Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 37 страница



 

poprawnie się wyjęzyczyć (żadnego innego języka nie znał wcale), toteż od razu opadł z sil i nawet jakby schudł po swym wyczynie adwokackim. Niemniej przeto mowa jego wywarła głębokie wrażenie. Prawił z takim animuszem, z takim przeświadczeniem, że chyba wszyscy mu uwierzyli. Piotr Pietro-wicz poczuł, że kiepska sprawa. - Co mnie obchodzi, że panu strzelają do głowy jakieś tam głupie pytania! - zawołał. - To jeszcze nie dowód! To wszystko mogło się panu przyśnić, mój panie! A ja powiadam wprost, żeś pan kłamca! Kłamiesz pan i szkalujesz ze złości do mnie, mianowicie leży ci ba wątrobie, że się nie pisałem na pańskie bezbożne, wolnomyślicielskie brednie społeczne, ot co! Ale tym wykrętem Piotr Pietrowicz nic nie wskórał. Przeciwnie, dało się słyszeć szemranie. - Aha, teraz próbujesz z tej beczki! - wrzasnął Le-bieziatnikow.-Nic z tego! Sprowadź policję, a złożę przysięgę! Jednego tylko pojąć nie mogę: po co ryzykował tak nikczemny czyn! O, nędzny, podły człowiek! - Ja mogę wytłumaczyć, po co zaryzykował taki czyn, i w razie potrzeby sam złożę przysięgę! - ozwał się wreszcie Raskolnikow twardo i wystąpił naprzód. Zdawał się być spokojny i zdecydowany. Spojrzenie na niego wystarczyło, by dla wszystkich stało się rzeczą jasną, że istotnie wie, o co chodzi, i że zbliża się rozwiązanie. - Teraz doskonale wszystko rozumiem - ciągnął dalej Raskolnikow zwracając się wprost do Lebieziatnikowa. - Już od początku tej histrii zacząłem podejrzewać, że tkwi w tym jakiś haniebny podstęp; powziąłem podejrzenia wskutek kilku osobliwych okoliczności, znanych tylko mnie, które też wnet państwu przedstawię, bo w nich jest sedno rzeczy! Pan zaś, panie Lebieziatnikow, ostatecznie mi wszystko wyjaśnił przez swe cenne zeznanie. Proszę wszystkich o uwagę. Ten pan (wskazał na Łużyna) niedawno starał się o rękę pewnej panny, mianowicie mojej siostry, Awdotii Raskolnikow. Lecz po przyjeździe do Petersburga onegdaj przy pierwszym naszym widzeniu pokłócił się ze mną, tak że wyrzuciłem go za drzwi, na co mam dwóch świadków. To bardzo zły człowiek... Przedwczoraj wcale jeszcze nie wiedziałem, że się zatrzymał tutaj, u pana, Andrzeju Sie-mionowiczu, i że zatem tegoż dnia, gdyśmy się pokłócili, to znaczy onegdaj, był on świadkiem, że jako przyjaciel nieboszczyka, pana Marmieładowa, dałem jego małżonce, Katarzynie Iwanownie, trochę pieniędzySa pogrzeb. Niezwłocznie napisał o tym do mojej matkfzawiadamiając, że dałem wszystkie pieniądze nie Katarzynie Iwanownie, tylko Zofii Siemionownie, i przy tym w najszkaradniejszych słowach wspomniał o... óćnarakterże ZófH Siemipnpwny, to fest napomknął o charakterze mojej z nią znajomości. A to wszystko, rozumieją państwo, w tym celu, by poróżnić mnie z matką i siostrą przez wmówienie im, że na brzydkie rzeczy trwonię ich ostatnie grosze, którymi one mnie wspomagają. Wczoraj wieczór przy matce i siostrze, a w jego obecności, ustaliłem prawdziwy stan rzeczy dowiódłszy, że pieniądze wręczyłem pani Marmieladowej, na pogrzeb, a nie Zofii Siemionownie oraz że Zofii Siemionowny przedwczoraj nie znałem jeszcze, a nawet nigdy jej nie widziałem. Dodałem przy tym, że on, Piotr Łużyn, ze wszystkimi swoimi zaletami niewart jest małego palca Zofii Siemionowny, o której tak źle się wyrażał. Na jego zaś pytanie: czybym posadził Zofię Siemionownę obok mojej siostry, odparłem, że już to uczyniłem, tegoż dnia. Rozzłoszczony, że matka i siostra nie chcą usłuchać jego szczucia i powaśnić się ze mną, zaczął od słówka do słówka gadać im oburzające impertynacje. Nastąpiło zerwanie ostateczne i wypędzenie go z domu. Wszystko to miało miejsce wczoraj wieczór. Obecnie proszę o chwilę szczególnej uwagi. Otóż gdyby mu się teraz udało dowieść, że Zofia Siemionowna jest złodziejką, to po pierwsze, wykazałby mojej siostrze i matce, że słuszne były jego podejrzenia, że nie bez kozery rozgniewało go.moje stawianie Zofii Siemionowny na jednym poziomie z siostrą; że napadając na -mnie bronił czci mojej siostry a swojej narzeczonej. Krótko mówiąc, mógł w ten sposób na nowo zwaśnić mię z moimi paniami i niezawodnie miał nadzieję, że znów się wśliżnie w ich łaski. Już pomijam, że mścił się na mnie osobiście, ma bowiem powody do przypuszczenia, że honor i szczęście Zofii Siemionowny są mi bardzo drogie. Oto cala jego rachuba! Oto jak pojmuję tę sprawę! 'Oto cały powód i innego być nie może! Tak -albo prawie tak skończył Raskolnikow swe przemó-Wenie, niejednokrotnie przerywane okrzykami obecnych,



 

którzy skądinąd słuchali nader uważnie. Nie bacząc na przerywanie mówił ostro, spokojnie, dobitnie, jasno, z mocą. Twardy jego głos, wyraz przekonania i surowa twarz wywierały na wszystkich bardzo silne wrażenie. - Tak, tak, to jest tak! - z zachwytem potwierdzał Lebieziatnikow. - Niewątpliwie tak jest, bo jak tylko Zofią Siemionowna weszła do naszego pokoju,--zaray mnie pytał, czy pan jest tutaj 1 Czy nie widziałem pana w liczbie gości Katarzyny Iwanowny. Specjalnie w tym celu odwołał mnie od okna i tam cichutko zapytał. Widać trzeba mu było koniecznie, żeby pan był tutaj! Tak, tak, na pewno! Łużyn milczał i lekceważąco się uśmiechał. Ale.bardzo był blady. Zdawał się obmyślać, jak się ma wykręcić. Możliwe, że z przyjemnością porzuciłby wszystko i wyszedł, jednak w danej chwili to już było prawie niewykonalne, bo to by znaczyło - wręcz przyznać, że zarzuty były słuszne i że istotnie oczernił Zofię Siemionownę. Na domiar kompania, dobrze podochocona, zbyt jawnie się burzyła. Jegomość z intendentury, choć co prawda nie wszystko rozumiał, hałasował najgłośniej i zalecał różne wysoce dla Łużyna niemiłe kroki. Ale byli i nie pijani; ludzie się poschodzili ze wszystkich pokojów. Trzej Polaczkowie okropnie się kotłowali i raz po raz krzyczeli mu: "Panie łajdak!", dodając również jakieś inne wyzwiska po polsku. Sonia słuchała z napiętą uwagą, ale bodaj także nie wszystko pojmowała, rzekłbyś, dopiero budziła się z omdlenia. Nie spuszczała tylko oczu z Raskol-nikowa czując, że w nim jedynym ma ostoję, Katarzyna Iwa-nowna oddychała z trudem, ochryple, bliska zupełnej prostracji. Najgłupiej wyglądała Amalia Iwanowna, stojąca z otwartymi ustami, z wyrazem doszczętnego zbaranienia. Widziała tylko, że Piotr Pietrowicz wpadł. Raskolnikow chciał jeszcze raz'prosić o głos, ale już'nie-danomtt dokończyć: wszyscy krzyczeli i ławą parli na Łużyna wymyślając mu i grożąc. Piotr Pietrowicz jednak nie stchórzył. "Widząc; Że sprawa z oskarżeniem Soni spaliła na panewce, jął poczynać sobie zuchwale. - Państwo pozwolą, państwo pozwolą, proszę się nie tłoczyć, dajcie mi przejść - mówił przeciskając się przez ciżbę - iż laski swojej - bez gróźb. Upewniam, że nic nie wskóracie, nic mi nie zrobicie, nie taki ze mnie stra-chajło, przeciwnie, to wy odpowiecie, moi państwo, za próbę osłonięcia sprawy kryminalnej za pomocą gwałtu. Złodziejka została więcej niż zdemaskowana i będę ją ścigał sądownie. Bo sędziowie nie są tak zaślepieni i... nie są pijani, toteż nie dadzą wiary dwom notorycznym bezbożnikom, warchołom i wolnomyślicielom, którzy z zemsty osobistej zarzucają mi to, do czego sami przyznali się w swej głupocie... Państwo pozwolą! - W tej chwili fora z mego pokoju, wynoś mi się pan i odtąd wszystko między nami Skończone F Pomyśleć, że ja ze skóry wyłaziłem całe dwa tygodnie... by go oświecić!... - Ależ ja sam, Andrzeju Siemionowiczu, gdyś mnie zatrzymywał, zapowiedziałem ci, że się wyprowadzam, teraz uzupełnię tylko, żeś dureń. Życzę uzdrowienia pańskiemu mózgowi i kaprawym oczom. Puśćcie no, państwo. Przeciskał się, ale jegomościowi z intendentury nie chciało się tak łatwo go wypuścić poprzestając na wymysłach; chwycił więc ze stołu szklankę, zamierzył się i cisnął,w Piotra Pietro-wicza; ale szklanka przeleciała mimo i ugodziła wprost w Ama-lię Iwanowna. Niemka wrzasnęła, a jegomość, który przy rzucie stracił równowagę, ciężko rymnął pod stół. Piotr Pietrowicz udał się do swego pokoju i w pół "godziny później już go w domu nie.h.ylo-. Sonia, nieśmiała z natury, wiedziała zawsze, że ją łatwiej jest zniszczyć niż kogo bądź innego, no a krzywdzić ją - mógł każdy niemal bezkarnie. Jednak aż do tej chwili zdawało jej się, że tak czy owak można wymknąć się nieszczęściu - przez ostrożność, łagodność, pokorę wobec wszystkich i każdego. Teraz spotkał ją ciężki zawód. Oczywiście, mogła cierpliwie i prawie bez szemrania znieść wszystko, nawet to. Ale w pierwszej chwili przygnębienie było zbyt silne. Choć odniosła zwycięstwo, choć obalono oskarżenie - gdy minął pierwszy przestrach i pierwsza drętwota, gdy jasno pojęła wszystko i zmiarkowała, poczucie bezradności i krzywdy boleśnie ścisnęło jej serce. Dostała spazmów. Wreszcie nie mogąc się."pQwstrzymać wypadła z pokoju i pomknęła do domu. Działo się to prawie tuż po wyjściu Łużyna. Amalia Iwanowna, kiedy przy głośnym śmiechu obecnych ugodziła ją szklanka, również miała już dosyć tego piwa, nie przez siebie nawarzonego. Z jazgotem, jak opętana, rzuciła się na Katarzynę Iwanownę, którą miała za główną winowajczynię. - Precz z kwatera! Już, marsz! - Z tymi słowy za-

 

częła porywać jedną za drugą wszystkie rzeczy Katarzyny Iwanowny i ciskać na- podłogę." Marmieładowa, już i tak ledwie żywa, na wpoi omdlała, zdyszana, blada - porwała się z łóżka (na które przed chwilą padła wycieńczona) i skoczyła do Niemki. Ale szansę były zbyt nierówne; Niemka odepchnęła ją jak piórko. - Co! Nie dość, że nas bezbożnie oczerniono, jeszcze ta kreatura podnosi rękę na mnie! Jak to! W dniu pogrzebu mego męża wyrzucają mnie z mieszkania, z sierotami, i to zaraz po moim poczęstunku! Gdzie mam się podziać? - zanosiła się szlochem biedna kobieta. - Boże! - krzyknęła nagle, błsnąwszy oczami - ale czy naprawdę nie ma na świecie sprawiedliwości! Kogóż będziesz bronił. Boże, jeśli nie nas, sierot? Ale zobaczymy! Jest na świecie sąd i prawo, jest, i ja je znajdę! Czekaj, czekaj, bezbożna maszkaro! Poluniu, zostań z dziećmi, ja wrócę. Czekajcie na mnie, chociażby na ulicy! Zobaczymy, czy jest na świecie sprawiedliwość! I zarzuciwszy na głp.w.ę.-.ów zielony szal dradedamowy, o którym w swych opowiadaniach wspominał nieboszczyk Marmieladow, Katarzyna Iwanowna przepchała się przez pijany tłum lokatorów, łkając i płacząc wybiegła na ulicę - w nieokreślonym-zamiarze, by natychmiast, bez zwłoki i za wszelką cenę - znaleźć sprawiedliwość. Polunia w strachu zaszyła się z dziećmi w kąt; siadła z nimi na kufrze, cała drżąca, przytuliła dwoje małych i jęła oczekiwać na powrót matki. Amalia Iwanowna buszowała po pokoju, z piskiem, zawodzeniem, rzucała na podłogę wszystko, co wpadło jej w ręce, awanturowała się. Lokatorowie darli się bez ładu ni składu; jedni komentowali dość bezsensownie cale zajście, drudzy kłócili się i łajali, trzeci zaczęli śpiewać... "A teraz i na mnie czas! - pomyślał Raskolnikow. - No, Zofio Siemionowno, zobaczymy, co teraz powiesz!" I ruszył do mieszkania Soni.

IV

Raskolnikow był rzutkim i energicznym adwokatem Soni przeciw Łużynowi, mimo że sam dźwigał w duszy tyle własnej grozy i cierpienia. Ale tak dużo wycierpiawszy rano, był poniekąd rad ze zmiany wrażeń, gdyż tamte stawały się wprost już nie do zniesienia. Inna sprawa, że w jego chęci ujęcia się za Sonią było wiele uczuć osobistych i serdecznych. Ponadto wisiało nad nim i strasznie go trwożyło, zwłaszcza chwilami, umówione spotkanie z Sonią: musiał powiedzieć jej, kto zamordował Lizawietę, i przewidywał okropną mękę, którą też zdawał się odpychać obiema rękami. Więc gdy wychodząc od Katarzyny Iwanowny zawołał: "Zobaczymy, co teraz powiesz, Zofio Siemionowno" - snadż znajdował się jeszcze pod wpływem jakiegoś zewnętrznego nastroju podniecenia i rażnośd wskutek świeżego zwycięstwa nad Łużynem. Ale rzecz osobliwa: kiedy dotarł do mieszkania Kapemaumowa, uczul nagłą niemoc i lęk. W zadumie przystanął przed drzwiami z dziwnym pytaniem: "Czy naprawdę trzeba powiedzieć, kto zabił Lizawietę?" Pytanie było dziwne, bo równocześnie poczuł, że nie tylko nie może tego przemilczeć, lecz nawet nie wolno odwlec tej chwili bodaj na krótko. Jeszcze nie wiedział, czemu nie wolno, tylko odczuł to, i dręcząca świadomość własnej bezsiły wobec nieuniknionej konieczności - zgnębiła go niemal. Żeby już nie rozważać i nie nięczyć-.si.ei,.szybko otworzył drzwiiz.progu spojrzał na Sonię. Siedziała z łokciami na Stoliku, z twarzą w dłoniach, lecz na widok Raskolnikowa wstała co żywo i wyszła na jego spotkanie, jak gdyby go oczekiwała. - Co by się ze mną stało, gdyby nie pan! - rzekła skwapliwie, witając go na środKu pokoju. Widocznie to tylko pragnęła mu powiedzieć. Dlatego oczekiwała go. Raskolnikow podszedł do stołu i usiadł na krześle, z którego wstała przed chwilą. Zatrzymała się o dwa kroki przed nim, zupełnie tak jak wczoraj. - Cóż, Soniu? - ozwał się nagle i poczuł, że glos mu drży. - Wszystko to było przecie oparte na twojej "sytuacji społecznej i związanych z nią nawykach". Zrozumiałaś jego aluzję? Na twarzy jej odbiło się cierpienie.

- Tylko niech pan nie mówi ze mną tak jak wczoraj! - przerwała. - Niech pan nie zaczyna, proszę! I tak już dosyć męki... Natychmiast się uśmiechnęła, w obawie, że ten wyrzut może mu się nie spodoba. 417

 

- Głupio zrobiłam, żem stamtąd uciekła. Co tam słychać teraz? Chciałam wrócić, ale wciąż myślałam, że pan... wstąpi. Opowiedział jej, że gospodyni wypędza ich z- domu i że Katarzyna Iwanowna poleciała gdzieś "szukać sprawiedliwości". - O mój Boże! - jęknęła Sonia - chodźmy tam czym prędzej... I schwyciła swą mantylkę.

- Wiecznie to samo! - opryskliwie fuknął 'Raskolni-kow. - O niczym nie myślisz, tylko o nich! Pobądź ze mną. - A... Katarzyna Iwanowna?

- Nie bój się, Katarzyna Iwanowna z pewnością sama cię tu odwiedzi, skoro już wyszła z domu. A gdyby cię nie zastała, będzie narzekać na ciebie... Sonia siadła na brzeżku krzesła, dręczące niezdecydowana. Raskolnikow milczał, patrzył w ziemię i coś ważył w myśli. - Dajmy na to, że Łużyn nie zechciał - rozpoczął nie podnosząc oczu na Sonię. - Lecz jeśliby zechciał lub jeśliby to było w jego interesie, mógł wpakować cię do więzienia, gdybym się nie nawinął ja i Lebieziatnikow! co? - Tak - rzekła słabym głosem. - Tak! - powtórzyła z roztargnieniem i niepokojem. - A ja przecie mogłem się nie nawinąć! Lebieziatnikow zaś - to już zupełny przypadek. Milczała. - A gdyby do więzienia - co wtedy? Pamiętasz, com ci wczoraj mówił? Znów nie odpowiedziała. Chwilę czekał. - Już myślałem, że znowu zawołasz: "Ach, proszę nie mówić, proszę przestać!" - zaśmiał się Raskolnikow, ale nieszczerze. - I cóż! znów milczenie? - spytał po upływie minuty. - Przecież o czymś trzeba rozmawiać. Na przykład byłbym teraz ciekaw, jakbyś rozstrzygnęła jedno "zagadnienie", mówiąc stylem Lebieziatnikowa. (Sprawiało to wrażenie, że zaczyna się wikłać.) Nie, naprawdę, mówię serio. Wyobraź sobie, Soniu, że z góry znasz wszystkie zamiary Łużyna, wiesz (i to wiesz na pewno), że gdyby je urzeczywi-418

stnił, z kretesem przepadłaby Katarzyna Iwanowna, no i dzieci, no i ty na dokładkę (za nic siebie masz, więc: na dokładkę). Polunia również... boć i przed nią ta sama droga. Otóż - gdyby d nagle kazano zdecydować, kto ma żyć na świecie: on czy oni? To znaczy, czy ma żyć i robić łajdactwa Łużyn, czy też ma umrzeć Katarzyna Iwanowna? Więc jakbyś postanowiła? że które z nich ma umrzeć? Pytam ciebie. Sonia spojrzała na niego niespokojnie: coś osobliwego zabrzmiało jej w tym mętnym i z daleka kluczącym wypytywaniu. - Przeczuwałam, że pan zagadnie o coś takiego - rzekła Sonia, badawczo mu się przyglądając. - Dobrze, dobrze, ale jakżebyś rozstrzygnęła?

- Czemu pan pyta o rzeczy niemożliwe? - z odrazą otrząsnęła się Sonia. - Czyli: niech lepiej Łużyn żyje i robi łajdactwa! Nawet tego nie śmiesz zadecydować? - Ale ja przecież nie znam zamiarów Bożych... Czemu pan pyta o to, o co pytać nie wolno? Po co są takie czcze pytania? Jakim sposobem miałoby to zależeć ode mnie? I któż mi dal prawo rozsądzania, kto ma, a kto nie ma żyć? - Ba, skoro już wdała się boska Opatrzność, to rzeczywiście pozostaje tylko założyć ręce - posępnie burknął Raskolnikow.; - Niech pan lepiej powie wprost, o co panu chodzi! - z udręką zawołała Sonia.-Pan znowu do czegoś zmierza... Czyżby pan przyszedł tylko po to, by mnie męczyć! Nie wytrzymała i raptem rozpłakała się gorzko. W ponurej rozterce patrzył na nią. Upłynęło z pięć minut. - Soniu, masz słuszność - rzekł wreszcie cicho. Zmienił się naraz; znikł jego ton sztucznie zuchwały i bezsilnie wyzywający. Nawet głos mu nagle osłabł. - Sam mówiłem ci wczoraj, że nie o przebaczenie przyjdę, prosić,.ą tymczasem zaczynam, właśnie "jakby ód prośby o wybaczenie... O Łużynie i Opatrzności mówiłem dla siebie... To była moja prośba o przebaczenie, Soniu... Chciał się uśmiechnąć, lecz coś wątłego i ułomnego zaznaczyło się w tym bladym uśmiechu. Zwiesił głowę i zakrył twarz rękami. Wtem dziwne, niespodziane wrażenie jakiejś żrącej nie-

27- 419

 

nawiści do Soni napłynęło mu do serca. Zdziwiony sam i jakby przestraszony tym wrażeniem, podniósł głowę i spojrzał na nią bacznie; ale spotkał jej spojrzenie frasobliwe, aż do męki zatroskane o niego - pełne miłości. Jego nienawiść pierzchła jak widmo. To było nie to; mylnie wziął jedno uczucie za drugie. Znaczyło to tylko, że chwila nadeszła. Znowu zakrył twarz rękami i nisko spuścił głowę. Raptem zbladł, wstał z krzesła, popatrzał na Sonię i nic nie mówiąc przesiadł się machinalnie na jej łóżko. W jego doznaniu ta chwila była okropnie podobna do owej, kiedy to stał za staruchą, z siekierą już wyjętą z pętli, i poczuł, że "teraz nie ma ani sekundy do stracenia". - Co panu? - spytała przerażona Sonia.

Nie mógł'wymówić słowa. Zupełnie inaczej zamierzał to oznajmić i teraz sam nie pojmował, co się z nim dzieje. Cicho podeszła, siadła obok na łóżku i czekała nie spuszczając zeń oka. Serce łomotało jej i zamierało. Stawało się to nie do zniesienia. Zwrócił do niej swą trupio-bladą twarz; wargi bezwładnie mu się wykrzywiały usiłując coś wysłowić. Zgroza skurczyła serce Soni. - Co panu? - powtórzyła, trochę się odchylając od niego.

- Nic, Soniu. Nie bój się... Głupstwo! Doprawdy, jeśli się zastanowić - głupstwo! - mamrotał jak ktoś majaczący w malignie. - Tylko po cóż przyszedłem cię dręczyć? - dorzucił z nagła, patrząc na nią. - Rzeczywiście, po co? Wciąż zadaję sobie to pytanie, Soniu... -Przed kwadransem może istotnie zadawał sobie to pytanie, lecz teraz wymówił to w zupełnej bezsile, na wpół nieprzytomnie i czując w całym ciele ustawiczne dreszcze. - Och, jak się pan męczy! - rzekła z cierpieniem w glosie, wpatrując się w niego. - Głupstwo!... Słuchaj, Soniu - dlaczegoś uśmiechnął się nagle, blady i wątły uśmiech trwał ze dwie sekundy - pamiętasz, co ci wczoraj chciałem powiedzieć? Czekała niespokojnie..

-^%ychodząc powiedziałem, że może na zawsze z tobą się żegnam, lecz że jeżeli przyjdę dzisiaj, to d powiem... kto zabił Lizawietę. Zadygotała od stóp do głowy.

- Otóż - przyszedłem powiedzieć.

- Więc pan wczoraj rzeczywiście... - wyszeptała z trudem. - Skądże pan wie? - spytała szybko, jakby się opamiętała nagle. Oddychała teraz z wysiłkiem. Twarz jej bladła coraz bardziej. - Wiem.

Milczała dobrą chwilę.

- Czyżby ujęli go? - spytała nieśmiało.

- Nie, nie ujęli.

- To skądże pan to wie? - znów spytała ledwie do-słyszalnie i znów po minutowym prawie milczeniu. Obrócił się.do niej i uparcie się w nią wpatrywał. - Zgadnij - rzekł z tym samym kurczowym i wątłym uśmiechem. Coś jakby konwulsje wstrząsnęło nią całą.

- Ależ pan... mnie... dlaczego pan mnie tak... straszy? - powiedziała uśmiechając się jak dziecko. - Widocznie jestem zażyłym jego przyjacielem... skoro wiem - ciągnął Raskolnikow, uparcie wpatrując się w jej twarz, lak gdyby już nie był w stanie oderwać oczu. -J3n tej Lizawiety... zabić nie chciał... On ją... zabił przypadkowo... Chciał zabtfstar^gay^BySTamS.T." i przysźecB:;7"A~ nagle weszła Lizawieta... Więc on i ją zabił. •>. Jeszcze jedna okropna minuta. Nie przestawali patrzeć na siebie. - Więc nie możesz się domyślić? - spytał nagle z wrażeniem, jakby się rzucał w dół z dzwonnicy. - N-nie - szepnęła bezgłośnie.

- Dobrze się.orzyjrzyj.

Ledwie to wyrzekł, znowu jedno dawne, znajome doznanie na lód ścięło mu duszę: patrzał na Sonię i raptem w jej twarzy zobaczył jakby twarz Lizawiety. Dokładnie zapamiętał twarz Lizawiety, gdy się wtedy zbliżał 2 siekierą, a Lizaw^eta cofała się ku ścianie, wyciągając ręce przed siebie, z zupełnie dziecięcym przestrachem w rysach, całkiem jak małe dzieci, gdy zaczynają się czego bać, trwożliwie i nieruchomo patrzą na to, co je przejmuje strachem, cofają»ię i wyciągają przed siebie rączkę, wnet gotowe się rozplałytó. Prawie tak właśnie działo się teraz z Sonią: tak samo bezsilnie, z takim samym przestrachem patrzyła na niego jakiś 421

 

czas i naraz, wyciągnąwszy lewą rękę, z lekka, ledwie-ledwie, oparła się palcami o jego pierś i wolno zaczęła się podnosić, coraz bardziej się odchylając od niego, a jej utkwiony w nim wzrok stawał się coraz bardziej nieruchomy. Wtem jej groza udzieliła się jemu: podobny strach odbił się na jego twarzy i on także zaczął patrzeć na nią z tym nieomal dziecięcym uśmiechem. - Zgadłaś? - szepnął wreszcie.

- Boże!'- wydarł się z jej piersi starszny krzyk. Jak kłoda upadła na łóżko,.twarzą do poduszek. Lecz po chwili podniosła się szybko, szybko przysunęła do niego, porwała go za obie ręce i ściskając je, niby w obcęgach, swymi szczupłymi palcami,T poczęła znów nieruchomo wpatrywać się w jego twarz, jakby przywarła do niej oczyma. Tym ostatnim, desperackim spojrzeniem chciała wyssać bodaj cień nadziei. Ale nadziei nie było: żadna wątpliwość nie mogła się ostać: wszystko było tak! Nawet potem, później, gdy Sonia przypomniała sobie tę chwilę, dziwnie i cudacznie robiło jej się na myśl: czemu tak od razu.zobaczyła wówczas, że już nie ma żadnej wątpliwości? Wszak nie mogła na przykład powiedzieć, by przeczuwała coś w tym rodzaju. A tymczasem teraz, skoro tylko rzekł jej to, wydało jej się raptem, że istotnie to właśnie przeczuwała. - Daj spokój, Soniu, dosyć! nie męcz mniej - poprosił błagalnie. Wcale, wcale nie tak zamierzał jej to wyznać, ale wypadło tak. Zerwała się jak nieprzytomna i załamując ręce szła przez pokój; lecz pośpiesznie wróciła i ponownie siadła obok niego, prawie dotykając ramieniem jego ramienia. Wtem, jakby mieczem przeszyta, drgnęła, krzyknęła i. sama nie wiedząc, czemu to czyni, padła przed nim na kolana. - Cóżeś, cóżeś sobie wyrządził! - rzekła z rozpaczą, porwała się z klęczek,''rzuciła mu się na szyję, objęła i mocno, mocno ścisnęła ramionami. Raskolnikow odchylił się i spojrzał na nią ze smutnym uśmiechem. - Jakaś ty dziwna, Soniu: ściskasz i całujesz, kiedy ci powiedziałem o tym. Zapominasz o sobie. - Nie, na całym świecie nie ma dziś nikogo nieszczęśli-


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 22 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.014 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>