Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 16 страница



- Bardzo.

- Dobrze. Ja bym zrobił tak - rozpoczął Raskolnikow, znów zbliżając twarz do twarzy Zamiotowa, znów patrząc mu prosto w oczy i mówiąc szeptem, tak że tamten aż się wzdrygnął tym razem. - Ja bym zrobił tak: zabieram pieniądze i rzeczy i zaraz po wyjściu, natychmiast, nigdzie nie wstępując idę gdzieś, gdzie miejsce jest głuche, same tylko parkany, nikogo prawie nie ma-powiedzmy, jakiś ogród warzywny czy coś w tym rodzaju. Już poprzednio upatrzyłbym sobie tam, na tym dziedzińcu, jakiś głaz ważący z pud albo półtora, gdzieś w kącie, pod parkanem głaz, który, być może, leży tam od zbudowania domu; odchylam ten kamień-pod nim powinien być dołek; w ten właśnie dołek składam wszystkie rzeczy i pieniądze. Składam i przywalam kamieniem, tak samo jak przedtem leżał; przyciskam go nogą i idę sobie. Później nie biorę nic przez rok, nie biorę przez dwa lata, nie biorę 170

przez trzy-a wy sobie szperajcie! Szukajcie wiatru w polu! - Wariat - rzekł Zamiotow, dlaczegoś także szeptem i dlaczegoś odsuwając się nagle od Raskolnikowa. Temu zaiskrzyły się oczy, zbladł straszliwie, górna warga drgnęła mu i załatała. Przysunął' się do Zamiotowa możliwie najbliżej i jął poruszać ustami, nic nie wymawiając; trwało to z pół minuty. Zdawał sobie sprawę z tego, co czyni, lecz nie mógł się powściągnąć. Straszne słowo, tak jak wówczas rygiel u drzwi, podskakiwało na jego wargach: jeszcze chwila, a wyrwie się; jeszcze chwila, a już się go nie zatrzyma! - A jeżeli to ja zabiłem staruchę i Lizawietę - wycedził nagleT- opamiętał się. Zamiotow rzucił na niego dzikie spojrzenie i zbielał jak chusta. Twarz wykrzywiła mu się w uśmiechu. - Czyż podobna? - wyszeptał ledwie dosłyszalnie. Raskolnikow spojrzał na niego ze złością. - Przyznaj się pan, żeś uwierzył. Tak? No? tak?

- Wcale nie! Teraz mniej niż kiedykolwiek wierzę! - skwapliwie upewnił Zamiotow. - Tu cię mam! Nasz wróbelek wpadł w sidelka. Czyli żeś przedtem wierzył, skoro teraz "wierzysz mniej niż kiedykolwiek"? - Ależ ani trochę! - zawołał Zamiotow, wyraźnie skonfundowany. - Więc pan po to napędzał mi strachu, żeby mnie tak podejść? - Zatem pan nie wierzy? A o czymżeście mówili wtedy, gdym wyszedł z biura? I dlaczego porucznik Proch badał mnie po moim ocuceniu? Hej, kelner!-zawołał wstając i biorąc czapkę - co płacę? - Trzydzieści pięć kopiejek-rzekł ów podbiegając.

- Masz^tu jeszcze dwadzieścia kopiejek na piwo. Widzi pan, ile pieniędzy! - pokazał Zamiotow.owi banknoty w swej drżącej ręce - piątaki, dziesiątki: dwadzieścia pięć rubli. Skąd? I skąd ten nowy garnitur? Wszak pan wie, żem dawniej nie miał grosza przy duszy: jużeście z pewnością ciągnęli gospodynię za język... No, basta! Asses cause*, do miłego zobaczenia... do najmilszego!... Wyszedł, cały rozdygotany, z jakichś dzikich, histerycznych - dosyf róż mów y

 

wrażeń, w których atoli tkwiła i cząstka poczwarnej rozkoszy; ale był ponury, niemiłosiernie wyczerpany. Twarz mu się wykrzywiała, jak gdyby po jakimś ataku, znużenie rosło z każdą chwilą. Jego siły wzbierały teraz i napływały raptownie za pierwszym bodźcem, za pierwszym drażniącym doznaniem, po czym również raptownie odpływały, w miarę jak słabła podnieta. Zamiotow zaś, pozostawszy sam, długo jeszcze siedział bez ruchu, w zadumie. Raskolnikow mimochcąc obalił wszystkie jego przypuszczenia i wyklarował jego sąd ostatecznie. "Ilia Pietrowicz-to jołop!"-zawyrokował nieodwołalnie.



Ledwie uchyliwszy drzwi na ulicę Raskolnikow tuż na ganku wpadł na wchodzącego Razumichina. Jeszcze przed ułamkiem" Sekundy nie widzieli siebie wzajemnie, tak że omal nie zderzyli się głowami. Jakiś czas mierzyli się wzrokiem. Razumichin był nieopisanie zdumiony, lecz naraz gniew, prawdziwy gniew groźnie zapłonął w jego oczach. - Więc oto gdzie jesteś! - rozdarł się na całe gardło. - Z lóżkaś mi uciekł! A ja go tam szukam nawet pod kanapą! Na strych włażę! Chciałem już obić Anastazję za ciebie... A on sobie tutaj! Rodia! co to ma znaczyć? Gadaj! Mów prawdę! Przyznawaj się, słyszysz? - Znaczy to, żeście mi wszyscy zbrzydli śmiertelnie i że chcę być sam - odrzekł Raskolnikow ze spokojem. - Sam! Gdy ledwie się trzymasz na nogach, gdy mordę masz jeszcze bladą jak kreda, gdy nie możesz tchu złapać! Osioł!... Coś ty robił w "Kryształowym Pałacu"? Gadaj mi w tej chwili! - Puszczaj! - powiedział Raskolnikow i chciał go wyminąć. To już doprowadziło Razumichina do ostateczności; mocno ujął go za ramię.

- "Puszczaj"? Masz czoło mówić "puszczaj"-? A czy ty wiesz, co zaraz z tobą zrobię? Wezmę cię na barana, zrobię z ciebie tobół i zaniosę do domu, pod klucz! - Słuchaj, Razumichin - zaczął Raskolnikow cicho i na pozór całkiem spokojnie - czy naprawdę nie widzisz, że ja nie chcę twoich dobrodziejstw? Co to za przyjemność - świadczyć dobrodziejstwa komuś, kto... pluje na to? Słowem, komuś, kto z trudem to znosi? Właściwie po coś mnie wytropił w początku choroby? Może bardzo chciałem umrzeć. Czyż nie dość wyraźnie dałem d dziś do poznania, że mnie męczysz, żeś mi się... sprzykrzył! Czy to taka przyjemność- dręczyć ludzi? Otóż powiadam d serio, że to poważnie przeszkadza memu wyzdrowieniu, bo nieustannie mnie drażnisz. Przecież i sam Zosimow odszedł nie chcąc mnie drażnić! Więc, na litość boską, odczep się i ty! Ostatecznie, kto cię upoważnił do zatrzymywania mnie gwałtem? Chyba widzisz, że mówię teraz najzupełniej przytomnie? Powiedz mi, jak, w jaki sposób mam cię ubłagać, żebyś nareszcie przestał na-łazić mnie ze swoimi dobrodziejstwami? Zgoda, jestem niewdzięczny, jestem nikczemny, tylko odczepcież się wszyscy, na miły Bóg, odczepcie się! odczepcie! odczepcie! Zaczął był spokojnie, zawczasu delektując się jadem, który będzie sączył, ale skończył w zapamiętaniu i bez tchu, jak wtedy w rozmowie z Łużynem. Razumichin postał, pomyślał i puścił jego rękę. - No, to wynoś się do diabła - rzekł cicho i prawie w zamyśleniu. - Stop! - ryknął znienacka, kiedy Raskolnikow miał odejść-słuchaj no. Oświadczam ci,, żeście wszyscy, co do jednego, marne paple i samochwały! Niech tylko przyjdzie jakie cierpieńko, wnet nosicie się z nim jak kwoka z jajkiem! Nawet w tym kopiujecie cudze wzory, robicie plagiaty. Nie macie w sobie ani cienia samodzielnego życia. Zrobieni jesteście z jakiejś maści tranowej, a zamiast krwi macie serwatkę! Nie ufam żadnemu z was! Pierwsza wasza troska w każdych okolicznościach - to żeby nie być podobnymi do ludzi! Stóóój! - krzyknął ze zdwojoną wściekłością, widząc, że Raskolnikow znów się zabiera do odejścia - wysłuchaj do końca! Jak ci wiadomo, zbierają się dziś u mnie na nowosiedliny, może już nawet przyszli, ale ja tam wpadłem przed chwilą i kazałem wujaszkowi przyjąć ich. Otóż gdybyś nie był durniem, kwadratowym durniem, durniem do trzeciej potęgi, gdybyś nie był przekładem z obcych języków... uważasz, Rodia, ja przyznaję, żeś chłop mądry, szkoda tylko, że taki dureń! Otóż gdybyś nie był durniem, tobyś wstąpił dzisiaj do mnie, posiedział z nami wieczorkiem raczej niż bez sensu drzeć buty. Skoroś wyszedł z domu, to już trudna rada! Wytrzasnął-

bym ci miękki fotel... gospodarze mają... Herbata, kompania... A jak nie, to położę cię na kanapce - zawsze pobyłbyś między swoimi... Będzie też Zosimow. No, przyjdziesz? - Nie.

- Terefere! - niecierpliwie sarknął Razumichin. - Skąd wiesz? Nie możesz odpowiadać za siebie! Nie znasz się na tym... Ja tysiąc razy darłem koty z różnymi ludźmi, a później przepraszałem się z nimi... Zrobi się człowiekowi wstyd - i łagodzi sprawę. Więc pamiętaj: dom Poczynkowa, trzecie piętro... - Widzę, panie Razumichin, że dla przyjemności opiekowania się kimś pan gotów pozwolić nawet, żeby pana obito. - Kogo? mnie? Niechby kto spróbował! Będzie potem zbierał zęby na chodniku. Dom Poczynkowa, numer 47, w mieszkaniu urzędnika Babuszkina... -Nie przyjdę, Razumichin!-Raskolnikow odwrócił się i odszedł. - Załóżmy się, że przyjdziesz... - krzyknął za nim Razumichin. - W przeciwnym razie... w przeciwnym razie znać cię nie chcę! Hop, hop, stój! Zamiotow jest tam? - Tam.

- Widziałeś go?

- Widziałem.

- I rozmawiałeś z nim?

- Rozmawiałem.

- O czym? A zresztą całuj psa w nos, nie mów, jeżeli nie masz ochoty. Dom Poczynkowa 47, u Babuszkina, zapamiętaj! Raskolnikow dotarł do Sadowej i skręcił za róg. Razumichin patrzał za nim w zamyśleniu. Wreszcie machnął ręką, wszedł do domu, lecz zatrzymał się w połowie schodów. - Psiakrew! - mruknął prawie na głos. - Mówi niby do rzeczy, a zarazem... Bałwan ze mnie! Czyż obłąkani nie mówią do rzeczy? A mam wrażenie, że Zosimow tego właśnie się lęka! - Nakreślił sobie kółeczko na czole.-A jeżeli on... Jakże go teraz puścić samego? Jeszcze się utopi... Oj, strzeliłem bąka! Nie, tak nie można tego zostawić! 1^ pobiegł łapać Raskolnikowa, lecz nie było go już ani śladu. Splunął i szybkim krokiem wrócił do "Kryształowego Pałacu", by co żywo wybadać Zamiotowa. Raskolnikow udał się prosto na...ski most, przystanął pośrodku, obydwoma "łokciami oparł się o "balustradę i patrzał w dal. Po rozstaniu z Razumichinem osłabł tak bardzo, że ledwie się tutaj dowlókł. Chętnie byłby gdzie usiadł lub położył się wprost na ulicy. Pochylony nad wodą, machinalnie spozierał na ostatni, rumiany odblask zachodu, na rząd domów ciemniejących w coraz gęstszym zmierzchu, na odległe okienko którejś mansardy na lewym nabrzeżu, ogniście pałające od ostatnich promieni, które uderzyły w nie przełomie, na coraz mroczniej szą wodę kanałów; zdawało się, że się w wodę wpatruje ze szczególną uwagą. Wreszcie zakręciły mu się przed oczyma jakieś czerwone koła, domy się zachwiały, przechodnie, nabrzeża, pojazdy - wszystko zawirowało i zatańczyło.wokół. Wzdrygnął się, być może uratowany od ponownego zemdlenia przez dziką, niedorzeczną wizję. Eo.czyl, że ktoś stanął obok niego, tuż, po prawej ręce; spojrzał- i zobaczył kobietą wysoką, w chustce na głowie, o twarzy żółtej, pociągłej, przepitej i o czerwonawych, zapadłych oczach. Patrzyła wprost na niego, ale snadż nic nie widziała, nikogo nie poznawała. Wtem wsparła się prawą dłonią o balustradę, podniosła prawą nogę, przerzuciła ją przez kratę, następnie lewą - i runęła do kanału. Brudna woda rozstąpiła się, wchłonęła swą ofiarę, lecz po chwili topielica wypłynęła na powierzchnię i prąd poniósł ją wolniutko, głową i nogami w wodzie, grzbietem do góry; spódnica rozpostarła się i wzdęła, jak poduszka, ponad wodą. - Utopiła się! utopiła!-krzyczały dziesiątki głosów;

ludzie się pozbiegali, obydwa nabrzeża zapełniły się widzami, na moście, wokół Raskolnikowa, cisnął się tłum napierając i popychając go do tyłu. - O rety, przecie to nasza Afrosinka! - rozległo się gdzieś nie opodal płaczliwe kobiece zawodzenie. - Ludzie kochane, ratujcie! Ludzie kochane, wyciągnijcie ją! - Łódkę! łódkę!-wołano z tłumu.

Ale łódki już nie było potrzeba: policjant zbiegł po schodkach nad kanał, zdjął szynel, buty, i rzucił się do wody. Pracy miał niewiele, prąd niósł topielicę zaledwie o kilka kroków od schodków; policjant prawą ręką schwycił ją za odzież, lewą

 

zdążył złapać drąg, który mu podawał kolega, i po chwili de-speratka została wyciągnięta. Położono ją na granitowych płytach. Ocuciła się rychło, dźwignęła, usiadła i dalejże kichać a prychać, odruchowo wycierając dłońmi mokrą suknię. Nic nie mówiła. - Do zielonych smoków upiła się, ludzie kochane, do zielonych smoków - skowytał tenże kobiecy głos, teraz już koło Afrosinki - któregoś dnia chciała się obwiesić, ledwieśmy zdjęli z powroza. Tera poszłam na chwilkę do sklepiku, zostawiłam dziewuszkę, żeby dawała na nią pozór, a tymczasem stało się takie nieszczęście! Mieszka tu niedaleko, drzwi w drzwi z nami, drugi dom stąd, o tam... Ludzie się rozchodzili, stójkowi jeszcze się krzątali przy topielicy, ktoś napomknął o biurze policji... Raskolnikow patrzał na wszystko z dziwnym uczuciem obojętności i obcości. Zdjęło go obrzydzenie. "Nie, to za wstrętne... woda... Nie, nie warto" - mruczał do siebie. "Nic się nie stanie - dorzucił-nie mam na co czekać. Co to jest: biuro?... Czemu Zamiotow nie jest w biurze? Przed dziesiątą biuro powinno być otwarte..." -odwrócił się plecami do bariery i spozierał dookoła. - Ha, cóż! i owszem! - powiedział stanowczo i ruszył z mostu w kierunku biura policji. W sercu miał pustkę i głuszę. Zastanawiać" się me chciał. Nawet rozterka przeminęła; ani śladu tej energii, z jaką wyszedł był z domu, "żeby kres wszystkiemu położyć!" Miejsce jej zajęła kompletna apatia. "Ha, i to także jest wyjście!-myślał, wolno i opieszale krocząc wzdłuż nabrzeża. - Skończę z tym dlatego, że tak chcę... Ale czy to naprawdę jest wyjście? Et, wszystko jedno! Kwadratowy łokieć przestrzeni będę miał - he-he! Jakiż to jednak koniec? I czy koniec? Powiem im czy nie? A... do licha! Przy tym jestem zmęczony; gdyby tak czym prędzej położyć się gdzie albo usiąść! Najbardziej mi wstyd, że tak to okropnie głupio. Zresztą pluję i na to. Tfu, co,za banialuki przychodzą mi do głowy..." Do biura należało iść prosto, a na drugim rogu skręcić w lewo; stamtąd było już dwa kroki. Lecz dotarłszy do pierwszego rogu zatrzymał się, pomyślał, skręcił w ulicę i poszedł drogą okólną, o dwie ulice dalej - może zupełnie bezcelowo, a może w tej myśli, żeby odwlec jeszcze bodaj minutę i zyskać na czasie. Szedł ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Naraz jakby mu kto szepnął coś do ucha. Podniósł głowę i zobaczył, że stoi przy tym domu, tuż u bramy. Od tamtego wieczoru nie bywał tutaj i nie przechodził mimo. Pociągnęła go chęć nieodparta, niewytłumaczona. Wstąpił do domu, minął bramę, potem skierował się do drzwi na prawo i zaczął się wspinać znajomymi schodami na czwarte piętro. Na tych ciasnych i stromych schodach "było- -bardzo ciemno. Przystawał na każdym podeście i rozglądał się ciekawie. Na podeście pierwszego piętra rama okienna była wyjęta. "Wówczas tego nie było" - pomyślał. Oto i mieszkanie na drugim piętrze, gdzie wtedy pracowali Nikołaszka i Mitka. "Zamknięte; drzwi odnowione, na nowo pomalowane; to znaczy, że mieszkanie jest do wynajęcia." Oto i trzecie piętro... i czwarte... "Tutaj!" Zdziwił się: drzwi do tego mieszkania stały otworem, byli tam jacyś ludzie, dochodziły głosy; tego nie spodziewał się bynajmniej. Po krótkim wahaniu przebył ostatnie schody i wszedł do mieszkania. Tu również odbywał się remont, pracowali dwaj robotnicy;

to go jak gdyby zdumiało. Wyobrażał sobie dlaczegoś, że zastanie tutaj wszystko tak, jak pozostawił, że nawet, być może, trupy będą leżały w tychże miejscach na podłodze. A teraz: gołe ściany, żadnych sprzętów; jakoś dziwnie! Podszedł do okna i usiadł na parapecie. Wszystkiego było dwóch robotników, obaj młodzi, jeden trochę starszy, drugi zupełnie młodziutki. Wyklejali ściany nowymi tapetami, białymi w kwiatuszki lila, zamiast poprzednich żółtych, podartych i zaszarganych. Raskolnikowo-wi to się czemuś okropnie nie spodobało; popatrywał na te nowe tapety wrogo, jakby żałował, że wszystko tak przeinaczono. Robotnicy widocznie się zapóżnili i teraz na łeb na szyję zwijali swoje rulony i wybierali się do domu. Wejście Raskol-nikowa prawie nie zwróciło ich uwagi. O czymś rozmawiali. Raskolnikow skrzyżował ręce i przysłuchiwał się. - Przychodzi do mnie, prawda, z rana-prawił starszy do młodszego - raniutenieczko, wystrojona, że ha. "Cóżeś to, powiadam, tak się dla mnie wycytryniła, cóżeś się tak, powiadam, wypomarańczowała?" "A to dlatego, Tit Wasilicz, powiada, że od dzisiaj mam życzenie być z panem w komplet-177

 

nym posłuszeństwie i zgodzie." Więc to tak, uważasz! A wy-czupirzona, powiadam ci! Żurnal, bracie, istny żurnal! - A co to jest żurnal, wujku? - zapytał młodszy. Snadż czerpał wiedzę od "wujka". - Żurnal, bracie, to, prawda, takie obrazki namalowane, a przychodzą one tutaj, od naszych krawców, w każdą sobotę pocztą z zagranicy, i stoi tam pokazane, jak kto ma prawo ubierać się: osobno pleć męska, a podobnież tak samo i płeć damska. Takie obrazeczki. Męska pleć po największej części chadza w bekieszach, no a damska, bracie, to już w takich kontredansach, że choćbyś sto lat karkulowal, nic lepszego nie wykarkulujesz! - Rany, czego nie ma w tym Pitrze! - unosił się młodszy. - Okrom ojca-matki wszyściuteńko jezd! - Okrom nich, bracie, wszyściutko się znajduje - sentencjonalnie potwierdził starszy. Raskolnikow wstał i wszedł do przyległego pokoju, gdzie dawniej stał kuferek, łóżko i komoda; pokoik wydał mu się zadziwiająco malutki bez mebli. Tapet jeszcze nie zmieniono; w kącie jaskrawo zaznaczało się na tapecie to miejsce, gdzie przedtem była szafka na święte obrazy. Przyjrzał się i wrócił na swój parapet. Starszy robotnik z ukosa rzucił na niego spojrzenie. - Pan w jakiej sprawie? - zwrócił się nagle do Raskol-nikowa. Zamiast odpowiedzi Raskolnikow wstał, wyszedł do sieni, ujął za dzwonek i szarpnął. Tenże dzwonek, tenże blaszany dźwięk! Szarpnął drugi, trzeci raz; wsłuchiwał się i przypominał sobie. Dawne, dręcząco-straszne, pokraczne uczucia odnawiały się w nim coraz żywiej i ostrzej; wzdrygal się za każdym brzękiem, przy czym robiło mu się coraz przyjemniej, coraz przyjemniej. - Czego chcesz? Coś za jeden?-krzyknął robotnik zbliżając się do niego. Raskolnikow znowu wszedł do pokoju. - Chcę wynająć mieszkanie - rzekł. - Oglądam.

- Któż wynajmuje mieszkanie w nocy? I trzeba było przyjść ze stróżem. - Widzę, że podłoga wyszorowana; będziecie malowali? - ciągnął Raskolnikow. - Krwi już nie ma? - Jakiej krwi?

- Przecie zamordowano tu starą i jej siostrę. Była tutaj cała kałuża. - Dobrze, ale ktoś ty taki? - niespokojnie zawołał robotnik. - Ja?

- Tak.

- Chciałbyś wiedzieć?... Chodźmy na policję, tam powiem.

Robotnicy patrzeli na niego w osłupieniu.

- Czas na nas, już późno. Chodźmy, Aloszka. Trza zamykać - odezwał się wreszcie starszy. - Zgoda, chodźmy! - odparł Raskolnikow i ruszył przodem, bez pośpiechu zstępując ze schodów. - Hej tam, stróż! - krzyknął wychodząc przez bramę. Kilka osób stało u samego wejścia, od strony ulicy, gapiąc się na przechodniów: obaj stróże, baba, mieszczuch w szlafroku, jeszcze ten i ów. Raskolnikow skierował się ku nim. - Co pan uważa? - zapytał jeden ze stróżów.

- Byłeś już z meldunkami w biurze?

- Tylko co byłem. Co pan uważa?

- Jeszcze otwarte?

- Otwarte.

- I zastępca komisarza jest?

- Był dopiero co. Co pan uważa? Raskolnikow nie odpowiedział i stanął przy nich, zamyślony. - Przychodził obejrzeć mieszkanie - rzekł starszy robotnik idąc~lnimo. - Jakie mieszkanie?

- A te, gdzie pracujem. "Po coście zmyli krew?-powiada. - Tutaj, powiada, belo zabójstwo, a ja przyszłem wynająć." I jak nie zacznie szarpać za dzwonek, mało nie urwał. "Chodźmy na policję, powiada, tam wszystko zaświar-czę." - Przyczepił się. Stróż nieufnie i chmurnie oglądał Raskolnikowa.

- Któż pan jesteś, pytam?-zawołał nieco groźniej.

- Jestem Rodion Raskolnikow, były student, mieszkam w domu Schiela, w zaułku, niedaleko stąd, w mieszkaniu numer 14. Zapytaj stróża... on mnie zna. - Raskolnikow wy-i2* 179

 

mówi! to wszystko z jakąś leniwą zadumą, nie obracając się i nieruchomo patrząc na ciemną teraz ulicę. - Ale czegoś pan chodził do mieszkania?

- Obejrzeć.

- Co tam jest do oglądania?

- A gdyby go tak pod rączki i na posterunek?-poddał nagle mieszczanin i umilkł. Raskolnikow zerknął na niego z ukosa, przez ramię, bardzo uważnie, po czym rzekł tak samo cicho i leniwo: - Chodźmy.

- Racja, trzeba tak zrobić! - podjął mieszczanin nabierając fantazji. - Czemu wypytywał oto? Co ma na myśli, hę?

- Pijany, nie pijany, kto go tam wie - mruknął robotnik.

- Ale co pan uważa? - znowu krzyknął stróż, który na dobre zaczął się gniewać - czego nałazisz? - Stchórzyłeś? Boisz się iść na policję?-szyderczo rzucił mu Raskolnikow. - Co mam tchórzyć! Czegoś się przyczepił?

- Drapichrust jakiś! - krzyknęła baba.

- Co mamy się z nim długo migdalić - zawołał drugi stróż, olbrzymie chłopisko w porozpinanym kabacie i z kluczami za pasem. -wynocha!... Dobrześ rzekła, że drapich-rust... Wynoś się! I schwyciwszy Raskolnikowa za ramię, pchnął go na ulicę. Ten zatoczył się, lecz nie upadł, złapał równowagę, w milczeniu popatrzał na wszystkich i ruszył dalej. - Cudaczny facet-zauważył robotnik.

- Cudaczny je tera naród - powiedziała baba.

- Warto by go jednak na posterunek - dodał mieszczanin.

- Szkoda mitręgi - odrzekł olbrzymi stróż. - Jakiś kanciarz. Sam się naprasza; wiadomo, zacząć z takim, to później się człek nie odczepi. "Więc pójść czy nie pójść?"-rozmyślał Raskolnikow przystanąwszy na jezdni u skrzyżowania ulic i rozglądając się dookoła, jak gdyby oczekiwał, że ktoś mu poda ostateczną decyzję. Ale znikąd nic się nie odezwało: wszystko było głuche i martwe - niby te kamienie, po których stąpał - martwe dla niego, tylko dla niego jednego... Wtem gdzieś daleko, 180

o jakie dwieście kroków, u wylotu ulicy, w gęstniejących ciemnościach dojrzał tłum, usłyszał glosy, krzyki... Pośród natłoku stał jakiś pojazd... Rozbłysło światełko. "Co to jest?" Raskolnikow zawrócił na prawo i ruszył w kierunku tłumu. Jak gdyby wszystkiego się chwytał; zimno uśmiechnął się na tę myśl, bo teraz już postanowił nieodwołalnie pójść do biura i wiedział na pewno, że wkrótce wszystko się skończy. VII

Na środku jezdni stał elegancki pański powozik, zaprzężony w parę ścigłych siwków, nikogo w nim nie było, a stangret, zsiadłszy z kozła, stał obok, konie trzymano przy pysku. Dokoła tłoczyło się mnóstwo ludzi, na samym przedzie policjanci. Jeden z nich trzymał w ręku zapaloną latarkę i pochylając się oświetlał nią coś leżącego na bruku, tuż przy kołach. Wszyscy głośno mówili, krzyczeli, pojękiwali. Stangret zdawał się być w rozferce i od czasu do czasu powtarzał: - To ci dopiero! Chryste Panie, to ci dopiero! Raskolnikow przepchał się możliwie najbliżej i wreszcie dostrzegł przedmiot tej całej ciekawości i powód skweresu. Na ziemi leżał tylko co przejechany człowiek, nieprzytomny, ubrany bardzo lic&ó, ale "z' waszecia", cały we krwi. Krew spływała mu z twarzy, z głowy; twarz miał potłuczoną, poranioną, pokiereszowaną. Znać było, że został poturbowany nie na żarty. - O Jezusie!-trapił się stangret-czy to ja winien! Żebym gnał na oślep albo żebym nie wołał, no, to nie mówię; ale jazem jechał ze statkiem, pomiernie. Wszyscy widzieli - a teraz bij zabij na mnie. Wiadomo: kto upilnuje pijanego!... Widzę, przechodzi przez ulicę, zatacza się, mało nie wali się z nóg - krzyczę na niego raz, drugi, trzeci i ściągam lejce, a on prościuteńko bęc pod konie! Z umysłu to zrobił czy co, albo bardzo sobie podochocii... Koniki młode, płochliwe, szarpnęły, a on w krzyk; one jeszcze gorzej... no i masz d biedę. - Święta prawda! - rozległ się w tłumie czyjś przyświadczający okrzyk. - Prawdę mówi, trzy razy wołał-odezwał się dffgi głos.


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 20 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.015 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>