jednego z tych dwóch: Swidrygajłowa albo Porfirego. Bądź co bądź poczuł, że jeśli nie teraz, to w przyszłości byłby w stanie to zrobić. "Zobaczymy, zobaczymy" - powtarzał w duchu. Lecz zaledwie otworzył drzwi do sieni, wpadł na Porfirego, który właśnie wchodził. Raskolnikow osłupiał na chwilę, ale tylko na jedną chwilę. Rzecz osobliwa: nie bardzo się zdziwił i prawie nie nastraszył. Drgnął tylko, lecz momentalnie, błyskawicznie stanął w pogotowiu. "Może to już rozwiązanie. Ale jakim sposobem podszedł tak cichutko jak kot, że nic nie słyszałem? Czyżby podsłuchiwał?" - Nie spodziewał się pan gościa, Rodionie Romanowi-czu - zawołał śmiejąc się Porfiry Pietrowicz. - Już dawno chciałem wstąpić, teraz przechodziłem obok, myślę sobie: czemu nie wpaść na pięć minut? Pan się gdzieś wybierał? Nie zatrzymam długo. Ot, na jednego papierosika, jeżeli wolno... - Niechże pan siada. Porfiry Pietrowiczu, niechże pan siada - zapraszał Raskolnikow z miną tak na pozór zadowoloną i przyjacielską, że doprawdy sam by siebie podziwiał, gdyby mógł się widzieć. Gonił resztkami! Bywa czasem, że człowiek cierpi śmiertelny strach przez pól godziny w towarzystwie rozbójnika, ale gdy ten ostatecznie przystawia mu nóż do gardła, strach mija nagle. Usiadł na wprost Porfirego i wpatrywał się weń bez drgnienia powiek. Porfiry zmrużył oczy i jął zapalać papierosa. "No gadaj że, gadaj! - takie wyzwanie chciało wyskoczyć z serca Raskolnikowa. - No, czemu,. czemu nie gadasz?" II

- Ach, te papierosiki! - przemówił wreszcie Porfiry Pietrowicz, gdy skończył zapalać, i odsapnął. - Wiem, że to trucizna, czysta trucizna, a porzucić nie mogę. Kaszlę, krztuszę się, początki astmy. Wie pan, tchórz ze mnie; kilka dni temu pojechałem do B-na - on każdego pacjenta bada co najmniej pół godziny; aż się roześmiał patrząc na mnie. Stukał, pukał. "Między innymi, powiada, nie służy panu tytoń; rozedma płuc." Ślicznie, ale jakże mam porzucić? Czym zastąpię? Nie piję, ot, w czym bieda, che-che-che, bieda w tym, że nie piję! Bo wszystko jest względne, Rodionie Romanyczu, wszystko jest względne. "Cóż to? znowu rozpoczyna swoją przeklętą grę?" - ze wstrętem pomyślał Raskolnikow. Przypomniała mu się nagle cała niedawna scena ich ostatniego spotkania i ówczesne uczucie napłynęło mu falą do serca. - Wstępowałem do. pana, onegdaj-, wieczorem; pan nie wie? -"ciągnął Porfiry Pietrowicz oglądając pokój. -Wchodziłem Iutaj»,do.Jego" pokoju. Tak samo jak dzisiaj szedłem sobie mimo pańskiego domu, pomyślałem: trzeba wpaść, złożyć mu wizytę. Przychodzę, pokój na oścież; rozejrzałem się, poczekałem, nawet nie zameldowałem się pańskiej służącej, wyszedłem. Pan nie zamyka- na-.klucz? Twarz Raskolnikowa chmurniała coraz bardziej. Porfiry jakby odgadł jego myśli. -.Przyszedłem wytłumaczyć się, Rodionie Romanyczu, mój złoty, wytłumaczyć się! Winien jestem panu wyjaśnienie - mowa z uśmieszkiem i nawet leciutko trącił Raskol-



nikowa dłonią w kolano, ale prawie w tejże chwili twarz jego przybrała nagle minę poważną, zatroskana, ba, ku zdziwieniu Raskolnikowa niemal smutną. Raskolnikow jeszcze nigdy nie widział i nie podejrzewał u niego takiego wyrazu twarzy. - Dziwna scena nastąpiła wtedy między nami, Rodionie Roma-nyczu. Co prawda, to i przy pierwszym naszym widzeniu zaszła również dziwna scena, lecz wtedy... Ha, teraz wszystko się dopasowuje. Rzecz jest taka: może jestem wobec pana bardzo nie w porządku, i sam to czuję. Bo jakżeśmy się rozstali? Pan pamięta: nerwy pańskie dygoczą i kolana drżą, moje nerwy dygoczą i drżą kolana. Wie pan, to już było jakoś wręcz nieprzyzwoicie między nami, nie po dżemelmeńsku. A wszak ostatecznie jesteśmy dżentelmenami; nawet przede wszystkim dżentelmenami - trzeba to uwzględnić. A pan pamięta, do czego dochodziło... Wręcz nieprzyzwoicie. "Właściwie za kogo on mnie ma?" - ze zdumieniem zastanawiał się Raskolnikow podnosząc głowę i wpatrując się w Porfirego jak urzeczony. - Zdecydowałem, że teraz powinniśmy działać otwarcie, to będzie lepiej - ciągnął Porfiry Pietrowicz, z lekka odwracając głowę i spuszczając oczy, jakby już nie chciał mieszać spojrzeniem swej niedawnej ofiary i jakby porzucał wszystkie swe dawne chwyty i fortele. - Bo tego rodzaju podejrzenia i tego rodzaju sceny długo trwać nie mogą. Wybawił nas wtedy Mikołka, bo Już sam nie wiem, do czego by doszło między nami. Ten przeklęty mieszczuch siedział u mnie wtedy za przepierzeniem-uwierzy pan? Pan naturalnie już o tym wie: mnie także wiadomo, że później wstąpił do pana; ale tego, co pan wówczas przypuścił, tego nie było: po nikogo nie posyłałem i nic jeszcze wtedy nie zarządziłem. Spyta pan, dlaczego nie zarządziłem? Hm, jakże to powiedzieć? Mnie samego to jakoś zaskoczyło. Nawet po stróżów nie bardzo posyłałem. (Stróżów pan z pewnością zauważył przechodząc.) Mignęła mi wtenczas myśl jedna, prędko, jakby błyskawica; bo uważa pan, Rodionie Romanyczu, diabelnie byłem wtedy przekonany. Trzeba spróbować, myślałem sobie: wprawdzie na pewien czas wypuszczę jedno, ale za to drugie schwycę za ogon; w każdym razie nie dam umknąć temu, co moje, co moje. Strasznie jesteś nerwowy, Rodionie Romanyczu, aż do przesady - przy wszystkich innych podstawowych cechach swego charakteru i serca, które, pochlebiam sobie, częściowo poznałem. Oczywiście, nawet i wtedy powinienem był wiedzieć, że przecież nie zawsze tak bywa, żeby człowiek raptem wstał i wygamąl wszystko, co ma na sercu. Owszem, to się zdarza, zwłaszcza jeśli doprowadzić człowieka do ostateczności, ale bądź co bądź rzadko. Powinienem to uwzględnić. Ale widzi pan, bardzo mi się chciało mieć choć szczególiczek! choćby maciuputenki, tylko bodaj jeden, lecz za to taki, żeby go można było wziąć do rąk, żeby to już była rzecz, a nie w kółko tylko wciąż psychologia. Bo myślałem sobie: jeżeli człowiek winien, to na pewno można z niego wycisnąć coś konkretnego, wolno nawet liczyć na najbardziej nieoczekiwane rezultaty. Liczyłem wtedy na pańskie usposobienie, Rodionie Romanowiczu, najbardziej na usposobienie. Mocno liczyłem na pana. - Ależ pan... ależ dlaczego pan teraz tak... - bąknął wreszcie Raskolnikow nie mogąc nawet porządnie sformułować pytania. "O czym on mówi? - gubił się w domysłach. - Czyżby rzeczywiście brał mnie za niewinnego?" - Czemu tak mówię? Bo przyszedłem się wytłumaczyć;

uważałem to'sobie, że tak powiem, za świętą powinność. Chcę panu wyłożyć wszystko do cna, jak to było, całą historię tego, co się zdarzyło wtenczas, powody tego, że tak powiem, zaćmienia umysłu. Dużo kazałem panu przecierpieć, Rodionie Romanyczu. Nie jestem potworem. Rozumiem i ja, czym to było dla człowieka udręczonego, ale dumnego, władczego i niecierpliwego przede wszystkim! Tak czy owak, uważam, żeś panczlowiek najszlachetniejszy, może nawet z zadatkami na wielkoduszność, choć bynajmniej nie wszystkie pańskie poglądy podzielam - śpieszę to zaznaczyć, gdyż za nic nie chcę pana zwodzić. Poznawszy pana przywiązałem się. Pana może te słowa śmieszą? Nic dziwnego. Wiem, że od pierwszego wejrzenia pan mnie nie polubił, bo zresztą nie ma za co polubić. Dlatego też, teraz ze swojej strony pragnę wszelkimi sposobami zatrzeć złe wrażenie i dowieść, że i ja jestem człowiekiem z sercem i sumieniem. Mówię otwarcie. Tu Porfiry Pieirowicz zatrzymał się z godnością- Raskolnikow uczul przypływ jakiegoś nowego lęku. Myśl, że Porfiry ma go za niewinnego, jęła go nagle straszyć. - Chyba nie warto opowiadać kolejno, jak się to wszy-

 

stko wówczas rozpoczęło - podjął Porfiry Pietrowicz. - Sądzę, że to zbyteczne. Zresztą nie potrafiłbym. Bo jakże to wyjaśnić porządnie? Najpierw rozeszły się słuchy. O tym, co to były za słuchy i od kogo, i kiedy,,, i dlaczego mianowicie skierowały się na pana - myślę, że także nie warto. U mnie zaś osobiście rozpoczęło się od przypadku, od pewnego zupełnie przypadkowego przypadku, który w najwyższym stopniu mógł być i mogło go nie być. Jaki przypadek? Hm, sądzę, że także szkoda mówić. To wszystko, te słuchy i te przypadki, złączyło mi się wtenczas w jedną myśl. Wyznaję otwarcie, bo jeżeli przyznawać się, to do wszystkiego; otóż to ja pierwszy wpadłem wtedy na pana. Bo te jakieś notatki na zastawach u staruszki, i tak dalej, i tak dalej - to wszystko furda. Takich sztuczek można naliczyć setkę. Miałem również sposobność dowiedzieć się wówczas szczegółowo o scenie w biurze policji - i to nie mimochodem, lecz od narratora szczególniejszego, kapitalnego, który sam o tym nie wiedząc odmalował mi tę sprawę znakomicie. I tak szczególik do szczególiku, szcze-gólik do szczególiku, Rodionie Romanyczu, mój złoty! Więc jakże miałem nie zwrócić się w wiadomym kierunku? Zapewne, mówi angielskie przysłowie, że ze stu królików nie da się złożyć jednego konia, ze stu podejrzeń nigdy się nie złoży jednego dowodu; ale to przecie dopiero rozsądek, a trzeba się liczyć z namiętnościami, boć ostatecznie i sędzia śledczy jest człowiekiem. Przypomniałem sobie wtedy o pańskim artykuliku w tym piśmie, pamięta pan, już za pierwszej bytności pana mówiliśmy o tym szczegółowo. Natrząsałem się wtedy, ale to po to, żeby z pana wydobyć coś więcej: pan jest bardzo niecierpliwy i chory, Rodionie Romanyczu. Że pan jest mężny, zuchwały, poważny i... czujący, wiele czujący - wszystko to dawno wiedziałem. Mnie te wszystkie odczucia są znane, również pański artykulik przeczytałem jak coś znanego. Podczas bezsennych nocy w jakimś zapamiętaniu lągł się ten artykuł, z zamieraniem i łomotaniem serca, z tłumionym entuzjazmem. Niebezpieczy jest ten tłumiony, dumny entuzjazm młodzieży. Natrząsałem się wówczas, a teraz wyznam panu, że strasznie lubię w ogóle, to znaczy jako amator, taką pierwszą, młodzieńczą, gorącą próbę pióra. Dym, mgła, we mgle dzwoni struna. Artykuł pański' jest niedorzeczny i fantastyczny, ale przebłyskuje 464

w nim taka szczerość, jest w nim duma młoda i nie przekupiona, jest w nim odwaga rozpaczy; posępny to artykuł, lecz to dobrze. Artykulik ten przeczytałem sobie wtedy i odłożyłem, i.... odłożywszy, zaraz pomyślałem: "Ba, z tym człowiekiem nie pójdzie tak łatwo!" A teraz niechże pan sam powie: czy mogłem po takim wstępie nie dać się porwać dalszemu ciągowi? Ach, Boże! Czyż ja co mówię? Czyż ja teraz coś twierdzę? Dopiero wtedy zauważyłem. Cóż to jest? pomyślałem. Nie ma tu nic, zgoła nic, może w najwyższym stopniu nic. I zupełnie nie przystoi mnie, sędziemu śledczemu, tak się za-galopowywać. Mam w ręku Mikołkę, mam fakty-bo jak pan sobie chce, tam były fakty! On także miał swoją psychologię; muszę się nim zająć, pomyślałem, boć tu chodzi o śmierć i życie. Po co teraz tłumaczę to panu? Po to, żeby pan wiedział i ze swym rozumem i sercem nie miał za złe ówczesnego złośliwego postępowania. Nie było ono złośliwe, szczerze mówiąc, che-che! Może pan sobie wyobraża, że nie byłem wtedy u pana z rewizją? Byłem, byłem, che-che, byłem, gdy pan tutaj leżał chóry w łóżeczku. Nie" urzędowo i nie pod własnym nazwiskiem, ale byłem. Do ostatniego włoska wszystko się tu przetrząsnęło w. pańskim mieszkaniu, ale - umsonst!* Myślałem sobie: teraz ten człowiek przyjdzie, sam przyjdzie, i to bardzo prędko, jeżeli winien, to niechybnie przyjdzie. Inny by nie przyszedł, ale ten przyjdzie. A czy pamiętasz, Rodionie Romanyczu, jak "panRazumichin zaczął ci się wygadywać? Zrobiliśmy to w tym celu, żeby cię zdenerwować; umyślnie puściliśmy słuchy, ażeby pan Razumichin wygada}' się, boć to taki człowiek, który nie potrafi milczeć, kiedy jest oburzony. Panu zaś Zamiotowowi przede wszystkim rzuciła się w oczy twoja szczera odwaga i twój gniew. Bo któż to widział tak od razu wygarnąć w pJwiarni^uJazabiłem.!"!1 Oho, pomyślałem sobie, śmiało! zbyt śmiało! Jeżeli on jest winien, to niebezpieczny z niego przeciwnik. Tak sobie wtedy pomyślałem. I czekam. Czekam z całych sil - a Zamiotowa pan wtedy literalnie zmiażdżył i... i w tym ci sęk, że ta cała przeklęta psychologia ma dwa końce. Otóż czekam, wypatruję, a tu raptem Bóg mi cię sprowadza: przychodzisz. Aż mi serce drgnęło. Ech! Po co pan wtedy przyszedł? Śmiech, ten twój * aa próżno!

 

śmiech, kiedyście wówczas przyszli-pamiętasz pan? Właśnie wtedy przejrzałem cię na wylot, jakbyś był ze szklą. A gdybym cię nie oczekiwał w taki szczególniejszy sposób, to może bym nic nie dojrzał w twoim śmiechu. Oto co znaczy: być w nastroju. A pan Razumichin wtedy... Ach, kąmieii»-kamień, pamięta pan, kamień, no, _teni_pQd-ktorym_ukryte_sa_ rzeczy? Literalnie ]akbym go widział, gdzieś tam w ogrodzie - bo pan powiedział Zamiotowowi, że w ogrodzie, prawda? A potem drugi raz mnie? A kiedyśmy wtenczas zaczęli analizować ten pański artykuł, kiedy pan zaczął- mi go wykładać! no! powiadam panu: każdziutkie słowo przedstawiło mi się dwojako, j.akb.y pod każdym, z..nich siedziało drugie jeszcze znaczenie. I tak oto, Rodionie Romanyczu, doszedłem aż do bslatńiego słupa i dopiero wtedy się opamiętałem, gdy się weń trzasnąłem łbem. Hola, powiedziałem sobie, hola! Przecie jeżeli chcieć, można to wszystko aż do ostatniego szczegółu wytłumaczyć wręcz odwrotnie i bodaj że to wypadnie jeszcze naturalniej. Sam sobie przyznawałem, że naturalniej wypadnie. Męczarnia! Nie, myślę sobie, już bym wolał jaki szczególiczek... A jakem wówczas usłyszał o tym dzwonku, to aż zamarłem cały, aż mnie ciarki przeszły! Aha, myślę, oto i nasz szczególiczek! Jest! I już nawet nie rozumowałem, nie chciałem rozumować. Dałbym wtedy tysiąc rubli ze swej kieszeni, żeby tylko móc na własne oczy widzieć, jak pan szedł obok tego mieszczanina sto kroków (po tym, gdy cisnął ci w oczy: "Morderca!") i przez te całe sto kroków nie odważyłeś się o nic go zapytać!... Albo te zimne dreszcze wzdłuż kręgosłupa? Albo wciąż o tych dzwonkach - w chorobie, w półmalignie? Więc jakże się po tym wszystkim dziwić, Rodionie Romano-wiczu, że zacząłem wówczas tak żartować z tobą? I dlaczego sam przyszedłeś akurat w tej minucie? Toż i ciebie jakby ktoś z tyłu popychał, słowo daję, i gdyby nie rozładował atmosfery Mikotka, to... Mikołkę pan pamięta? Dobrze go pan zapamiętał? Przecie to był grom z jasnego nieba! Grom, piorun! A jak ja go powitałem? Gromowi, piorunowi - ani tyćko nie uwierzyłem, sameś pan widział. Ba! Nawet później, już po pańskim wyjściu, gdy mi na niektóre punkty odpowiadał bardzo a bardzo składnie,-tak że aż się dziwiłem-nawet wtedy nie wierzyłem mu za grosz! Bo moja pewność była 4A6

-^

twardsza od diamentu. Nie, myślę sobie, wolne żarty! Gadaj zdrów, Mikołka! - Razumichin mówił mi przed chwilą, że pan i teraz oskarża Mikołaja i sam upewnił o tym Razumichina... Zbrakło mu tchu, nie dokończył. Z niewypowiedzianą alteracją słuchał, jak człowiek, który go "rozgryzł" całkowicie, teraz się wycofuje. Bał się uwierzyć i nie wierzył. W tych dwuznacznych jeszcze słowach chciwie szukał i dobadywał się czegoś dokładniejszego i bardziej rozstrzygającego. - Pan Razumichin! - zawołał Profiry, rzekłbyś, ucieszony, że milczący Raskolnikow wreszcie o coś pyta. - Che-che-che! Pana Razumichina koniecznie trzeba było jakoś spławić: czy nam to źle we dwóch? Pan Razumichin byłby tu piątym kołem u wozu... przy tym wpadł do mnie blady jak ściana... Ha, Bóg z nim, mniejsza o niego. A co do Mikołki, czy chce pan wiedzieć, co to za facet? jak ja go rozumiem? Przede wszystkim to jeszcze zupełny dzieciuch; tchórz nie tchórz, ale coś w rodzaju artysty. Daję słowo. Proszę się nie śmiać, że tak o nim mówię. Dusza niewinna i chłonna. Ma serce, fantasta. I do tańca, i do śpiewu, a bajki opowiada podobno tak, że ludzie z daleka się schodzą. I do szkoły chodzi, i do upadłego się zaśmiewa, gdy mu pokazać palec, i upija się jak bela - wcale nie z nałogu, tylko ot tak, po dziecinnemu jeszcze, gdy go kto spoi. Ukradł wówczas - a sam o tym nie wie, bo "skoro znalazłem na podłodze, to gdzież tu kradzież?" A czy panu wiadomo, że on jest z raskolników19 - raczej nie z raskolników, tylko po prostu sekciarz. Świeżo jeszcze u siebie na wsi przez cale dwa lata był pod kierunkiem jakiegoś tam świątobliwego męża. Wiem o tym od Mikołki i od jego kompanów. Nie dość tego! chciał zostać pustelnikiem. Był gorliwy, trawił noce na modłach, czytał stare, "prawdę zawierające" księgi, zaczytywał się nimi. Petersburg uderzył mu do głowy, zwłaszcza płeć nadobna, no i trunki. Wrażliwy jest; zapomniał i o świątobliwym mężu, i o wszystkim. Wiem, że go tu polubił jeden malarz, zaczął go odwiedzać - aż tu raptem to zdarzenie. Chłopak oczywiście dostał stracha - nuże się wieszać, uciekać. Trudno zmienić pojęcie, jakie sobie lud urobił na temat naszego sądownictwa. Przeraża ich samo słowo "zasądzą". Kto temu winien? Może nowe sądy zmienią 467

 

tę opinię. Och, dalby Bóg... Otóż w więzieniu przypomniał mu się, widać, świątobliwy starzec; wypłynęła również Biblia. Czy pan wie, Rodionie Romanyczu, co dla niektórych z nich znaczy "przyjąć cierpienie"? Wcale nie za kogoś określonego, tylko po prostu "trzeba przyjąć cierpienie", dobrowolnie wziąć je na siebie - tym bardziej gdy ono przychodzi od władz. Za moich czasów siedział w więzieniu pewien spokoj-niuteńki aresztant: cały rok czytał po nocach Biblię na przypiecku, no i zaczytal się, ale to - wie pan - zaczytał się na amen, tak że ni stąd, ni zowąd chwycił cegłę i cisnął w naczelnika, od którego żadnej krzywdy nie doznał. Ale jak cisnął? umyślnie o cały arszyn w bok, żeby czasem nie trafić. Ha, wiadomo, co czeka areszianta, który z bronią w ręku napada na naczelnika: "przyjął cierpienie". Otóż podejrzewam teraz, że i Mikoika chce "przyjąć cierpienie" czy coś w tym guście. Wiem to na pewno, na mocy faktów. Tylko że on sam nie wie, że ja wiem. Może pan nie wierzy, że z ludu wychodzą tacy fantaści? Ależ to rzecz zwykła. Znów się odezwał wpływ świątobliwego starca, zwłaszcza po próbie powieszenia się. Zresztą on mi sam wszystko opowie; przyjdzie. Myśli pan, że wytrzyma? Proszę zaczekać - jeszcze się wyprze! Z godziny na godzinę czekam, że przyjdzie cofnąć zeznania. Ja tego Mikołkę polubiłem i zbadam go na wskroś. Co pan myśli! Che-che! Na niektóre punkty odpowiadał mi nader składnie, widocznie zdobył potrzebne informacje, ale co do innych punktów - brnie jak kobyla w błoto, absolutnie nic nie wie, a przy tym nie domyśla się, że nie wie! Nie, kochany mój Rodionie Romanyczu, to nie Mikołka! To sprawa fantastyczna, mroczna sprawa współczesna, w stylu naszego stulecia, kiedy się ludzkie serce zmąciło; kiedy się szermuje frazesem, że krew "odświeża", kiedy się głosi życie ułatwione. Mamy tutaj książkowe rojenia, mamy tutaj serce rozjątrzone teorią; widocznie tu jest zdecydowanie się na pierwszy krok, ale zdecydowanie się osobliwego autoramentu: człowiek się zdecydował, ale tak jakby runął z wysokiej góry, jakby spadł z dzwonnicy; poszedł popełnić zbrodnię jakby nie na własnych nogach. Zapomniał przymknąć drzwi za sobą, a zabił; dwie osoby zabił - dla teorii. Zabił, a pieniędzy wziąć nie potrafił, co zaś zdążył porwać, to ukrył pod kamieniem. Nie dość mu było, że zniósł katusze, kiedy siedział 468

za drzwiami, a do drzwi się dobijali, targali za dzwonek; nie, on potem, wpółprzytomny, idzie do pustego już mieszkania, żeby przypomnieć sobie ten dzwonek, żeby raz jeszcze doświadczyć lodowatych dreszczy wzdłuż kręgosłupa... Pewno, można to ostatecznie tłumaczyć chorobą, lecz mamy i coś lepszego: zabił, a poczytuje siebie za człowieka uczciwego, gardzi ludźmi, paraduje jak biały anioł... Nie, mój złoty Rodionie Romanyczu, jaki tam Mikołka! To nie Mikołka! Te ostatnie słowa po wszystkim co zostało powiedziane uprzednio i co tak przypominało wycofanie się z pozycji były zbyt niespodziewane. Raskolnikow zadrżał cały, jak grotem przeszyty. -Więc... któż... zabił?-spytał zdławionym głosem, nie mogąc się pohamować. Porfiry Pietrowicz aż się odchylił na oparcie krzesła, jak gdyby był zdumiony niespodziewanym pytaniem. - Jak to: kto zabił?... - powtórzył, własnym uszom nie wierząc - ależ pan zabił, JSodionie-Romanyczu! Pan zabił... - dodał prawie szeptem, tonem całkowitego przeświadczenia. Raskolnikow zerwał się z kanapy, postał kilka sekund i znów usiadł bez słowa. Drobne skurcze przebiegły mu po twarzy. - Buzia znowu drga jak wtedy - mruknął Porfiry Pietrowicz nieledwie ze współczuciem. - Widocznie, Rodionie Romanyczu,.źle--mnie zrozumiałeś - dodał po krótkim milczeniu - i dlatego tatuś zdumiony,. Przyszedłem po to właśnie, żeby już wszystko powiedzieć i poprowadzić rzecz otwarcie. - To nie ja zabiłem, - wyszeptał Raskolnikow, jak wystraszone małe dzieci, przyłapane na zbytkach. - Owszem, to pan, Rodionie Romanyczu, pan, nikt inny - surowo i z przekonaniem rzekł Porfiry. Umilkli obaj i milczenie trwało dziwnie długo, dobre dziesięć minut. Raskolnikow oparł się o stół i milcząc burzył sobie palcami włosy. Porfiry Pietrowicz siedział cichutko i czekał. Nagle Raskolnikow spojrzał na niego wzgardliwie. - A pan znowu swoje. Porfiry Pietrowiczu! Znowu te same chwyty, że też się panu nie sprzykrzy, doprawdy! - E, daj pan pokój, co mi teraz po chwytach! Inna sprawa, 469

 

gdyby tu byli świadkowie, ale przecież szepczemy do siebie w cztery oczy. Sam pan widzi, że nie.po to przyszedłem, by cię osaczać i łapać jak zająca. Czy się przyznasz, czy nie - w tej chwili jest mi to obojętne. W duchu i tak mam pewność. - Wobec tego po coś pan przyszedł? - rozzłościł się Raskolnikow. - Znów zadam poprzednie pytanie: jeżeli ma mnie pan za winnego, czemuż nie bierzesz mnie do więzienia? - A, to rozumiem, to jest pytanie! Odpowiem panu punkt po punkcie. Po pierwsze, tak od razu wziąć pana do aresztu byłoby dla mnie niekorzystnie. - Jak to: niekorzystnie! Skoro pan przekonany, więc powinien... -)Ba, cóż z tego, żem przekonany? Przecie to dopiero moje marzenia. Zresztą po co mam pana posadzić? żeby zabezpieczyć panu spokój? Pan- sam to wie, jeśli pan się naprasza. Ot, na przykład, przyprowadzę tego mieszczanina, żeby pana zdemaskował, a pan mu powie: "Pijanyś, bracie, czy co? Kto mnie z tobą widział? Po prostu wziąłem ciebie za pijanego, bo też byłeś pijany." No i co ja wtedy na to? zwłaszcza że pańskie oświetlenie będzie prawdopodobniejsze niż jego, bo jego zeznania zawierają tylko psychologię (co nawet niezbyt pasuje do jego gęby),\'pan- natomiast, utrafia w sedno, bo ten lądaco rzeczywiście-pijajalT cholera i aż nadto jesf^tego znany. Przy~txm^ż4riltekretiue_prżyznawałem się panu szczerze, że cała ta psychologia ma dwa końce i że ten drugi koniec jest dłuższy, daleko prawdopodobniej szy, a ponadto nie mam na razie nic przeciwko panu. I chociaż mimo wszystko wsadzę pana, i nawet specjalnie przyszedłem (zupełnie inaczej niż to bywa), żeby z góryotyni uprzedzić, jednak mówię wprost (także inaczej, niż to bywa), że dla mnie będzie to niekorzystne. Po wtóreT^rżysżedłem dlatego... - Właśnie, właśnie, po wtóre? (Raskolnikow wciąż jeszcze się dusił.) - Dlatego, że jak już przedtem mówiłem, uważam, iż winien panu jestem wyjaśnienie. Nie chcę, żebyś mnie miał za potwora, tym bardziej że ci jestem szczerze życzliwy •- możesz wierzyć lub nie wierzyć. Toteż; po trzecie, przychodzę do ciebie z bezpośrednią i otwartą propozycją, żebyś się zgłosił jako winowajca. Będzie td 3Ta pana bez porównania korzy-470


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 20 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.009 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>