Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 15 страница



- Bój się Boga, czyż można go teraz tak zostawić?

- Chodźmy! - z naleganiem ponowił Zosimow i wyszedł. Razumichin zastanowił się chwilę i pobiegł za nim. - Mogło być gorzej, gdybyśmy go nie usłuchali - rzekł Zosimow już na schodach. -Nie wolno go drażnić... - Co mu jest?

- Konieczny byłby jaki pomyślny bodziec! Zdawało się, że wraca do sił... Wiesz? Jego coś nęka! Jakiś ciężar!... Tego bardzo się boję, a tak jest na pewno! - Może to właśnie ten jegomość, ten Piotr Pietrowicz! Z rozmowy wynika, że ma się ożenić z jego siostrą i że Rodia tuż przed swym zachorowaniem dostał list w tej sprawie... - Tak, diabli go teraz przynieśli, kto wie, czy nie popsuł wszystkiego. A czyś zauważył, że Rodia na wszystko jest obojętny. Milczy, jakby wody do ust nabrał, tylko' jeden-punkt wyprowadza go z równowagi: owo zabójstwo... - Tak, tak! - pochwycił Razumichin - bardzo nawet zauważyłem! To go interesuje, płoszy. Nastraszono go przed samą chorobą, w biurze policji zemdlał. - Opowiesz mi to wszystko szczegółowo wieczorem, a ja ci później coś powiem. On mnie interesuje - bardzo! Za pół godziny zajrzę do niego... Ale zapalenia nie będzie... - Bóg d zapłać! A ja tymczasem zaczekam u Paszeńki i będę się dowiadywał przez Anastazję.

 

Po ich wyjściu Raskolnikow spojrzał na Anastazję z udręczoną niecierpliwością, ona się jednak nie kwapiła z odejściem. - Może teraz napijesz się herbaty? - zapytała.

- Później! Chcę spać! Zostaw mnie... I konwulsyjnym ruchem odwrócił się do ściany. Anastazja wyszła. VI

Lecz gdy tylko wyszła, wstał, zamknął drzwi na haczyk, rozwiązał paczkę z odzieniem, którą przyniósł i znów zawiązał Razumichin, i począł się ubierać. Rzecz dziwna: jak gdyby naraz odzyskał zupełny spokój; nie było już ani wpółobłąka-nego majaczenia, jak niedawno, ani panicznego lęku, jak przez cały ostatni czas. Była to pierwsza minuta dziwnego, nagłego spokoju. Ruchy miał dokładne i celowe, świadczące o jasno powziętym zamiarze. "Zaraz dzisiaj, zaraz dzisiaj!..." - mruczał do siebie. Wprawdzie pojmował, że jeszcze jest slabyyttie mocniejsze napięcie duchowe, dochodzące do spokoju, uo idee fixe, potęgowało jego siły, dodawało pewności siebie; miał nadzieję, że na ulicy nie upadnie. Całkowicie się ubrawszy we wszystko nowe, spojrzał na leżące na stole pieniądze, zastanowił się i,.wziąl je do kieszeni. Było tego dwadzieścia pięć rubli. Zabrał też i wszystkie miedziane piątaki - resztę z dziesięciu rubli, które Razumichin wydał na odzież. Następnie, cicho podniósłszy haczyk, wyszedł z pokoju, zstąpił ze schodów i zajrzał do otwartej na oścież kuchni: Anastazja stalą tyłem do niego, i, pochylona, rozdmuchiwała samowar gospodyni. Nic nie posłyszała. Zresztą, czyż mogła przypuścić, że Raskolnikow wyjdzie? Po chwili był już na ulicy. Zbliżała się ósma, słońce zachodziło. Skwar jeszcze nie sfol-gował; ale Raskolnikow chciwie zaczerpnął w płuca powietrza cuchnącego, zakurzonego, zarażonego wyziewami miasta. Trochę mu się zakręciło w głowie; jakaś dzika energia błysnęła naraz w jego przekrwionych oczach i wychudłej, bladożółtej twarzy. Nie wiedział ani się zastanawiał, dokąd ma iść; wiedział jedno: "Że wszystko to trzeba skończyć dzisiaj jeszcze, za jednym zamachem, natychmiast; że inaczej nie wróci do domu, ponieważ nie chce tak żyć." Jak skończyć, czym skończyć? - o tym nie miał pojęcia, 4 i nie chciał o tym myśleć. Odpędzał myśli: myśli go trapiły. Czuł tylko i wiedział, że to wszystko musi się koniecznie zmienić, tak czy owak, "jakkolwiek bądź", powtarzał z desperacką niewzruszoną pewnością siebie i stanowczością. Wiedziony zastarzałym nałogiem, ruszył utartym szlakiem swych dawniejszych przechadzek - wprost ku placowi Siennemu. W pewnej odległości od Siennego, na bruku, przed sklepikiem, stal młody czarnowłosy kataryniarz i kręcił jakąś wielce sentymentalną melodię. Akompaniował stojącej przed nim na chodniku dziewczynie, piętnastoletniej może, wystrojonej "jak panienka": krynolina, mantylka, rękawiczki, słomkowy kapelusz z piórkiem ognistego koloru - wszystko to było stare i zaszargane. Głosem ulicznym, chrapliwym, jednak stosunkowo dość miłym i mocnym, wywodziła piosenkę w oczekiwaniu na parę groszy ze sklepiku. Raskolnikow przystanął obok dwu czy trzech słuchaczy, chwilę posłuchał, wyjął miedziaka i wetknął dziewczynie do ręki. Ta raptem przerwała pieśń na najbardziej lirycznej i wysokiej nucie, jakby kto nożem odciął; ostro rzuciła kataryniarzowi: "Dosyć!", i oboje podreptali dalej, do następnego sklepiku. Niespodziewanie Raskolnikow zwrócił się do jakiegoś, już niemłodego przechodnia, który stał obok niego koło katarynki i wyglądał na szlifibruka: - Lubi pan ulicznych śpiewaków? Tamten popatrzył spode łba i zdziwił się. - Bo ja lubię - podjął Raskolnikow, lecz z taką miną, jakby mówił wcale nie o śpiewakach ulicznych. - Lubię śpiew pod melodię katarynki w zimny, ciemny i wilgotny wieczór jesienny, ale koniecznie wilgotny, kiedy to wszyscy przechodnie mają bladozielone i chorowite twarze; albo jeszcze lepiej, kiedy prószy mokry śnieg, zupełnie prostopadle, bez wiatru, wie pan? a poprzez śnieg błyskają gazowe latarnie... - Nie wiem... Pan wybaczy... - bąknął jegomość, spłoszony zarówno pytaniem, jak i osobliwym wyglądem Raskolni-kowa i przeszedł na drugą stronę ulicy. Raskolnikow ruszył wprost przed siebie i znalazł się na tym rogu placu Siennego, gdzie stragan miała para mieszczan, którzy wówczas rozmawiali z Lizawietą; ale ich teraz nie było.



 

Rozpoznawszy miejsce, zatrzymał się, rozejrzał i zwrócił do chłopca w czerwonej koszuli, który ziewał w drzwiach sklepiku z mąką. - To ten mieszczanin z żoną ma tutaj stragan na rogu, co? - Rozmaici ludzie handlują - odrzekł chłopiec, z góry mierząc wzrokiem Raskolnikowa. - Jak mu na imię?

- Takie ma imię, jakie mu dali na chrzcie.

- Czyś ty czasem nie z Zarajska? z jakiej jesteś guberni? Chłopiec znów popatrzał na Raskolnikowa. - Mamy nie gubernię, panie hrabio, tylko powiat. To mój brat jeździł po świecie, a ja siedziałem w domu i dlatego nie wiem... Wasza hrabiowska mość raczy wspaniałomyślnie przebaczyć. - Tam, na górze, jest jadłodajnia?

- Traktiemia; mają tam bilard, a i księżniczki się znajdą... Buzi dać! Raskolnikow przeciął plac. Na rogu stała zbita gromada ludzi, sami chłopi. Wcisnął się w najgęstszy tłok i zazierał w twarze. Coś go korciło, żeby wszystkich zaczepiać. Ale chłopi nie zwracali na niego uwagi i o czymś perorowali zbijając się w niewielkie grupy. Postał, pomyślał i ruszył w prawo, chodnikiem, w stronę W-go. Minąwszy plac znalazł się w bocznej uliczce... Nieraz i dawniej bywał w tej króciutkiej uliczce, która skręch pod kątem prostym i wiedzie z placu na Sadową. W ostatnich czasach, gdy mu się robiło zbyt obrzydliwie na duszy, miał ochotę włóczyć się w tych miejscach, "żeby było jeszcze obrzy-dliwiej". Dziś jednak przyszedł, o niczym nie myśląc. Jest tutaj duża kamienica, wypełniona szynczkami i innymi spożywczo--trunkowymi zakładami; raz po raz wybiegały stamtąd kobiety, ubrane tak, jak się chodzi "po kominkach" - bez chustek na głowie i bez zwierzchnich okryć. W dwóch, trzech miejscach tłoczyły się na chodniku gromadkami, przeważnie u wejść do sutereny, gdzie po dwóch stopniach można było zejść do różnych nader wesołych lokali. W jednym z nich odbywała się obecnie huczna zabawa - krzyk, hałas, brzęk gitary, pieśń, słowem, wesołość co się zowie. Duża grupa kobiet cisnęła się u wejścia, jedne siedziały na schodkach, inne na chodniku, inne stały i gwarzyły. Nie opodal, na bruku, głośno miotając wyzwiska wałęsał się pijany żołnierz z papierosem; zdawało się, że chciał gdzieś wejść, ale zapomniał, gdzie mianowicie. Jeden obszarpaniec wymyślał drugiemu obszarpańcowi, a w poprzek ulicy leżał śmiertelnie pijany drągal. JRaskolnikow przystanął koło dużej gromady kobiet. Rozmawiały przepitymi glosami; wszystkie były w perkalikowych sukniach, kozłowych trzewikach i bez chustek na głowie... Widziałeś tutaj czterdziestoletnie i starsze, lecz widziałeś także siedemnastoletnie, a prawie wszystkie miały podbite oczy. Dlaczegoś interesował go śpiew oraz cały ten rwetes i har-mider tam, na dole... Słychać było stamtąd, jak wśród śmiechu i pijackich wrzasków pod cieniutki falset brawurowego refrenu i przy dźwiękach gitary ktoś wycina siarczyste pląsy, wybijając takt obcasami. Słuchał uważnie, ponuro i w zadumie, nachylając się i ciekawie zaglądając z chodnika do sieni. Mój ty stójka, pięknolicy, Nie bijże mnie po próżnicy! -

wywodził cieniuśki głos śpiewaka. Raskolnikow gwałtownie zapragnął usłyszeć, co śpiewają - jak gdyby w tym właśnie było sedno wszystkiego. "Może by wstąpić? - pomyślał. - Śmieją się! Pijani. A co, gdybym i ja się upił?" - Nie wstąpisz, miły panie? - spytała jedna z kobiet głosem dość dźwięcznym i niezupełnie jeszcze ochrypłym. Była młoda i nawet nie odrażająca - ona jedna z tej całej hałastry. - Ho-ho, jaka ladniutka! - odparł podnosząc głowę i spoglądając na mówiącą. Uśmiechnęła się; komplement bardzo jej przypadł do smaku. - Pan także jest ladniusieńki - powiedziała.

-Tylko jaki chudzielec!-zauważyła basem druga- może dopiro co ze szpitala, ni? - Same generalskie córki, a nosy majom wszystkie jak pyrki! - wtrącił naraz jakiś podochocony chłop w rozpiętej świtce i z chytrze roześmianą gębą. - Jakie mi to wesołe! - Właź, skoroś przyszedł.

 

- Wlezę! Z przyjemnością! I słaniając "sięzeszedLna-dół. Raskolnikow ruszył w dalszą drogę. - Słuchaj no pan! - krzyknęła za nim młódka.

- No? Zmieszała się.

- Zawsze, miły panie, jezdem gotowa spędzać z panem chwile, ale teraz jakoś mi przy panu wstydno. Podaruj no mi, przyjemny kawalerze, sześć kopiejek na wypitkę! Raskolnikow wyjął na chybił trafił: były to trzy piątaki. - Ach, jaki poćciwy z kosciami pan!

- Jak ci na imię?

- Zapytasz pan o Duklidę.

- Ale cóż to znów takiego-wdała się raptem inna kobieta, strofująco kiwając głową na Duklidę. - Jak mamę kocham, nie wiem, jak można tak prosić! Ja bym cheba ze samego wstydu zapadła się pod ziemię... Raskolnikow ciekawie spojrzał na mówiącą. Była to dziewka dziobata, lat trzydziestu, cała w siniakach, z obrzmiałą górną wargą. Przemawiała i ganiła spokojnie, poważnie. "Gdzie to ja czytałem - rozmyślał Raskolnikow idąc dalej - gdzie to ja czytałem, jak pewien człowiek, skazany na śmierć, na godzinę przed straceniem mówi czy też myśli, że gdyby mu wypadło żyć gdzieś na wyżynie, na skale, na takim wąziutkim upłazie, że tylko dwie stopy się zmieszczą - a dokoła będą przepaści, ocean, wieczny mrok, wieczna samotność i wieczna burza - i że ma tak pozostawać, stojąc na kwadratowym łokciu przestrzeni, całe życie, tysiąc lat, wieczność - to lepiej-tak żyć niżli zaraz umrzeć! Byle żyć, żyć i żyć! Jakkolwiek - byle żyć!... Jakież to prawdziwe! Boże, jakie prawdziwe! Człowiek jest podły! I podły jest ten, kto go za to zwie podłym" - dorzucił po chwili. Skręcił w inną ulicę: "Ba! Pałac Kryształowy! Razumichin mówił dzisiaj o Kryształowym Pałacu. Dobrze, ale czegom tu przyszedł? Aha, już wiem: żeby przeczytać!... Zosimow mówił, że czytał w gazetach..." - Macie pisma?-spytał wchodząc do wcale przestronnej i nawet schludnej restauracji o kilku pokojach, dosyć zresztą pustawych. Dwaj czy trzej goście pili herbatę, a w odleglejszym pokoju siedziało towarzystwo złożone z jakich czterech 164

osób i pito szampana. Wydało się Raskolnikowowi, że jest wśród nich Zamiotow. Lecz z daleka trudno było dojrzeć. "Niech tam" - pomyślał. - Rozkaże pan wódeczki?-spytał kelner.

- Herbaty. Aha, i przynieś mi stare dzienniki, z ostatnich pięciu ^Ini; dani"anapiwek'; -Słucham. Oto dzisiejsze. A wódeczki też? Po chwili przyniósł stare gazety i herbatę. Raskolnikow rozsiadł się i zaczął szukać: "Izler - Izler - Aztekowie - Aztekowie - Izler - Bartola - Maximo - Aztekowie - Izler5... Tfu, do diabla! Aha, oto i wypadki bieżące: spadla ze schodów - pijak spłonął żywcem - pożar na Piaskach - pożar na Petersburskiej - znowu pożar na Petersburskiej- jeszcze jeden pożar na Petersburskiej - Izler - Izler - Izler - Izler -Maximo... Aha, jest..." Odszukał nareszcie to, o co.ipu chodziło, i jął czytać. Wiersze pląsały mii"przed oczyma, jednak przeczytał całą notatkę i chciwie zaczął w następnych numerach szukać uzupełnień późniejszych. Ręce mu latały z nerwowej niecierpliwości, gdy przerzucał arkusze. Wtem ktoś usiadł obok niego, przy tymże stoliku. Obejrzał się: Zamiotow, ten sam Zamiotow i w tej samej postaci, z pierścionkami, z dewizkami, z rozdzialkiem w czarnych, kręcących się i wypomadowanych włosach, w strojnej kamizelce, w trochę podniszczonym surducie i nieświeżej bieliżnie. Był wesół, a przynajmniej uśmiechał się bardzo wesoło i dobrodusznie. Smagła twarz nieco się zarumieniła od wypitego szampana. - Co! Pan tutaj? - zagaił ze zdziwieniem i takim tonem, jakby się znali kopę lat - a nie dalej jak wczoraj mówił mi Razumichin, że pan wciąż jeszcze nieprzytomny. Jakie to dziwne! Ja u pana byłem... Raskolnikow wiedział, że Zamiotow podejdzie. Odłożył dzienniki i obrócił się do przybysza. Na ustach miał uśmieszek, przez który przebijała jakaś nowa, rozdrażniona niecierpliwość. - Owszem, wiem, żeś pan był u mnie - odparł - słyszałem, a jakże. Szukałeś mojej skarpetki... A wie pan, Razu-^ michin jest panem zachwycony, powiada, żeście we dwóch byli u Lawizy, u tej, którą pan wtedy tak starał się obronić, dawał pan znaki porucznikowi Prochowi, a ten wciąż nie ro-

zumiał, pamięta pan? Zdawałoby się, czegóż tu nie rozumieć... rzecz jasna jak dzień... co? - Ależ to szalona pala!

- Ten Proch?

- Nie, pański przyjaciel, Razumichin...

- Dobrze ri się żyje, panie Zamiotow; do najprzyjemniejszych lokali wstęp wolny! Kto to pompował w was szampańskie? - Trochęśmy sobie... wypili... Czemu zaraz "pompował"?!

-Honorarium!... dowody wdzięczności!-Raskolnikow roześmiał się. - To nic, mój najmilejszy chlopyszku, to nic! - dodał klepiąc Zamiotowa po ramieniu - przecie ja to mówię nie na złość, "ino z przyjacielstwa, dla zbytków", jak tłumaczył się ten wasz malarz okładając Mitkę... w związku z tą sprawą staruszki. - A skąd pan wie?

- Ba, może wiem więcej niż pan.

- Coś mi pan dziwnie wygląda... Może jeszcze bardzo chory. Nie trzeba było wychodzić... - Więc wydaję się panu dziwnym?

- Tak. Pan czytał dzienniki?

- Dzienniki.

- Dużo się pisze o pożarach6.

- Nie, ja nie o pożarach. - Tu zagadkowo spojrzał na Zamiotowa, a drwiący uśmieszek znów wykrzywił mu wargi. - Nie, ja nie o pożarach - ciągnął dalej, mrugając do Zamiotowa. - Przyznaj się, miły młodzieńcze, że okropnie chce ci się wiedzieć, o czym czytałem? - Wcale mi się nie chce, tak sobie zapytałem. Czyż nie wolno zapytać? Czemu pan tak... - Słuchaj pan: jesteś człowiekiem wykształconym, oczytanym, co? - Skończyłem sześć klas gimnazjum - odparł Zamiotow nie bez godności. - Sześć klas! Ach, ty moja ptaszyno! Z rozdziałkiem, z pierścionkami-bogaty człowiek! Boże, jaki milusieńki chłopaczek! - Tu Raskolnikow parsknął nerwowym śmiechem wprost w twarz Zamiotowa. Ten cofnął głowę, nie tyle obrażony, co bardzo zaskoczony. 1AA

- Boże, jaki pan dziwny! - powtórzył Zamiotow nader poważnie. - Mam wrażenie, że pan wciąż jeszcze bredzi. - Bredzę? Ależ nie, ptaszyno!... Więc jestem dziwny? A tyś mnie ciekaw, hę? ciekaw? - Owszem.

- Więc mam powiedzieć, o czym czytałem, czego szukałem? Bo spójrz no, iłem kazał przynieść sobie numerów! To podejrzane, nie? - Dobrze, proszę powiedzieć.

- Zawiesiliśmy ucho na złotym gwoździu uwagi?

- Jaki znów złoty gwóźdź?

- O gwoździu będzie później, teraz zaś, mój kochaneńki, oznajmiam ci... nie, lepiej tak: wyznaję... Nie, i to nie: składam zeznanie, a pan protokołuj - ot tak! A zatem składam zeznanie, żem czytał... interesował się... wyszukiwał... wyszukiwał... - Raskolnikow zmrużył oczy i zawiesił głos - wyszukiwał... i właśnie w tym celu wstąpiłem tutaj... o zabójstwie staruszki-lichwiarki - rzekł nareszcie prawie szeptem, zbliżając twarz tuż do twarzy Zamiotowa. Zamiotow patrzał mu prosto w oczy, prosto, nie poruszając się nie cofając twarzy. Najdziwniejszym wydawało się później Zamiotowowi, że milczenie ich trwało dokładnie całą minutę i że dokładnie całą minutę patrzyli tak wzajem na siebie. - No to co, że pań czytał! - zawołał wreszcie w zdumieniu i zniecierpliwieniu.-Co mnie to obchodzi! Cóż to nadzwyczajnego? - To ta sąnia staruszka - ciągnął dalej Raskolnikow tymże szeptem i nie drgnąwszy na okrzyk Zamiotowa - ta sama staruszka, o której, pamięta pan? zaczęto wtedy opowiadać w biurze, a ja zemdlałem. No cóż, teraz pan rozumie? - Co?! Co mam "rozumieć"?-rzekł Zamiotow prawie zatrwożony. Nieruchoma i poważna twarz Raskolnikowa przeobraziła się w oka mgnieniu. Jakby zupełnie niezdolny zapanować nad sobą, zaniósł się tymże nerwowym śmiechem. I naraz z niesłychaną żywością przypomniał sobie pewną niedawną chwilę, kiedy to stał za drzwiami z siekierą w ręku, rygiel podskakiwał, tamci wymyślali i dobijali się do drzwi, a jemu się sachciało wołać do nich, kłócić się z nimi, pokazać im język, drażnić ich, śmiać się, śmiać się, śmiać! 167

 

r

- Jest J»an albo wariatem, albo... - powiedział Zamio-tow... i urwał, jakby nagle rażony myślą, która przemknęła mu przez głowę. - Albo? Co "albo"? No, cóż? No, mówże pan!

- Nic! - popędliwie odparł Zamiotow. - Duby smalone!

Obaj umilkli. Po napadzie histerycznego śmiechu Raskol-nikow stał się naraz zamyślony i smutny. Podparł głowę ręką, opierając: łokieć na stole. Rzekłbyś, że całkiem zapomniał o Zamiotowie. Milczenie trwało dość długo. - Czemuż pan nie pije herbaty? Wystygnie - odezwał się Zamiotow. - Hę? co? herbata... to prawda... - Raskolnikow łyknął ze szklanki, wziął do ust kawałeczek chleba, spojrzał na Za-miotowa i jakby przypomniał sobie nagle wszystko, otrząsną! się, twarz jego znów przybrała poprzedni urągliwy wyraz. W milczeniu pił herbatę. - Ostatnio namnożyło się tych przestępstw-rzekł Zamiotow. - Świeżo czytałem w "Gazecie Moskiewskiej", że w Moskwie ujęto całą szajkę fałszerzy. Była ich cała kompania. Podrabiali banknoty. - O, to już dawno! Czytałem o tym z miesiąc temu- spokojnie odparł Raskolnikow.-Więc pan uważa ich za przestępców?-dorzucił z uśmiechem. - Może nie?

- Oni? Toż to dzieciuchy, żółtodzioby, a nie przestępcy! Aż pół setki ludzi stowarzysza się w takim celu! Widziane to rzeczy? Trzech byłoby aż za dużo, a i to tylko w wypadku, gdyby każdy z nich był tak pewien rciizty jak samego siebie! Przecie wystarczy, żeby jeden po pijanemu się wygadał, a wszystko diabli wzięli! Żółtodzioby! Każą niepewnym ludziom wymieniać fałszywe banknoty w kantorach; taką rzecz powierzać pierwszemu lepszemu! Nw-Ałhrze, przypuśćmy, że się udało nawet z żółtodziobami, przypuśćmy, że każdy wymienił sofcie po milionie. Cóż dalej? przez całe życie? Każdy ma całe życie zależeć od innych! To już lepiej od razu się powiesić! A d nawet wymienić nie potrafili: zaczął taki jeden z drugim wymieniać w kantorze, dostał pięć tysięcy - i ręce mu zadnfcały. Cztery tysiące przeliczył, a piąty wziął nie rachując, na słowo, byleby co żywo do kieszeni i dalejże w nogi. 168

Naturalnie, wzbudził podejrzenia. I wszystko wzięło w łeb przez jednego osła! Czyż to możliwe? - Że ręce drgnęły? - podchwycił Zamiotow. - Owszem, to możliwe. Owszem, jestem święcie przekonany, że to możliwe. Bywa, że człowiek nie wytrzyma. - Takiej drobnostki?

- A pan by wytrzymał? Akurat! Co do mnie, to nie, nie wytrzymałbym! Za sto rubli wynagrodzenia leźć na takie piekielne ryzyko! Iść z fałszywymi banknotami - i to dokąd? do kantoru wymiany, gdzie urzędnicy zjedli na tym zęby! Nie, ja bym stracił rezon. A pan nie? Raskolnikowowi zachciało się raptem znowu "pokazać mu język". Wzdłuż grzbietu czuł chwilami dreszcze. - Ja bym postąpił inaczej - rozpoczął klucząc z daleka. - Ja bym zrobił w taki sposób: przerachowałbym pierwszy tysiąc, ot, ze cztery razy, na wszystkie boki i strony, wpatrując się w każdy papierek, i zabrałbym się do drugiego; zacząłbym rachować, doliczyłbym do połowy, później wyjąłbym jaką pięćdziesiątkę i pod światło ją, obracałbym tędy, owędy, znów pod światło-czy aby nie fałszywa? "Uważacie, panowie, ja się boję; moja kuzynka onegdaj straciła tym sposobem dwadzieścia pięć rubli", i tu opowiedziałbym całą historyjkę. A zacząwszy przeliczać trzeci tysiąc - nagle: "Ach, przepraszam, zdaje mi się, że tam, w drugim tysiącu, źle policzyłem siódmą setkę, mam wątpliwości", porzuciłbym trzeci tysiąc i znów do drugiego; i tak kolejno wszystkie pięć. A skończywszy wziąłbym z piątego i z drugiego po jednym banknocie i znowu pod światło, i znowu: "Przepraszam, nie jestem pewien, prosiłbym o inne" - doprowadziłbym kasjera do siódmego potuf żeby już sam nie wiedział, jak się mnie pozbyć. Nareszcie skończyłbym wszystko, ruszył ku drzwiom - i z powrotem: przepraszam bardzo... Spytałbym o coś, zażądał jeszcze jakiegoś wyjaśnienia-oto jakbym zrobił! - Do licha, jakie straszne rzeczy pan opowiada! - roześmiał się Zamiotow. - Tylko że to tak się mówi, a gdyby doszło co do czego, na pewno powinęłaby się panu noga. Powiem szczerze: moim zdaniem, nie tylko pan czy ^a, ale nawet szczwany lis, oczajdusza, nie może w takich sprawach ręczyć, za siebie z góry. Niedaleko szukając, masz pan przykład: w naszym cyrkule zamordowano staruszkę. Zdawałoby

 

się, że to desperat, bo w biały dzień poszedł na takie ryzyko, uratował się tylko cudem, a przecież "ręce mu drgnęły": obrabować nie zdołał. Nie wytrzymał; ze wszystkiego widać... Raskolnikow jakby się obraził. - Widać! No to złapcież go teraz!-wykrzyknął złośliwie, podjudzając Zamiotowa. - Złapie się go, jakbyś pan wiedział.

- Kto? wy? wy macie go złapać? Chciałbym to widzieć! Bo wasza cala mądrość polega na tym: czy człowiek rzuca pieniędzmi, czy nie? Dawniej nie miał ani grosza, a tu raptem robi wydatki - więc naturalnie to on! Toteż może was wystrychnąć na dudków każdy, kto chce i kto nie chce. - W tym ci sęk, że oni wszyscy tak robią - odpowiedział Zamiotow. - Zabije sprytnie, postawi życie na jedną kartę, a zaraz po tym da się schwytać w szynku. Zawsze łapie się ich przy wydatkach. Przecie nie każdy jest takim frantem jak pan. Pan by nie poszedł do szynku, prawda? Raskolnikow ściągnął brwi i popatrzył na Zamiotowa badawczo. - Zdaje się, rozłakomiłeś się pan i chcesz wiedzieć, jakbym ja się zachował?-spytał nieprzychylnie. - Rad bym - potwierdził tamten z mocą i poważnie. Jakoś aż za poważnie mówił teraz i patrzał. - Bardzo?


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 20 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.014 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>