Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 44 страница



- Wcale J>an nie odejdzie? Zobaczymy! Zawiozę tam pana, jak Bóg w niebie, pokaże narzeczoną, tylko nie teraz, bo teraz będzie wkrótce czas na pana. Pan na prawo, ja na lewo. Tę Ressiichową pan zna? Tę samą Ressiichową, u której teraz mieszkam, hę? Słyszy pan? Słowo daję, ta sama, o której mówią, że owa dziewczynka... w wodzie, zimą... Słyszy pan? Słyszy? Więc to właśnie ona zmajstrowała mi to wszystko. "Nudno ci - powiada - więc się pobaw." Bo ze mnie człowiek ponury, znudzony. Pan myśli, że wesoły? Nie, ponury; nikomu nie brużdżę, tylko siedzę w kącie, czasem po trzy dni ani pary z ust. A ta Ressiich - to powiadam panu, szelma, kombinuje sobie taką rzecz: żona mi zbrzydnie, wyjdę, a żona dostanie się jej, ona ją puści w obroty - w naszej sferze a i w wyższych. "Jest - powiada - taki jeden schorowany ojciec, emeryt, siedzi w fotelu, trzeci rok nie włada nogami. Jest i matka - powiada - damulka roztropna, mamusia. Syn służy gdzieś w guberni, im nie pomaga. Córka wyszła za mąż, nie odwiedza ich, a na karku mają dwoje nieletnich siostrzeńców (jakby własnych byto za mało), a świeżo odebrali z gimnazjum, przed końcem nauk, dziewczynkę, 492

najmłodszą swoją córkę, dopiero za miesiąc kończy szesnaście lat, czyli za miesiąc można ją wydać." Niby za mnie. Pojechaliśmy. Takie to u nich zabawne. Przedstawiam się: ziemianin, wdowiec, nazwisko znane, takie a takie koligacje, przy pieniądzach - cóż z tego, że po pięćdziesiątce, a tamta nie ma szesnastu? Kto b_y się tym przejmował? A to przecie ponętne, nie? Prawda, że ponętne, cha, cha! Szkoda, że pan nie widział, jak się rozmówiłem z tatusiem i mamusią! Warto było zapłacić, żeby mnie oglądać w owej chwili. Przychodzi ona, dyga - no może pan sobie wyobrazić, w krótkiej jeszcze sukience, nierozwinięty paczuszek, czerwienieje, płoni się jak zorza (powiedzieli jej, naturalnie). Nie wiem, jak pan co do kobiecych buż, ale, moim zdaniem, te szesnaście lat, te dziecinne jeszcze oczki, ta nieśmiałość, łezki zawstydzenia - moim zdaniem, to lepsze od urody, a ona w dodatku istne malowanie. Jasne włoski zaczesane w drobne loczki, usteczka pulchne, czerwoniutkie, nóżki-palce lizać!... No, poznajomiliśmy się, ja oświadczyłem, że się śpieszę na wieś, i tuż nazajutrz, to znaczy onegdaj, pobłogosławiono nas. Odtąd ilekroć przyjeżdżam, zaraz biorę ją sobie na kolana i już nie spuszczam... Płoni się jak zorza, ja zaś co chwila całuję; mamusia klaruje, rzecz prosta, że "to przecie twój mąż", więc tak już być powinno; słowem cukiereczek! I jak Boga kocham, ten teraźniejszy, narzeczeński stan jest może lepszy od mężowskiego. Co się zowie: la naturę et la verite\* Cha! cha! Dwa razy z nią rozmawiałem - wcale niegłupia dziewuszka. Niekiedy tak na mnie zerknie ukradkiem, że aż gorąco się robi. A czy pan wie: ma twarzyczkę niby Madonna Rafaela. Wszak Sykstyńska Madonna ma twarz fantastyczną, twarz pomylonej cierpiętnicy - to się panu nie rzucało w oczy? Więc w tym oto rodzaju. Ledwie nas pobłogosławiono, zaraz nazajutrz przywiozłem jej za półtora tysiąca: jeden komplet brylantowy, drugi z pereł oraz srebrną damską szkatułkę na gotowal-nię - ot, takiej wielkości, z różnymi- szykanami, tak że twarzyczka mojej madonny aż pokraśniala. Posadziłem ją sobie na kolanach, ale widocznie jakoś bardzo obcesowo: zarumieniła się, polały się łezki, nie chce się zdradzić, ale cała jak w ogniu. Wszyscy na chwilę odeszli, zostajemy z nią sam na sam-* natura i prawda



 

wtem rzuca mi się na szyję (pierwszy raz sama), obejmuje obydwiema rączkami, całuje i przysięga, że mi będzie posłuszna, będzie mi dobrą i wierną żoną, że da mi szczęście, że poświęci cale swe życie, każdą życia minutę, odda mi wszystko, wszystko, a za to pragnie ode mnie jedynie mego szacunku, nic ponadto. "Nic, nic - powiada - nic mi nie trzeba, żadnych podarków!" Zgodzi się pan, że wysłuchać takiego wyznania na osobności, z ust takiego szesnastoletniego aniołeczka w tiulowej sukience, z loczkami, z rumieńcem dziewiczego wstydu, z łezkami entuzjazmu w oczach - zgodzi się pan, że to wcale ponętne. Prawda, że ponętne? To czegoś warte, nie? Warte, co? Słuchaj pan... jedziemy do mojej narzeczonej... tylko nie w tej chwili! - Krótko mówiąc, ta monstrualna różnica wieku i rozwoju podnieca pańską lubieżność! Czy rzeczywiście pan się ożeni? - Czemuż by nie? Na pewno. Każdy sam dba o siebie, a najweselej jest temu, kto lepiej od innych potrafi siebie nabrać. Cha! Cha! A pan na całego wyjeżdża w moralność? Ulituj się, wielebny ojcze, nade mną grzesznym. Che-che-che! - Pan jednak zaopiekował się dziećmi Marmieładowej. Zresztą... Zresztą pan miał własne powody... teraz wszystko rozumiem. - Ja dzieci w ogóle lubię, bardzo lubię dzieci - pokładał się Swidrygajlow ze śmiechu. - W tej mierze mogę nawet opowiedzieć panu arcyciekawy epizod, który trwa dotychczas. Pierwszego zaraz dnia po przyjeździe wybrałem się do różnych spelunek. Nic dziwnego - po tych siedmiu latach! Prawdopodobnie pan zauważył, że nie bardzo się kwapię do spotkania ze swą dawną kompanią, z przyjaciółmi i kamratami. I możliwie najdłużej będę ich unikał. Wie pan: na wsi u Marfy Pietrowny śmiertelnie mię zamęczały wspomnienia o tych wszystkich tajemniczych miejscach i miejsce-czkach, gdzie świadomy rzeczy człowiek tak dużo może znaleźć. Do diaska! Ludzie się upijają, wykształcona młodzież wskutek bezczynności spala się w nieziszczalnych snach i marzeniach, paćży się w teoriach; skądś pozjeżdżały Żydy, nabijają sobie kabzy, cala zaś reszta oddaje się wyuzdaniu. Od razu, od pierwszych godzin, to miasto tchnęło na mnie znajomym zapachem. Trafiłem na jeden tak zwany tańcujący -S l

wieczorek - spelunka okropna (ja w ogóle lubię co plugawsze spelunki). No, oczywiście - kankan, i to taki, jakich w moim czasie nie bywało. Tak, widać i w tym postęp. Nagle patrzę - dziewczynka, trzynastoletnia może, przemilutko ubrana, tańczy z jakimś wirtuozem, a drugi pląsa vis-a-vis niej. Pod ścianą siedzi na krześle jej matka. Ha, może pan sobie wyobrazić, jakiego rodzaju kankan! Dzieweczka się miesza, czerwieni, wreszcie czuje się obrażona i zaczyna płakać. Wirtuoz chwyta ją, kręci, wyprawia przed nią różne zakrętasy, wszyscy dookoła w śmiech... i w takich chwilach lubię naszą publiczność, chociażby nawet kankanową. Śmieją się i krzyczą: "Dobrze jej tak, dobrze! Nie przywozić dzieci!" Ja na to gwiżdżę, co mi tam do tego, czy oni sami siebie pocieszają logicznie czy nielogicznie! Wnet zrozumiałem, gdzie moje miejsce; podsiadam się do matki i zaczynam o tym, że i ja także jestem przyjezdny, że co to wszystko za gbury, że nie umieją odróżnić osób prawdziwie dystyngowanych ani okazać należnego szacunku; dałem do zrozumienia, że mam dużo pieniędzy; zaofiarowałem się, że je odwiozę własną karetą. Odwiozłem je do domu, zawarłem znajomość (odnajmują jakąś klitkę od lokatorów, dopiero co przyjechały). Oświadczono mi, że matka i córka uważają sobie znajomość ze mną za wielki zaszczyt; dowiaduję' się, że są biedne jak myszy, że przyjechały starać się o coś tam w jakimś tam urzędzie; proponuję swe usługi, pieniądze; proponuję, że ze swej strony przyczynię się do edukacji młodej panny: język francuski, tańce. Przyjmują to z zachwytem, uważają za honor, no i odtąd jesteśmy znajomi... Chce pan, jedźmy do nich - tylko nie zaraz. - Zostaw pan, zostaw swoje nikczemne, podle, rozpasane anegdoty, marny, lubieżny człowieku! - Schillerze, Schillerze nasz, Schillerku! Ou la vertu va-t-elle se nicher?* Wie pan? umyślnie będę panu opowiadał takie rzeczy, żeby słyszeć pańskie okrzyki. Istna rozkosz! - Pewnie! Czyż ja sam dla siebie nie jestem śmieszny w tej chwili? - ze złością wymamrotał Raskolnikpw. Swidrygajłow zanosił się śmiechem; wreszcie zawołał Filipa, zapłacił i począł wstawać. Gdzie też cnota się gnieździ?

 

- Ha, jestem pijany, Assez cause!* - rzekł. - Rozkosz!

- Jakżeby pan mógł nie czuć rozkoszy! - zawołał Ras-kolnikow wstając również. - Czyż dla zdartego rozpustnika nie jest rozkoszą opowiadać o takich przygodach, zwłaszcza gdy się ma na widoku jeszcze jakieś potworne zamiary w tymże rodzaju - i na dobitkę w takich okolicznościach i takiemu człowiekowi jak ja-To podnieca. - Ach, jeżeli tak - odparł Swidrygajłow nie bez zdziwienia, oglądając Raskolnikowa - jeżeli tak, to i z pana cynik niezgorszy. A w każdym razie ma pan w sobie pierwszorzędne zadatki. Dużo, dużo potrafi pan pojąć... a i zrobić dużo pan potrafi. No, ale dosyć. Serdecznie żałuję, żeśmy tak mało porozmawiali, lecz pan mi nie ucieknie... Ot, niech pan tylko zaczeka. -Swidrygajłow opuścił traktiernię, Raskolnikow za nim. Jednak Swidrygajłow nie bardzo miał w czubie, tylko na mgnienie uderzyło mu do głowy, teraz zaś trzeźwiał z- każdą minutą. Mocno był czymś zatroskany, czymś ogromnie doniosłym, i chmurzył się. Snadż denerwowało i niepokoiło go jakieś oczekiwanie. W stosunku do Raskolnikowa zmienił się nagle, był coraz bardziej grubiański i sarkastyczny. Raskolnikow to wszystko widział i był zaniepokojony także. Swidrygajłow budził jego podejrzliwość; postanowił iść za nim. Wydostali się na ulicę.

- Panu na prawo, mnie na lewo, albo jeśli pan chce, odwrotnie; w każdym razie - adieu, mon plaisir**, do miłego zobaczenia! I skręcił na prawo, ku Siennemu.

V

Raskolnikow ruszył za nim.

- Co to!- krzyknął Swidrygajłow oglądając się. Czyż nie powiedziałem... Co to znaczy? - To znaczy, że teraz od pana nie odejdę.

- Co-o-o-o?

Dosyć tej rozmowy l Żegnaj* radoici moja.

Obaj przystanęli i chwilę patrzyli na siebie, jakby mierząc się wzrokiem. - Ze wszystkich pańskich półpijackich opowiadań - szorstko odciął Raskolnikow-wnioskuję niezbicie, że pan nie tylko się nie wyrzeknie swych łajdackich zakusów co do mojej siostry, lecz owszem, nabijesz sobie nimi głowę więcej niż kiedykolwiek. Wiadomo mi, że dziś rano siostrą otrzymała jakiś list. W traktiemi pan ledwie mógT usiedzieć... Naturalnie, po drodze mógł pań uszczknąć sobie jakąś żonę, ale to nie ma znaczenia. Chcę upewnić się osobiście. Raskolnikow chybaby nie zdołał powiedzieć wyraźnie, czego mianowicie pragnął obecnie i o czym chciał się upewnić osobiście. - Takie buty! A może pan chce, żebym zawołał policję?

- Wołaj!

Znowu stali nieruchomo. W końcu wyraz twarzy Swi-drygajłowa zmienił się. Stwierdziwszy, że Raskolnikow nie nastraszył się groźby, przybrał nagle minę jak najweselszą i najbardziej przyjacielską. - To mi zuch! Umyślnie nie zaczepiałem pana o pańską sprawę, choć oczywiście nęka mnie ciekawość. Sprawa fantastyczna. Chciałem odłożyć to do innego razu, ale doprawdy pan i umarłego potrafi zniecierpliwić... No dobrze, chodźmy, ale z góry uprzedzam: idę teraz do domu tylko na chwilę, po pieniądze. Następnie zamykam mieszkanie na klucz, biorę dorożkę i na cały wieczór jadę na Wyspy. Czy pan chce mi towarzyszyć? - Na razie wstąpię, zresztą nie do pana, tylko do-Zofii Siemionowny ^ przeproszę;-żemnie był na pogrzebie. - Jak się panu podoba, ale Zofii _ Siemionowny nie ma w domu, 'poprowadziła wszystkie dzieci do pewnej damy, do pewnej wielkiej damy - staruszki, dawnej mojej znajomej, która dziś jest zarządzającą jakichś zakładów dla sierot. Oczarowałem tę damę składając jej opłatę za całą trójkę piskląt Katarzyny Iwanowny, a w dodatku złożyłem ofiarę na sierociniec; wreszcie opowiedziałem jej historię Zofii Siemionowny bardzo szczegółowo, nic nie tając. Wrażenie było nadzwyczajne. Oto dlaczego polecono Zofii Siemionownie stawić się już dzisiaj w hotelu...skim, gdzie czasowo po przyjeździe z letniska zatrzymała się moja dama.

 

- Nie szkodzi, ja i tak wstąpię.

- Jak pan chce, tylko ja panu towarzyszyć nie będę, ale się nie sprzeciwiam! Oto już dochodzimy.'Nieprawdaż? Jestem pewnien, że pan dlatego patrzy na mnie nieufnie, że byłem o tyle delikatny i dotychczas nie nudziłem go wypytywaniem o... pan rozumie? Panu się to wydało rzeczą niezwykłą. Idę o zakład, że jest tak właśnie! I bądźże, tu, człowieku, delikatny! - I podsłuchujże, człowieku, pode drzwiami!

- A, pan z tej beczki? - zaśmiał się Swidrygajlow. - Bardzo bym się dziwił, gdyby pan po tym wszystkim nie rzucił takiej uwagi. Cha! cha! Chociaż coś niecoś zrozumiałem z tego, co pan wówczas... tam... nabroił i sam Zofii Siemiono-wnie opowiedział, ale właściwie cóż to jest? Kto wie, może jestem zupełnie już tępy i już nic nie pojmuję. Mój złoty, wytłumacz mi' to! Oświeć mnie, wyłóż mi najnowsze zasady. - Nic pan nie mógł słyszeć, kłamie pan, i basta!

- Ależ ja nie o tym, nie o tym (choć to i owo słyszałem), nie, ja tylko o tym, że pan wciąż: och i ach! Raz po raz gorszy się w panu Schiller. Powiada pan: nie podsłuchiwać pode drzwiami. Ha, skoro tak, to idź pan zaraz na policję, że oto przytrafił mi się taki casus: zaszła malutka pomyłka w teorii. Skoro zaś pan przekonany, że pode drzwiami podsłuchiwać nie wolno, natomiast wolno grzać staruszki po łbie, czym popadło, ile dusza zapragnie, to niechże pan czym prędzej wyjeżdża gdzieś do Ameryki! Uciekaj, młodzieńcze. Może jeszcze zdążysz. Mówię ze szczerego serca. Może brak forsy? Dam na drogę. - Wcale o tym nie myślę - przerwał Raskolnikow z obrzydzeniem. - Rozumiem (niech się pan zresztą nie fatyguje; proszę dużo nie mówić, jeżeli nie ma pan ochoty), rozumiem, jakie zaprzątają pana zagadnienia: moralne, prawda? problemy człowieka i obywatela? E, pal je sześć, co ci teraz po nich? Che-che! Że niby w dalszym ciągu jest się człowiekiem i obywatelem? W takim razie nie należało próbować... Nie trzeba róść, gdzie nas nie posiano. Ha, zastrzel się pan! Co? nie bardzo się chce? - Rozmyślnie usiłuje mnie pan rozjątrzyć, żebym się teraz odczepił. - Cudak z pana; przecież już przyszliśmy, bardzo proszę na schody. Widzi pan, tu wejście, do Zofii Siemionowny. Proszę patrzeć: nie ma nikogo! Pan nie wierzy? zapytaj Kapemaumowa; ona u nich zostawia klucz. A oto i sama madame de Kapemaumow, co? Hę? (Jest trochę głucha-wa.) Wyszła? Dokąd? No, teraz pan słyszał? Nie ma jej, a wróci, być może, późnym dopiero • wieczorem. -Ślicznie, chodźmy teraz jdo. mnie. Pan przecież chdał i mnie odwiedzić? Otóż jesteśmy u mnie. Madame Ressłićhnie" ma w domu. Ta kobieta ma wieczne kłopoty, lecz to dobra kobieta, proszę mi wierzyć... może kiedyś przyda się panu, jeśli pan będzie choć odrobinę rozsądniejszy. Otóż widzi pan: biorę z biurka tę pięcioprocentową obligację (mam ich jeszcze sporo!), która dziś pójdzie do wekslarza. No, widział pan? Teraz już nie mam więcej czasu. Zamykamy biurko, zamykamy mieszkanie, i oto znów jesteśmy na schodach. Chce pan? weźmiemy dorożkę, bo ja na Wyspy. Przejedziemy się, dobrze? Biorę ten oto powozik i jedziemy na Jelagin, co? Pan odmawia? Nie wytrzymał pan? E, przejedźmy się. Zdaje się, będzie deszcz, ale to nic, spuścimy budę. Swidrygajłow już siedział w powozie. Raskolnikow doszedł do wniosku',"ze"jego podejrzenia, przynajmniej w tej chwili, są nieuzasadnione. Nie odpowiadając ani słowa zawrócił i ruszył z powrotem w kierunku placu Siennego. Gdyby się choć raz obejrzał;.zdążyłby zobaczyć, że Swidrygajlow ujechawszy najwyżej sto kroków zapłacił dorożkarzowi i wyskoczył na chodnik: tęczjużnie mógł nic widzieć, bo skręcił za róg. Głęboka odraza gnała go precz od Swi-drygajłowa. "Że też mogłem bodaj przez chwilę czegoś oczekiwać od tego wulgarnego nicponia, tego rozpasanegó lubieżnika i szui!" - zawołał mimo woli. Co prawda, ten sąd Raskolnikowa był nazbyt pochopny i lekkomyślny. W całej atmosferze otaczającej Swidrygajłowa było jednak coś, co go choć trochę czyniło oryginalniejszym, jeżeli nie tajemniczym. Co się zaś tyczy Duni, to Raskolnikow nadal był przekonany, że Swidrygajłow nie zostawi jej w spokoju. Ale zbyt już ciężko i nieznośnie mu było wciąż o tym myśleć!

 

Swoim zwyczajem, gdy pozostał sam - już po dwudziestu krokach wpadł w głęboką zadumę. Uszedłszy na most, zatrzymał się u balustrady i zaczął patrzeć w wodę. A tymczasem za nim stanęła -Awdotia Romahowna. Spotkał ją u wstępu na most, lecz nie poznał i wyminął ją. Dunieczka jeszcze nigdy nie widziała go na ulicy takiego i była zdumiona, prawie przestraszona. Stanęła nie wiedząc sama: wołać go czy nie? Nagle spostrzegła Swidrygajłowa, który pośpiesznie szedł od placu Siennego. Zdawał się jednak iść potajemnie i ostrożnie. Nie wszedł na most, lecz zatrzymał się z boku, na chodniku, dokładając wszelkich starań, by go Raskolnikow nie zobaczył. Dunię dojrzał dawno i zaczął dawać je? znaki. Miała wrażenie, że tymi znakami pragnie ją skłonić, by nie wołała brata, by zostawiła go w spokoju, a podeszła do niego, Swidrygajłowa. Tak też zrobiła. Cicho wyminęła brata i zbliżyła się do Swidrygajłowa. - Chodźmy prędzej - szepnął. - Nie chcę, żeby Rodion Romanycz wiedział o naszym spotkaniu. Ostrzegam, że siedziałem tu z nim nie opodal, w traktiemi, gdzie sam mnie odszukał, i ledwie się go pozbyłem. Wie skądś o moim liśde do pani i coś podejrzewa. Chyba nie pani mu to wyjawiła? A skoro nie pani, to któż? - Już skręciliśmy za róg - przerwała Dunia - Rodion nie może nas teraz zobaczyć. Oświadczam, że dalej z panem nie pójdę. Proszę mi wszystko powiedzieć tutaj; wszystko to można powiedzieć i na ulicy. - Po pierwsze, tego żadną miarą nie można powiedzieć na ulicy, po wtóre, musi pani wysłuchać również Zofię Sie-mionownę, po trzecie, pokażę pani niektóre dowody... Słowem, jeśli się pani nie zgodzi wstąpić do mnie, odmawiam wszelkich wyjaśnień i natychmiast odchodzę. Przy tym proszę nie zapominać, że nader interesująca tajemnica ukochanego pani braciszka znajduje się całkowicie w moich rękach. Dunia przystanęła niezdecydowana i przenikliwym wzrokiem patrzyła na Swidrygajłowa. - Czego się pani boi?-rzucił ów spokojnie.-Miasto to nie wieś. A i na wsi więcej krzywdy wyrządziła pani mnie niż ja pani; tutaj zaś... - Zofia Siemionowna jest uprzedzona?

- Nie, ani słowa jej nie mówiłem i nawet nie bardzom pewien, czy jest teraz w domu. Ale prawdopodobnie jest. Pochowała dziś krewną; nie taki to dzień, żeby chodzić po kominkach. Do czasu nie chcę o tym mówić nikomu i nawet po części robię sobie wyrzuty, żem powiedział pani. Tu najmniejsza nieopatrzność jest równoznaczna z denuncjacją... Mieszkam tutaj, w tym domu, już dochodzimy. To jest stróż naszej kamienicy; stróż bardzo dobrze mnie zna; kłania się, widzi, że idę z damą, i na pewno już zdążył zapamiętać pani twarz, a to się pani przyda, jeśli się pani bardzo boi i nie ufa mi. Przepraszam, że mówię tak ordynarnie. Podnamuję pokój od lokatorów. Zofia Siemionowna mieszka o ścianę, także jako sublokatorka. Całe piętro jest zajęte przez lokatorów. Czego ma się pani bać jak dziecko? Czy aż tata jestem straszny? Twarz Swidrygajłowa wykrzywiła się w pobłażliwym uśmiechu, lecz już nie było mu do uśmiechów. Serce mu łomotało, piersiom brakło tchu. Umyślnie mówił głośno, żeby ukryć rosnące wzburzenie, jednak Dunia już nie zdążyła zauważyć tej szczególniejszej alteracji; zanadto ją rozdrażnił docinek, że się go boi jak dziecko i że jest dla niej straszny. - Choć wiem, że pan jest człowiekiem... bez czci, ale nie lękanr-się bynajmnie)r"Ntecn"pari idzie pierwszy - rzekła na pozór spokojnie, twarz jej wszakże -była blada. Swidrygajłow zatrzymał się przed mieszkaniem Soni.

- Pani pozwoli, że zapytam, czy jest w domu. Nie ma. To pech! Ale wiem, że może przyjść bardzo prędko. Jeżeli wyszła, to chyba tylko do jednej damy w sprawie sierot. Matka ich umarła. Ja się także wtrąciłem w to, poleciłem załatwić niektóre sprawy. Jeśli Zofia Siemionowna nie wróci za dziesięć minut, to dziś jeszcze, o ile pani chce, przyślę ją samą. Oto i mój numer. Oto moje dwa pokoje. Za tymi drzwiami mieszka moja gospodyni, pani Ressiich. Teraz proszę zajrzeć tutaj, pokażę pani moje główne dowody: z mojej sypialni te drzwi prowadzą do dwóch •zupełnie pustych pokoi, które się odnajmuje. Oto one... Na to musi pani spojrzeć trochę uważniej... Swidrygajłow zajmował dwa umeblowane, dosyć przestronne pokoje. Dunieczka rozglądała się nieufnie, lecz nie dostrzegła nic osobliwego ani w umeblowaniu, ani w roz-sni

 

kładzie - choć właściwie można było to i owo zauważyć, jak na przykład, że apartament Świdry gaj Iowa mieścił się pomiędzy dwiema prawie nie zamieszkanymi stancjami. Wchodziło się do niego nie bezpośrednio z korytarza, tylko przez dwa pokoje gospodyni, prawie puste. Ze swej sypialni, otworzywszy zamknięte na klucz krzwi. Świdry gaj Iow pokazał Dunieczce puste również mieszkanie, będące do wynajęcia. Dunieczka zatrzymała się w progu nie pojmując, czemu każe jej to oglądać, lecz Świdry gajłow skwapliwie wyjaśnił: - Proszę zajrzeć tutaj, do tego drugiego dużego pokoju. Niech pani" zauważy te drzwi, są zamknięte na klucz. Koło drzwi stoi krzesło, jedno tylko krzesło w tych obu pokojach, To ja przyniosłem je od siebie, żeby wygodniej słuchać. Zaraz tam za drzwiami stoi stół Zofii Siemidńowny, siedziała tam i rozmawiała 'z Rodionem Romanyczem. Ja zaś tutaj, siedząc na krześle, podsłuchiwałem dwa wieczory z rzędu, obydwa razy po jakie dwie godziny - więc oczywiście mogłem coś niecoś usłyszeć, jak pani sądzi? - Pan podsłuchiwał?

- Tak jest, podsłuchiwałem. Teraz chodźmy do mnie, tu nie ma nawet gdzie usiąść. Poprowadził Awdotię Romanownę z powrotem do pierwszego swego pokoju, który mu służył za bawialnię, i poprosił, by usiadła. Sam usiadł przy drugim końcu stołu, co najmniej dwa metry od niej, ale widocznie w oczach jego już pałał ten płomień, który Dunieczkę tak kiedyś nastraszył. Drgnęła i raz jeszcze rozejrzała się nieufnie. Był to odruch mimowolny: nie chciała zdradzić się ze swym niedowierzaniem. Lecz na koniec zdała sobie sprawę z odosobnienia apartamentu Swi-drygajlowa. Miała ochotę zapytać, czy przynajmniej gospodyni jego jest w domu, nie spytała jednak... z dumy. Przy tym miała na sercu inne, nierównie większe cierpienie niżli strach o siebie. Przechodziła nieznośną mękę. - Oto pański list - rzekła, kładąc arkusik na stole. - Czyż możliwe jest to, co pan pisze? Napomyka pan o zbrodni, którą rzekórno popełnił mój brat. Napomknienia są zbyt wyraźne - nie ma pan prawa teraz się wyprzeć. Otóż wiedz pan, że już i przedtem słyszałam tę głupią bajkę i nie wierzę ani jednemu słówku. Jest to haniebne i śmieszne po-502

dejrzenie. Znam tę historię, wiem, jak i skąd powstała. Nie może pan mieć żadnych dowodów. Pan obiecał mi dowieść, więc proszę mówić! Ale z góry zapowiadam, ze panu nie wierzę! Nie wierzę!... Dunieczka powiedziała to prędko, pośpiesznie, i na mgnienie twarz jej oblała się rumieńcem. - Gdyby pani nie wierzyła, to jakim cudem zaryzykowałaby przyjść do mnie sama? Po cóż pani przyszła? Wyłącznie z ciekawości? - Proszę mnie nie dręczyć, mów pan, mów!


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 22 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.01 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>