Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 48 страница



mur sąsiedniej kamienicy. W końcu, kiedy już doszła do zupełnej pewności, że nieszczęśnik nie żyje - wszedł do jej pokoju. '»RadosnjTokrzyk wyrwał się-iei-g-rnersi. Ale spojrzawszy bacznie na jego twarz, zbladła raptownie. - Ano, tak - rzekł uśmiechając się Raskolnikow - przyszedłem_po twoje krzyżyki, Soniu. Przecie sama kazałaś mt iść na rozstaje, a teraz, gdy przyszło co do czego, stchórzyłaś, zdaje się? Popatrzyła na niego ze zdumieniem. Dziwnym wydał jej się ten ton; wstrząsnęły nią dreszcze, ale po chwili zrozumiała, że i ten ton, i te słowa - wszystko to było sztuczne. Nawet mówiąc do niej patrzał jakoś w kąt i zdawał się unikać jej spojrzenia. - Uważasz, Soniu, umyśliłem sobie,,.że może tak będzie korzystniej. Jest pewna okoliczność... Ale o tym długo trzeba by gadać, a nie warto. Wiesz, co mnie tylko złości? Bierze mnie gniew, że wszystkie te głupie, bestialskie gęby otoczą mnie zaraz, będą wybałuszać na mnie gały, zadawać mi swoje idiotyczne pytania, na które trzeba odpowiadać, będą wytykać palcami... Tfu! Wiesz, Jue_Jio_PorfiregQ_pójdę, sprzykrzył mi się. Wolę.Jaojsc do mego przyjaciela, pprucznika-Procha - to dopiero go zdziwię, to dopiero wywrę efekt w swoim rodzaju! A warto by mieć więcej zimnej krwi; jestem zanadto żółciowy ostatnimi czasy. Czy dasz wiarę: tylko co pogroziłem siostrze omalże nie pięścią za to jedynie, że się obejrzała, by na mnie spojrzeć ostatni raa. To świństwo - być w takim stanie! Tfu, do czego doszedłem! No, gdzież tęJkrzyżyki? Był jakby nieswój. Nie mógł ustać na miejscu ani chwili, na żadnym przedmiocie nie mógł skupić uwagi. Myśli jego przeskakiwały jedna przez drugą, mówił od rzeczy, ręce z lekka mu drżały. Sonia milcząc wyjęła z szuflady dwa krzyżyki, cyprysowy i mosiężny, przezegnała_sie^t>rzeżegnala Raskolnikowa i włożyła mu na pierś-eyprysewy krzyżyk. - Aha, to ma być symbol tego, że biorę na siebie krzyż, che-che! Jak gdybym dotąd mało cierpiał! Cyprysowy, czyli zwyczajny; ten mosiężny, który należał do Lizawiety,'bierzesz dla siebie. Pokaż no?! Więc ona go miała na sobie... w tamtej chwili? Znam dwa podobne krzyżyki, srebrny

 

i z medalikiem. Rzuciłem je wtedy staruszce na piersi. Teraz by się przydały, mógłbym je włożyć... Zresztą gadam trzy p(r) trzy, a zapomnę o interesie; jestem jakiś roztargniony!... Uważasz.-Soniy^rzyszedłem właściwie po to, żeby.cie.uprze-dzić, żebyś wiedziała... Oto i wszystko... Tylko w tym celu przyszedłem. (Hm, swoją drogą, myślałem, że powiem coś więcej.) Wszak chciałaś sama, żebym poszedł. Otóż teraz będę siedział w więzieniu, spełnią się twoje chęci, czemu więc płaczesz? I ty także? Przestań, daj pokój, och, jak mi to wszystko ciąży! Jednakże rodziło się w nim uczucie; patrzał na nią i serce mu się ścisnęło. "Dlaczego, dlaczego i ona też? - pomyślał - czymże dla niej jestem! Czemu płacze, czemu troszczy się o mnie, jak matka albo Dunia? Niańką mi będzie!" - Przezegnaisie, pomódl choć raz - drżącym, nieśmiałym głosem poprosiła "Sonia; - O, co to, to ile d się podoba! I z czystego serca to zrobię, Soniu, z czystego serca... Co prawda chciał powiedzieć coś innego.



Przeżegnał się kilka razy. Sonia^schwycila chustkę i zarzuciła ją sobie^glowęrByfitozielona dradedamowa chustka, prawdopodobnie ta sama, "familijna", o której wówczas •wspominał Marmieładow. Raskolnikowowi mignęła myśl o tym, ale nie zapytał. Rzeczywiście, czuł już sam, że jest okropnie roztargniony i jakoś niemożliwie roztrzęsiony. To go przestraszyło; uderzyło go i to również, że Sonia chce iść z nim razem. - Co to?Dokadtx?^_ Zostań, zostań! Pójdę sam - zawołał z małoduszną irytacją i, prawie rozzłoszczony, ruszył ku drzwiom. - Po co mi ta cala świta! - burczał wychodząc. Sonia zostala-^pośrodku pokoJji_NawetJłjeJŁJaią nie pożegnał. Już o nie)zapoihńial.'7ątrząca,buntownicza wątpliwość zakipiała w)ego duszy. "Czy to tak, czy to istotnie tak? - myślał na nowo, zstępując ze schodów. - Czy rzeczywiście nie można się zatrzymać i wszystkiego tego odrzucić... i nie iść?" A jednak szedł. Nagle wyczuł ostatecznie, że nie ma po co zadawać sobie takidTpytań. Wyszedłszyna ulicę przypomniał sobie, że się nie pożegnał-z-.Sonią, żezostala~pośrodku pokoju, w swej zielonej chustce, wystraszona jego okrzykiem. Przystanął na krótko. A w tejże chwili oślepiła go pewna myśl - jakby umyślnie czekająca, by go oszołomić do reszty. "Po co, na co chodziłem do niej teraz? Powiedziałem jej, że w interesie; jakiż to był interes? Żadnego interesu nie miałem. Czy po to, by jej oświadczyć, że idę? No to cóż z tego? To mi dopiero interes! Czyżbym ją pokochał? Przecież nie, nie? Przecież odpędziłem ją tylko co jak psa. Może istotnie trzeba mi było jej krzyżyków? O, jakże nisko upadłem! Nie, trzeba mi było jej łez, chciałem widzieć jej przestrach, patrzeć, jak boli i dręczy się jej serce! Chciałem choć trochę się zaczepić, pomarudzić, popatrzeć na człowieka! A jeszcze miałem czoło liczyć na siebie. Bóg wie co sobie wyobrażać - ja, nędzarz i nędznik, ja szuja, szuja!" Sz^dl nabrzeżem kanału i był już niedaleko celu. Cecz dotarłszy do mostu zatrzymał się i nagle skręcił na most, w stronę placu Siennego. Chciwie rozglądał się na prawo i na lewo, z wytężeniem wpatrywał w każdy przedmiot i na niczym nie mógł skupić uwagi: wszystko mu się wyślizgiwało. "Za tydzień, za miesiąc będą mnie gdzieś wieźli więzienną karetką po tym samym moście; jakże wtedy spojrzę na ten kanał? Warto sobie zapamiętać-przemknęło mu przez myśl.-Oto jest szyld; jakże wtedy odczytam te same litery? Napisano tu: S pułk a, przez źu»; muszę zapamiętać to źu», tę literę źu>>, i spojrzeć na nią za miesiąc - na to samo źu». Jak wtedy na nie popatrzę? Co będę wtedy odczuwał i myślał?... Boże, jakie to wszystko musi być nikczemne, wszystkie te moje teraźniejsze... troski! Naturalnie, wszystko to musi być ciekawe... w swoim rodzaju... (Cha-cha-cha! o czym ja myślę!) Dziecinnieję, popisuję się sam przed sobą; ale dlaczego zawstydzam siebie? Tfu, jak d ludzie potrącają! Na przykład ten grubas - Niemiec zapewne - który mnie potrądl: czyż wie, kogo potrącił? Baba z dzieckiem prosi jałmużny; ciekawe, że uważa mnie za szczęśliwszego od siebie. Ha, można by coś jej dać - ot, dla kawału. Oho, zachował mi się w kieszeni piątak. Skąd?... Macie tu, matko... weźcie!" - Szczęść ci Boże! - dał się słyszeć płaczliwy głos że-

braczki.

Wszedt-Ba,J)lac Sienny. Nieprzyjemnie, bardzo nieprzyjemnie było mu ocierać~się o ludzi, a jednak szedł tam właśnie, 537

 

gdzie było najtłoczniej. Wszystko by oddal, żeby być sani, ale czul, że ani jednej chwili nie wytrzyma w samotności; Wśród ciżby awanturował się jakiś pijak: koniecznie chciał tańczyć, ale nie mógł utrzymać równowagi. Otoczono go ze wszystkich stron. Raskolnikow przepchnął się przez tłum, przyglądał się pijakowi i nagle parsknął krótkim, urywanym śmiechem. Po chwili już zapomniał o pijaku, nawet nie widział go, choć na niego patrzał. Wreszcie odszedł, już ani pamiętając, gdzie się znajduje; ale gdy doszedł do połowy placu, targnął nim pewien odruch, pewne uczucie owładnęło nim, od razu opanowało go całego, z duszą i ciałem. Przypomniał-sobie naglę słQwa-S<?ni:_,^ldż..-na-rozstaje, pokłoń sie._Judzioni, ^ucałuj ziemię, ponieważ popełniłeś grzech wobec niej, i głośno powiedz całemu światu: jestem zabójcą.'"'Zadrżał przyponnriawszy~to~ioDie:~T~-do--takiego stopnia zgnębiła go cała nieuleczalna rozterka i trwoga ostatnich czasów, osobliwie zaś ostatnich godzin, że wprost runął w możliwość tego nowego, pełnego, niepodzielnego doznania. Wezbrało w nim ono niby atak, zapłonęło mu w duszy drobną iskierką i nagle, jak płomień, zagarnęło go ze wszystkim. Wszystko się w nim naraz rozluźniło, z oczu trysnęły łzy. Jąk-pQdcietXi_powalił się_na ziemię... Uklęknał_pośród placu, pokłonił się do złemu ucałował

tę bnidną-ziemię -TTozkoszą i Szczęściem! Wstał i pokłonił "się drugi raz. - A to się urżnął! - zauważył nie opodal stojący chłopiec. Rozległ się śmiech.

- Wybiera się do Jerozolimy, bracia, żegna się z dziećmi, z ojczyzną, kłania się całemu światu, całuje stołeczne miasto Sankt-Petersburg i jego grunt - dorzucił jakiś podpity mieszczanin. - Chłopak jeszcze młodziutki! - wtrącił trzeci.

- Ze szlachty! - zaznaczył ktoś statecznym głosem.

- Kto ich tam dziś rozróżni, któren ze szlachty, a któren nie. Wszystkie te okrzyki i rozmowy powstrzymały Raskol-nikowa, tak że wyrazy: "ja zabiłem", już może gotowe wyrwać mu się z ust, zamarły w nim. Spokojnie jednak zniósł te wszy-538;

stkie krzyki i nie- oglądając się^_u§zyt wprosL uliczką w stronę bmfa-Jolicji. Pewien_widok uderzył go po drodze, ale go nie zdziwił. Raskolnikow już przeczuwał, że tak być musi. Podczas gdy na placu Siennym kłaniał się do ziemi po raz drugi - gdzieś na lewo, o pięćdziesiąt krokow_od_siebie, zobaczył ŚoriTł^-ehowata^^^przed"!!!(tm)'"^ jednym z drewnianych •baraKów stojących na placu, czyli że towarzyszyła mu w całej tej bolesnej pielgrzymce! Raskolnikow uczuł i pojął w tej chwili raz na zawsze, że teraz Sonia jest już z nim na wieki, że pójdzie za nim choćby na kraj świata, gdziekolwiek rzucą go losy. Serce w nim zamarło... Ale - oto już dotarł do wyrocznego miejsca. Dosyć/ raźno, wszedł na podwórko. Trzeba byle-, iść na trzecie piętro. "Będę^am^szedTdIugo" - pomyślał. W ogóle zdawało mu się, że do fatalnej chwili jeszcze daleko, jeszcze dużo zostaje czasu, dużo jeszcze można przemyśleć. Znów te same śmieci, te same skorupki na krętych schodach, znowu drzwi mieszkań stoją na oścież, znowu te same kuchnie, z których zalatuje swędem i smrodem. Od owego czasu Raskolnikow tu nie był. Nogi mu mdlały, uginały się, lecz niosły go. Zatrzymał się na chwilę, by złapać oddech, by ochłonąć, by wejść jak człowiek. "Ale po co? na co?- pomyślał nagle, zdawszy sobie sprawę z tego odruchu. - Skoro już muszę wypić ten kielich, to czyż nie wszystko jedno? Im paskudniej, tym lepiej." W jego wyobraźni mignęła w tej chwili postać liii Pietrowicza Procha. "Czyż naprawdę do niego? Czyż do kogo innego nie można? Czy nie można do Nikodema Fomicza? Ot, zawrócić zaraz i pójść do mieszkania samego inspektora. Przynajmniej odbędzie się to po domowemu... Nie, nie! Do Procha, do Procha! Jak już pić, to duszkiem..." Zlodowaciał i prawie nieErzytomnyotworzyi_Jdrzwi do biara. Tym razem było tu bardzo mało osób, stał jakiś stróż ri')esżcze^akiś człowiek z gminu. Stróż nawet nie wyjrzał zza swej przegródki. Raskolnikow wszedł do następnego pokoju. "Może jeszcze będę mógł nie mówić" -"migało mu w myśli. Tutaj jakiś osobnik, widocznie skryba, w cywilnej marynarce, zabierał się do pisania czegoś przy biurku. W kącie jeszcze Jakiś pisarczyk siadł przy stole. Zamiotowa nie było. Nikodema Fomicza, rzecz prosta, nie było także.

 

- Nie ma nikogo? - zapytał Raskolnikow zwracając się do osobnika przy biurku. - A do kogo pan?

- A-a-a! Kopę lat, ani widu, ani słychy... czy jakże to tam w bajkach... zapomniałem! M-moje usz-szanowanie!- zawołał nagle znajomy głos. ' / Ra.skolnikow_zadrzał_^Stal_^rzed nim Proch, który się naraz wyłonił z sąsiedniego poko)o"Sam los" Tego chciał - pomyślał Raskolnikow. - Dlaczego jest tutaj?" - Do nas? W jakiej sprawie? - krzyczał Ilia Pietro-wicz.. (Był najwidocznie w doskonałym humorze, nawet w cokolwiek podnieconym nastroju.) Jeżeli w interesie, to troszkę za wcześnie pan przyszedł. Ja sam tu przypadkowo... Zresztą gotów jestem do usług. Wyznam panu, panie... jak? jak? Pan wybaczy... - Raskolnikow.

- Et, co tam Raskolnikow! Czyż pan sądzi, że zapomniałem! Niechże mnie pan nie uważa za takiego zupełnie... Ro... Ro... Rodionycz, zdaje się. - Rodion Romanycz.

- Tak, tak, tak! Rodion Romanycz, Rodion Romanycz! O to mi właśnie chodziło. Nawet wielokrotnie dowiadywałem się. Bo wyznam, że od tego czasu szczerze się martwiłem, żeśmy wtedy obaj... Później mi wytłumaczono, dowiedziałem się, że: młody literat, nawet uczony... i że tak powiem pierwsze kroki... O Boże! któryż z literatów i uczonych nie robił na początku oryginalnych kroków! Ja i moja żona - oboje czcimy literaturę, a żona nawet do szaleństwa!... Literaturę i artyzm! Byle człowiek był szlachetny, całą zaś resztę można zdobyć talentem, wiedzą, rozsądkiem, geniuszem! Na przykład kapelusz - cóż to jest kapelusz? Kapelusz to naleśnik, mogę go sobie kupić u Zimmermana; natomiast tego, co się kryje pod kapeluszem, tego, co kapelusz osłania - tego już nie kupię!... Wyznam, żem nawet chciał iść do pana wytłu-' maczyć się, ale pomyślałem sobie, że może pan... No dobrze, ale nawet nie spytałem: czy pan rzeczywiście w jakimś interesie? Podobno zjechali do pana krewni? - Tak, matka i siostra.

- Miałem nawet honor i szczęście poznać pańską siostrę; wykształcona i czarująca osoba. Wyznam: pożałowałem, żeśmy się wtedy obaj tak unieśli. Casus! Że zaś wówczas z powodu pańskiego zemdlenia ja na pana tak... to później wszystko się wyjaśniło olśniewająco! Fanatyzm i ciemnota! Rozumiem pańskie oburzenie. Może z racji zwiększenia rodziny zmienia pan mieszkanie? - N-nie, ja tylko tak. Przyszedłem zapytać... myślałem, że zastanę tu Zamiotowa. - Ach, tak! Panowie się przecie zaprzyjaźnili, słyszałem. Nie, Zamiotowa u nas nie ma - nie zastał go pan. Tak jest, postradaliśmy Aleksandra Grigoriewicza! Od dnia wczorajszego już nie wchodzi w skład personelu. Zmienił posadę... i zmieniając pokłócił się z nami wszystkimi... Nawet niegrzecznie... Lekkomyślny smarkacz, nic więcej; rokował, owszem, nadzieje, ale to u nas zawsze tak z tą rokującą nadzieje młodzieżą! Niby to ma zdawać jakiś egzamin, ale pan wie, jak to u nas: pogada się, pochełpi, i na tym się skończy cały egzamin. Przecież to nie to, co dajmy na to pan albo, powiedzmy, pan Razumichin, przyjaciel pański! Waszą karierą jest uczoność i żadne niepowodzenia już was nie wysadzą z siodła! Dla pana wszystkie te urody życia to, rzec można, nihii est*. Asceta, mnich, pustelnik!... Dla pana - księga, pióro za uchem, uczone dociekania: oto gdzie szybuje pański duch! Ja sam po części... Pamiętniki Livingstona" czytał pan? - Nie.

- A ja czytałem. Skądinąd rozmnożyło się obecnie co niemiara nihilistów; zresztą to zrozumiale; bo pytam pana: w jakich czasach żyjemy? Co prawda ja z panem... boś pan chyba nie nihilista, co? Odpowiedz pan otwarcie, otwarcie! - N-nie...

- Nie, wie pan, ze mną można otwarcie, niech się pan nie krępuje, tak jakbyś był sam na sam ze sobą! Co innego służba, a co innego... Pan myślał, że chciałem powiedzieć: drużba? Nie, nie zgadł pan! Nie drużba, tylko uczucie człowieka i obywatela, uczucie ludzkości oraz umiłowanie Najwyższego. Mogę być osobą urzędową, piastować stanowiska, ale człowieka i obywatela mam obowiązek czuć w sobie i zdać sprawę... Na przykład wspomniał pan o Zamiotowie. Cóż to

 

jest Zamiotow? Narobi skandalów na francuską modlę w nieprzyzwoitym lokalu, przy szklance szampana lub dońskiego - oto, czym jest pański Zamiotow! A ja, być może, że się tak wyrażę, spłonąłem od ofiarności i wzniosłych uczuć, ponadto mam znaczenie, rangę, pełnię funkcję! Jestem żonaty i mam dzieci. Spełniani obowiązki obywatela i człowieka, on zaś, daruje pan, kimże jest? Traktuję pana jako obywatela uszlachetnionego przez wykształcenie. Również babek położnych rozmnożyło się nad wszelką miarę. Raskolnikow podniósł brwi pytająco. Słowa liii Pietro-wicza, który snadź niedawno wstał od stołu, przeważnie brzęczały i sypały się przed nim jak puste dźwięki. Jednak pewną część zrozumiał; patrzał pytająco i nie wiedział, czym się to wszystko skończy. - Mówię o tych strzyżonych pannicach - ciągnął dalej gadatliwy Ilia Pietrowicz. - Z własnego popędu nazwałem je babkami położnymi i znajduję, że to zupełnie trafna nazwa. Che-che! Lezą do akademii, uczą się anatomii20, ale niechże pan powie: gdybym zachorował, to czyż sprowadzę sobie pannicę, żeby mnie leczyła? Che-che! Ilia Pietrowicz zanosił się śmiechem, bardzo rad ze swych dowcipów. - Ha, zapewne: bezmierna żądza oświaty; ale oświeć się i daj pokój. Czemuż nadużywać? Czemuż znieważać szlachetne osobistości, jak to czyni ten hukaj Zamiotow? Czemu mnie znieważył, pytam ja pana?... Albo znowuż ile się rozmnożyło samobójstw - pan nie ma najmniejszego pojęcia. Wszystko to przeputa ostatnie grosze, a potem odbiera sobie życie. Jakieś podlotki, smarkacze, starcy... Nie dalej niż dziś rano doniesiono nam o jakimś panu, który niedawno przyjechał. Kolego, ej, kolego! Jak nazwisko tego dżentelmena, o którym mamy doniesienie, że się zastrzelił na Stronie Petersburskiej? - Swidrygajłow - odezwał się ktoś z drugiego pokoju ochryple i obojętnie. Raskolnikow drgnął. - SwidrygaJlowJ^SwidrygajiosŁ-sis zastrzelił!-wykrzyknął. - Jak to! Pan zna Swidrygajłowa?

- Owszem... znam... niedawno przyjechał...

- Tak jest, niedawno przyjechał; stracił żonę; człowiek to awanturniczego usposobienia, a raptem wziął i zastrzelił się - i to w sposób tak skandaliczny, że nie ma pan pojęcia... W notesie zostawił kilka słów, że umiera przy zdrowych zmysłach i prosi nikogo nie winić o jego śmierć. Podobno miał pieniądze. A pan właściwie skąd wie o nim? - To mój... znajomy... moja siostra pracowała u nich jako guwernantka... - Ba, ba, ba... W takim razie pan będzie mógł coś nam o nim powiedzieć. A pan nawet nie podejrzewał? - Widziałem go wczoraj... pił... wino... Nic nie wiedziałem. Raskolnikow czuł się tak, jakby coś runęło na niego i przytłoczyło go. - Zdaje się, że pan znowu pobladł. Powietrze tu u nas takie duszne... - Tak, na mnie czas - mamrotał Raskolnikow - przepraszam, że fatygowałem... - Ale co znowu, zawsze jestem gotów do usług! Sprawił mi pan przyjemność i rad jestem, że mogę oświadczyć... Ilia Pietrowicz podał mu nawet rękę. - Chciałem tylko,^_do; Zamiotowa...

- Rozumiemy rozumiem. Sprawił mi pan przyjemność.

- Bardzo mi... muo"-_do widzenia... - uśmiechnął się Raskolitikow. Wyszedł słaniając się. W głowie mu się kręciło. Nie czul, że stoi jeszcze nmogach. Począł zstępować ze schodów, prawą ręką opierając się o ścianę. Miał wrażenie, że stróż, który z księgą pod pachą szedł na górę do biura, potrącił go w przejściu; że jakaś psina zaszczekała jazgotliwie gdzieś na niższym piętrze i że jakaś kobieta rzuciła w nią kawałkiem drzewa i zaczęła krzyczeć. Zeszedł na dół i wszedł na podwórko. Tu, na podwórku! nie opodal bramy, stała blada, zmartwiała Sónia, popatrzyłana_mega-dziko, dziko. Zatrzymał sięprzed nią. Coś chorego i udręczonego wy-raziio się w-icj-twarźy, coś rozpaczliwego. Załamała ręce. Szkaradny, stropiony uśmiech wycisnął się na jego wargach. Postał, znów się uśmiechnął, zawrócił i_ru§zyLz_jC'owrotem na górę, dobiura-policji. -""" Ilia -Pietrowicz siedział przy stole i grzebał się w jakichś * 543

 

papierach. Przed nim stal stróż, który przed chwilą potrącił Raskolnikowa na schodach. - A-A-ai-Pan znewuł-etos" pan zapomniał, nie?... Ale co panu jest? Z pobielałymi ustami, z nieruchomym wzrokiem, cicho zbliżył się Raskolnikow do niego, podszedł tuż do stołu, oparł się ręką, chciał coś powiedzieć, ale nie mógł: dawały się słyszeć tylko jakieś bełkotliwe, nieartykułowane dźwięki. - Panu słabo! Krzesło! Niech pan siądzie na krześle, niechże pan siądzie! Wody! Raskolnikow opadł na krzesło, lecz nie spuszczał oczu z twarzy bardzo niemile zdziwionego liii Pietrowicza. Długą chwilę patrzyli wzajem na siebie i czekali. Przyniesiono wody. • - To ja... - zaczął Raskolnikow.

- Proszę się napić. > Raskolnikow odsunął szklankę ręką i cicho, z przerwami, ale wyraźnie powiedział: - To ja wówczas _zabiłem s^ara_l_ichwiaJkę i jej s i o s tre^J^ga'wiete_siekleJą i ograbiłem. Ilia Pietrowicz otworzył usta. Ze wszystkich stron zbiegli się ludzie. Raskolnikow powtórzył swoje zeznanie...

EPILOG

Syberia. Na brzegu 'szerokiej pustynnej rzeki leży miasto, jeden z ośrodków administracyjnych Rosji; w mieście jest twierdza, w twierdzy więzienie. W tym więzieniuJuż dziewięć miesięcy przebyć _kat"rżnik drugiej kategoni^-JJO-dion Raskolnikow. Od dnia jego zbrodni minęło prawie półtora roku. ~" Rozprawa sadowa--odbyła się bez większych trudności. Przestępca obstawał przy swym zeznaniu dobitnie, dokładnie i jasno, nie gmatwając okoliczności, nie łagodząc ich na swoją korzyść, nie zniekształcając faktów, nie zapominając o najdrobniejszych szczegółach. Opowiedział, najdokładniej cały przebieg zabójstwa: wyświetlił tajemnicę zastawu (drewnianej deszczufld-z^płytą metalową), który znaleziono w ręku zabitej staruszki; szczegółowo opowiedział o tym, jak wziął klucze zabitej, opisał te Jklucze, opi»ł~^cuferek i czym był napełniony; ba, wyliczył niektóre leżące w.nim poszczególne przedmioty; wyjaśnił zagadkę zabójstwa Lizawiety; opowiedział o tym, jak przyszedł i jak się dobijał Koch, a po nim student; powtórzył wszystko, o czym ci dwaj rozmawiali; podał, jak to on, przestępca, zbiegł później ze schodów i słyszał krzyk Mikołki i Mitki; jak się ukrył w pustym mieszkaniu, Jak wrócił do demittrwresżcTe^wsEażałJkanueń-koto bramy na podwórku przy alei-Wożmesteństue)r pod którym to kamieniem rzeczywiście znaleziono rzeczy i sakiewkę. Słowem sprawa była jasna. Sędziów śledczych i trybunał bardzo zdziwiło między innymi to, że ukrył sakiewkę i rzeczy pod głazem

 

nie korzystając z nich, najbardziej zaś to, że nie.tylko nie pamiętał szczegółowo wszystkich rzeczy, jakie sobie przywłaszczył, lecz nawet pomylił się co do ich liczby. Właśnie ta okoliczność, że ani razu nie otworzył sakiewki i wcale nie wiedział, ile mianowicie znajduje się w niej pieniędzy, brzmiała nieprawdopodobnie (w sakiewce znaleziono trzysta siedemnaście rubli srebrem oraz trzy monetki dwudziestokopiej-kowe; niektóre najwartościowsze banknoty, leżące długo pod kamieniem z wierzchu, uległy wielkiemu uszkodzeniu). Długo nalegano, chcąc się dowiedzieć: dlaczego to podsądny kłamie na temat tej jednej okoliczności, gdy tymczasem do cale) reszty przyznaje się dobrowolnie i szczerze? W końcu niektórzy (d najskłonniejsi do psychologizowania) uznali nawet, że może istotnie nie zajrzał do sakiewki i dlatego nie wie, co w niej było; nie wiedząc o tym, zaniósł wszystko pod kamień. Ale stąd natychmiast wysnuto wniosek, ze_zatem i zbrodnM została popełniona w stame^^żejściowego zaćmienia umyshłj że tak powiemy pod wpływem-^oroonwej^nronornanii ztt* bójstwa i grabieży dla samej grabieży i zabójstwa, bez dalszych widoków i bez rachuby zysku. Tu, jak na zawołanie, przyszW najnowsza modna teoria chwilowego obłąkania, którą w naszych czasach tak często próbuje się stosować do niektórych przei stępców. Ponadto wielu świadków - doktor Zosimow, byli koledzy, gospodyni, służąca - ^twierdziło od dawna trwa^ jacy hipochondryczny^śtarr Raskolnikowa. Wszystko to walnft się przyczyniło do wniosku, że Raskoirykow^ niezupełna przypomiaa zwykłego mordercfiT-zbója i rafiusia, że tu kryje się coś innego. Ku największej irytacji osób popierających takie mniemanie sam przestępca prawie nie próbował się bronić'} na ostateczne pytanie:' co mianowicie-mogło-go--skłonić do, morderstwa-i. dlaczego popełnił rabunek, odpowiedział bardzo jasno, z nader B'rntateą dokładnością, że przyczyna--wszy-" • stkiego była jego. zła sytuacja_materiaina_i_nędza i bezradność} ' chęć utorowania sobie kariery życiowej za pomocą trzech oo najmniej tysięcy rubli, które spodziewał się znaleźć u zabitej; Zdecydował się na mord/aakutek swego lekkomyślnego i małodusznego^ charakteru, będąc ponadto rozjątrzony prywac-jami i niepowodzeniami. Na pytanie zaś, co mianowicie skłoniło go, że się przyznał do winy, odparł bez ogródek, że szczera skrucha. Wszystko to było niemal brutalne... 546 f


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 22 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.014 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>