Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 47 страница



 

wieżyczka. "Ba!-pomyślał-to dobre miejsce, po co ma iść do Pietrowskiego? Przynajmniej-w obecności urzędowego świadka..." Omal się nie uśmiechnął na tę nową myśl i skręcił w ulicę...ską. Wznosił się tutaj duży dom z wieżyczką. U wielkich, zamkniętych wrót domu, opierając się o nie plecami, stal niepozorny człowieczek, otulony w szary płaszcz żołnierski, w mosiężnym achillesowskim hełmie. Zaspanym wzrokiem, zimno, zerknął na zbliżającego się Swidrygajłowa. Na twarzy jego widniał ten odwieczny zrzędny smutek, który się-tak kwaśno odbił na wszystkich bez wyjątku twarzach żydowskiego plemienia. Obydwaj, Swidrygajłow i "Achilles", jakiś czas patrzyli w milczeniu jeden na drugiego. "Achillesowi" wreszcie wydało się nie w porządku, że oto człowiek nie pijany stoi o trzy kroki przed nim, patrzy uparcie i nic nie mówi. - Nu, co to pan potsebuje patseć? - rzekł, wciąż jeszcze się nie ruszając i nie zmieniając pozy. - Ano, nic, bracie; dzień dobry! - odparł Swidrygajłow.

- Tuta nie miejsce.

- Jadę, bracie, w obce kraje.

- W obce kraje?

- Do Ameryki.

- Do Ameryki?

Swidrygajłow wyjął rewolwer i odwiódł kurek. "Achilles" podniósł brwi. - Aj, co to za żarty? Tuta nie miejsce!

- Dlaczegóż nie miejsce?

- A dlatego, ze nie miejsce.

- No, bracie, wszystko jedno. Miejsce odpowiednie. Gdy cię będą pytali, powiedz po prostu, żem wyjechał do Ameryki. Przystawił sobie rewolwer do prawej skroni. - Nu, ruta nie można, ruta nie miejsce! - zżymnął się "Achilles", a jego źrenice stawały się coraz szersze. Swidrygajłow spuścił kurek... VII

Tegoż dnia, lecz już wieczorem, gdzieś koło siódmej, Ras-kolnikow podchodził do mieszkania matki i siostry - tego S9A

mieszkania w domu Bakalejewa, gdzie ulokował je Razu-michin. Na schody wchodziło się z ulicy, Raskolnikow się zbliżał, wciąż jeszcze miarkując krok f "jakby niepewny: wstąpić czy nie? Ale nie wróciłby za nic; jego decyzja była nieodwołalna. "Zresztą wszystko jedno, one nic jeszcze nie wiedzą - myślał - a mnie już dawno przywykły uważać za dziwaka..." Jego strój był okropny: brudny, przemokły od całonocnego deszczu, podarty, zaszargany. Twarz miał zeszpeconą przez wycieńczenie, znużenie fizyczne, słotę i prawie całą dobę trwającą walkę z samym sobą. Całą tę noc spędził samotnie. Bóg raczy wiedzieć gdzie. Ale przynajmniej powziął decyzję. Zapukał do drzwi; otworzyła mu matka. Dunieczki nie było w domu. Pokojówka także gdzieś wyszła. Pulcheria Aleksandrowna zrazu zaniemówiła z radosnego zdumienia, potem schwyciła go za rękę i zaciągnęła do pokoju. - Otóż i ty! - mówiła jąkając się ze szczęścia.:- Nie gniewaj się na mnie, Rodia, że cię witam tak głupio, ze łzami. Ja nie płaczę, ja się śmieję. Myślisz, że płaczę? Nie, to radość; już taki mato głupi zwyczaj; zaraz łzy. To już tak od śmierci twego ojca: płaczę z lada powodu. Siadaj, mój zloty, pewnie jesteś zmęczony, widzę to. Ach, jakżeś się zabłocił. - Byłem wczoraj na -deszczu, mamo... - zaczął Raskolnikow. - Ależ nie, ależ nie! - żachnęła się Pulcheria Aleksandrowna 'przerywając mu - myślisz, że zaraz de zacznę wypytywać swoim dawnym babskim zwyczajem, nie bój się. Ja przecie rozumiem, wszystko rozumiem; już się teraz nauczyłam po tutejszemu i doprawdy widzę sama, że tutaj jest mądrzej. Raz na zawsze powiedziałam sobie: jakże mam rozumieć twoje rozmyślania i wymagać, żebyś mi wszystko tłumaczył, ze wszystkiego zdawał sprawę? Może masz Bóg wie. jakie plany i projekty w głowie, może powstają jakie nowe myśli, a ja miałabym szarpać cię za rękaw i naprzykrzać się: o czym myślisz? Wiesz... Ha, Boże! Czego ja tak się rzucam z kąta w kąt jak nieprzytomna... Wiesz, Rodia, już trzeci raz czytam twój artykuł w piśmie, przyniósł mi Dymitr Pro-koficz. Aż mnie zatkało, kiedy zobaczyłam. O ja głupia! myślę sobie, oto czym on się zajmuje, oto odpowiedź na wszystkie pytania! Uczeni są zawsze tacy. Może on w tej chwili ma nowe



 

pomysły w głowie; rozmyśla nad tym, a ja go męczę i dręczę. Czytam, mój zloty, i naturalnie wielu rzeczy nie rozumiem; zresztą tak powinno być, bo gdzież mnie?...

- Pokaż no, mamo.

Raskolnikow wziął pismo i przelotnie rzucił okiem na swój artykuł. Jakkolwiek było to w jaskrawym kontraście z jego obecnym stanem i położeniem, doznał jednak tego osobliwego cierpko-słodkiego uczucia, jakiego zawsze doświadcza autor, który po raz pierwszy widzi siebie w druku; przy tym doszły do głosu i jego dwadzieścia trzy lata. Trwało to jedną chwilę. Przeczytawszy kilka wierszy ściągnął brwi, a straszny żal ścisnął mu serce. Odżyła w nim naraz duchowa walka kilku ostatnich miesięcy. Ze wstrętem i irytacją odrzucił artykuł na stół. - Swoją drogą, Rodia, choć taka jestem głupia, jednakże rozumiem, że w bardzo krótkim czasie będziesz jednym z pierwszych, jeżeli nie najpierwszym z naszych uczonych. A tamci się ośmielili posądzić ciebie o obłęd. Cha-cha-cha! Ty nie wiesz, ale oni tak myśleli! Ach, nikczemne robaki, skądże mają wiedzieć co to rozum! No i Dunieczka, Dunieczka także omal nie uwierzyła! - co ty na to? Twój nieboszczyk ojciec dwa razy posyłał do pism - najpierw wiersze (zachowały się u mnie w kajeciku, kiedyś ci pokażę), a później już całą powieść (sama go uprosiłam, żeby mi pozwolił ją przepisać), i Boże, jakżeśmy się oboje modlili, żeby przyjęli - ale nie przyjęli! Jakie sześć czy siedem dni temu zamartwiałam się, Rodia, patrząc na twoje ubranie, jak ty żyjesz, co jesz i w czym chodzisz. A teraz widzę, że to znów była moja głupota, bo jak tylko zechcesz, będziesz miał wszystko od razu, dzięki swemu rozumowi i talentowi. Widocznie na razie nie chcesz, boś zajęty daleko ważniejszymi sprawami. - Mamo, Duni nie ma w domu?

- Nie ma, Rodia. Bardzo często jej w domu nie widuję, zostawia mnie samą. Dymitr Prokoficz, daj mu Boże zdrowie, wstępuje posiedzieć ze mną i wciąż mówi o tobie. Lubi cię i szanuje, synu. O twojej siostrze nie mówię przecie, żeby już tak bardzo była względem mnie bez szacunku. Ja się nie skarżę. Ona ma swój charakter, ja mam swój; ma też obecnie jakieś sekrety, no a ja nie mam żadnych tajemnic przed wami. Naturalnie, jestem głęboko przekonana, że Dunia jest bardzo rozumna, no i kocha mnie i ciebie... ale już sama nie wiem, do czego to wszystko dojdzie. Oto na przykład teraz uszczęśliwiłeś mnie, Rodia, żeś wstąpił, a ona to przegapiła. Kiedy przyjdzie, powiem: pod twoją nieobecność był tu brat - gdzieżeś się zawieruszyła? Zresztą, Rodia, zanadto mnie nie psuj. Masz czas - to przyjdź, nie masz - trudno, mogę zaczekać. Przecież i tak wiem, że mnie kochasz; to mi wystarcza. Będę czytała twoje dzielą, będę słyszała o tobie od wszystkich, a jak ci wypadnie - przyjdziesz sam; czego mam jeszcze pragnąć? Ot, dzisiaj przyszedłeś, żeby ucieszyć matkę, ja to rozumiem... Tu Pulcheria Aleksandrowna rozpłakała się nagle.

- A ja znowu! Nie patrz na mnie, głupią! O Boże, siedzę sobie tutaj - zawołała zrywając się z miejsca - przecie jest kawa, a ja ciebie nie częstuję! Oto, co się nazywa: egoizm starej baby. Zaraz, zaraz! - Mamo, nie trzeba, za chwilę odchodzę. Nie po to przyszedłem. Mamo, proszę, wysłuchaj mnie. Pulcheria Aleksandrowna podeszła do niego nieśmiało.

- Mamuśko, cokolwiek się stanie, cokolwiek o mnie posłyszysz, cokolwiek powiedzą ci o mnie, czy będziesz mnie kochała tak jak teraz? - zapytał nagle z głębi sercay jakby nie myśląc ó swych-słowach i nie ważąc ich. - Rodia, Rodia, co tobie? Jak możesz nawet pytać? I któż ma coś mi o tobie powiedzieć? Ależ ja nikomu nie uwierzę, choćby nie wiedzieć kto przyszedł,- wyrzucę za drzwi po prostu. - Przyszedłem cię upewnić, ze. zawsze ciebie kochałem, a teraz rad jestem, żeśmy sami, rad nawet, że nie ma Du-nieczki - ciągnął dalej w tymże porywie - przyszedłem powiedzieć d wprost, że choć będziesz nieszczęśliwa, jednak wiedz, że twój syn kocha de teraz Więcej niż siebie i że wszystko, coś o mnie myślała: żem okrutny i że cię nie kocham, wszystko to była nieprawda. Ciebie nigdy nie przestanę kochać... No i dosyć. Miałem wrażenie, że trzeba tak zrobić i od tego zacząć... ' Pulcheria Aleksandrowna milcząc obejmowała go, tuliła do piersi i cicho płakała. - Co d jest, Rodia, tego nie wiem - rzekła w końcu. - Myślałam cały czas, że po prostu naprzykrzamy ci się, ale

 

teraz widzę ze wszystkiego, że wisi nad tobą wielki smutek i dlatego tak się martwisz. Już dawno to przeczuwałam. Wybacz, że o tym mówię; wciąż o tym myślę i nie sypiam nocami. Tej nocy twoja siostra także nie spała, majaczyła i wciąż wymieniała twoje imię. Słyszałam coś piąte przea dziesiąte, lecz nie pojęłam nic. Całe rano chodziłam jak przed ścięciem, oczekiwałam czegoś, przewidywałam.- i oto doczekałam się! Rodia, Rodia, dokądże ty? Wyjeżdżasz gdzieś? - Wyjeżdżam.

- Tak myślałam! Ale przecie i ja z tobą mogę pojechać, jeśli trzeba. I Dunia: ona cię kocha, bardzo kocha ciebie. A może i Zofia Siemionowna niech jedzie ź nami, jeżeli trzeba. Wiesz, ja chętnie będę ją traktowała jak córkę. Dymitr Pro-koficz pomoże nam się wybrać... ale... dokądże ty... jedziesz? - Bądź zdrowa, mamuśko.

- Co! Już dzisiaj?!- zawołała, jakby go traciła na wieki. - Już muszę... trzeba... bardzo mi pilno....

- A ja z tobą nie mogę?

- Nie. Niech mama uklęknie i pomodli się za mnie. Może modlitwa mamy dotrze do Boga. - Chodź, niech cię przeżegnam, niech cię pobłogosławię! Ot tak, ot tak. Boże, Boże, co to się dzieje? Tak, był rad, bardzo był rad, że nikogo nie ma, że jest sam z matką. Serce mu naraz zmiękło, jak gdyby za cały ten okropny czas. Padł przed nią, całował jej nogi, potem oboje płakali objąwszy się. Tym razem ani się dziwiła, ani wypytywała. Pojęła już dawno, że się z jej synem dzieje coś straszliwego, a teraz przyszła nań jakaś okrutna godzina. - Rodia, mój miły, mój jedynaczku - mówiła łkając - oto jesteś teraz taki, jak kiedyś był malutki, tak samo przychodziłeś do mnie, tak samo ściskałeś mnie i całowałeś. Kiedyśmy jeszcze żyli i biedowali z twoim ojcem, pociechą dla nas było już to, że cię mamy, a gdym ojca pochowała - ileż razy, objąwszy się z tobą tak jak teraz, płakaliśmy na jego grobie. A że od dawna płaczę, to dlatego że matczyne serce przeczuło nieszczęście. Jak cię zobaczyłam pierwszy raz wtedy, wieczorem, pamiętasz, gdyśmy dopiero co przyjechały tutaj, od razu odgadłam z twojego wzroku, aż mi wtedy serce stanęło, 528

dzisia) zaś, jakem d.otworzyła drzwi, spojrzałam: no, myślę sobie, widać nastała wyroczna chwila. Rodia, Rodia, przecie nie zaraz jedziesz? - Nie.

- Jeszcze przyjdziesz?

- Tak... przyjdę.

- Rodia, nie gniewaj się, ja nawet nie śmiem wypytywać. Wiem, że nie mam prawa, ale ot tak tylko, dwa słóweczka mi powiedz: to daleko, gdzie ty jedziesz? - Bardzo daleko.

- I cóż to? jakaś posada, kariera jakaś dla dębie?

- Co Bóg ześle... Tylko pomódl się za mnie... Raskolnikow ruszył ku drzwiom, lecz uchwydła go za ramię i z rozpaczą patrzyła mu w oczy. Jej twarz wykrzywiła się przerażeniem.

- Mamo, dosyć - rzekł Raskolnikow, gorzko żałując, że tu przyszedł. - Nie na zawsze? Jeszcze nie na zawsze? Jeszcze przyjdziesz, przyjdziesz jutro? - Przyjdę, przyjdę. Bądź zdrowa.

Wyrwał jej się nareszde.

Wieczór był świeży, depły i jasny; już od rana się wy-pogadzało. Raskolnikow szedł do siebie, śpieszył. Pragnął skończyć wszystko przed zachodem słońca. Do tego zaś czasu chciałby nikogo nie spotkać. Idąc na górę do siebie, zauważył, że Anastazja, odsunąwszy na chwilę samowar, pilnie go śledzi i odprowadza wzrokiem. "Może u mnie ktoś jest?" - pomyślał. Wstrętem przejął go domysł, że to może Porfiry. Ale dotarłszy do swego pokoju i otworzywszy drzwi zobaczył Dunieczkę. Siedziała samiuteńka, w głębokiej zadumie, i widocznie dawno już na niego czekała. Zatrzymał się w progu. Z-•przestrachem 'podniosła się z kanapy i wyprostowała przed nim. Spojrzenie jej, nieruchomo w nim utkwione, wyrażało zgrozę i nieutulony smutek. Z samego tego spojrzenia zrozumiał nagle, że siostra wie o wszystkim. - Mam wejść czy się wynieść? - zapytał nieufnie.

- Cały dzień siedziałam, u-Zofii Siemionowny; obydwie czekałyśmy dębie. Sądziłyśmy, że na pewno tam wstąpisz. Raskolnikow wszedł do pokoju rstedt naTcrżeśle bez sił.

 

- Jakoś mi słabo, Duniu, bardzo się zmęczyłem; a prayr najmniej teraz chciałbym panować nad sobą całkowicie, Nieufnie podniósł na nią oczy. - Gdzieżeś był całą noc?

- Dobrze nie pamiętam. Widzisz, Duniu, chciałem się zdecydować ostatecznie i wiele razy przeszedłem nad Newą; to pamiętam. Chciałem też skończyć tam, ale... nie zdecydowałem się... - wyszeptał, znowu niedowierzająco po" patrując na Dunię.,,; - Bogu dzięki! A jakżeśmy się bały tego właśnie, ja i Zofia Siemionowna! Znaczy to, że jeszcze wierzysz w życie. Bogu dzięki. Bogu dzięki! Raskolnikow uśmiechnął się gorzko.

- Nie jestem wierzący, a tylko co płakałem razem z matką, w jej objęciach; nie jestem wierzący, a prosiłem, żeby się pomodliła za mnie. Bóg wie, jak się to dzieje, Dunieczko, ja tu nic zgoła nie rozumiem. - Byłeś u matki? Sam jej powiedziałeś? - ze zgrozą żachnęła się Dunia. - Czy naprawdę odważyłeś się powiedzieć? '- Nie, nie powiedziałem... słowami, ale zrozumiała niejedno. Słyszała w nocy, jak majaczyłaś. Jestem pewien, że już na wpół pojmuje. Może źle zrobiłem, żem do niej wstąpił. Sam już nie wiem nawet, dlaczego wstąpiłem. Podły ze mnie człowiek, Duniu. - Podły człowiek, a na cierpienie gotów jesteś iść! Bo przecie idziesz, prawda? - Idę. Zaraz. Właśnie żeby uniknąć tego wstydu, chciałem się utopić. Duniu, pomyślałem jednak, stojąc już nad wodą, że jeśli dotychczas miałem siebie za mocnego, to już i wstydu nie powinienem się teraz bać - powiedział uprzedzając fakty. - Duniu, czy to duma? - Duma.

Jakby ogień błysnął w jego zagasłych oczach; jakby zrobiło mu się przyjemnie, że jest jeszcze dumny. - A czy nie sądzisz, Duniu, że się po prostu nastraszyłem wody? - zapytał z brzydkim uśmiechem, zaglądając jej w twarz. - Och, Rodia, daj pokój! - zawołała z goryczą.

Ze dwie minuty trwało milczenie. Siedział ze spuszczoną

głową i patrzał w ziemię. Dunieczka stała przy drugim końcu stołu i z udręką patrzyła na niego. Nagle wstał. - Późno już, czas na mnie. Zaraź- idęwydać siebie. Ale nie wiem, po co idę siebie wydać. Grube łzy płynęły po jej policzkach. - Płaczesz, siostro? A czy mogłabyś podać mi rękę?

- Ty o tym wątpisz? Mocno go objęła.

- Czyż idąc na cierpienie, tym.samym na wpół nie zmywasz swojej zbrodni?'--wykrzyknęła ściskając go i całując. -r- Zbrodni? Jakiej zbrodni?! - huknął znienacka w dziwnie gwałtownej pasji. •-'Ze zabiłem plugawą, szkodliwą wesz, babsztyla, lichwiarkę nikomu niepotrzebną, za której zabicie czterdzieści grzechów się maże, która z biedaków wysysała soki - to ma być zbrodnia? Nie myślę o tej zbrodni i zmywać jej nie zamierzam. Czemu wszyscy mi wciąż wytykają: "Zbrodnia, zbrodnia!" Dopiero teraz jasno widzę cały nonsens mojej małoduszności, teraz, kiedym już postanowił iść na ten niepotrzebny wstyd! Decyduję się po prostu wskutek swej lichoty i nijakości, no i może jeszcze ze względu na korzyść, jak mi to proponował... ten... Porfiry!... - Rodia, Rodia, co ty mówisz! Przecie tyś przelał krew! - zawołała z rozpaczą Dunia. - Którą wszyscy przelewają - podchwycił nieomal zapamiętale - która leje się i zawsze się lała na świecie jak wodospad, która leje się jak szampan i za którą wieńczą na Kapitelu i potem zwą dobroczyńcą ludzkości. Spójrzże uwa^ żniej i zrozum! Ja sam chciałem dobra dla ludzi, spełniłbym setki, tysiące dobrych uczynków zamiast tego jednego głupstwa, nie głupstwa nawet, tylko po prostu niezręczności, bo cala ta myśl nie była wcale tak głupia, jak się wydaje teraz wskutek niepowodzenia... (przy niepowodzeniu wszystko 'wydaje się głupim!). Przez to głupstwo pragnąłem tylko osiągnąć niezależność, postawić pierwszy krok, zdobyć środki, a później wszystko by się zatarło dzięki niewspółmiernie większemu pożytkowi... Ale ja, ja nawet pierwszego kroku nie wytrzymałem, ponieważ jestem - podły! W tym cały sęk! A mimo to nie będę patrzał waszymi oczami; gdyby mi się powiodło, włożono by mi wieniec, teraz zaś pchają mnie w żelaza! - To przecie nie to, wcale nie to! Rodia, co ty mówisz!

 

- Aha! To nie ta forma, nie dość estetyczna, nie dofó ładna forma! Otóż stanowczo nie rozumiem: dlaczego walić w ludzi pociskami, morzyć ich regularnym oblężeniem - to ma być szacowniejsza forma? Lęk przed estetyką jest pierwszą oznaką bezsilności. Nigdy, nigdy jaśniej nie zdawałem sobie z tego sprawy niż teraz, mniej niż kiedykolwiek rozumiem tę moją "zbrodnię"! Nigdy, nigdy nie byłem silniejszy ani bardziej przekonany niż teraz!... Rumieńce wystąpiły na jego bladą, steraną twarz. Lecz wykrzykując ostatnie słowa, przypadkiem spotkał wzrok Duni, i tyle, tyle udręki o niego było w tym wzroku, że się mimo woli opamiętał. Poczuł, że mimo wszystko unieszczęśliwił te dwie biedne kobiety. Mimo wszystko on jest powodem.... - Duniu, moja miła! jeżelim winien, wybacz mi (chociaż nie można mi wybaczyć, jeżeli jestem winien). Żegnaj! Nie spierajmy się! Czas już, wielki czas. Nie idź za mną, błagam, Muszę jeszcze wstąpić... A teraz idź i natychmiast siądź przy matce. Zaklinam cię o to! To moja ostatnia, największa prośba do ciebie. Nie odchodź od niej przez cały ten czas. Zostawi-: łem ją w rozterce, której bodaj nie przeżyje: albo umrze, albo zwariuje. Bądź więc z nią! Razumichin będzie przy was, mówiłem mu... Nie płacz o mnie! Postaram się być całe życie i mężny, i uczciwy, choć jestem zabójcą. Może kiedyś posłyszysz moje imię. Nie zhańbię was, zobaczysz; jeszcze dowiodę... a na razie do widzenia - pośpieszył skończyć, gdyż znowu zauważył przy ostatnich swych słowach i obietnicach jakiś dziwny wyraz w oczach Duni. - Czemu tak płaczesz? Nie płacz, nie płacz, przecie nie na zawsze się rozstajemy!... Ach, prawda! Czekaj, zapomniałem!... Podszedł do Stołu, wziął gruby, zakurzony tom, otworzył i wyjął spomiędzy kartek mały akwarelowy portrecik na słoniowej kości. Był to portrecik córki gospodarzy, jego byle) narzeczonej, zmarłej w obłędzie - tej dziwnej dziewczyny, która chciała iść do monasteru. Chwilę wpatrywał się w tę wyrazistą i chorowitą twarzyczkę, ucałował portret i wręczyl go Dunieczce. - Z nią dużo mówiłem o tym, z nią jedną - rzekł zamyślony - jej sercu powierzyłem wiele z tego, co się później tak szpetnie urzeczywistniło. Nie bój się - powiedział do Duni - ona, tak samo jak ty, nie zgadzała się ze mną i jestem rad, że już jej nie ma. Najważniejsze, najważniejsze to, że teraz wszystko pójdzie po nowemu, przełamie się na dwoje l - zawołał znienacka, powracając do swej katuszy - wszystko, wszystko. A czy jestem na to gotów? Czy chcę tego sam? Powiadają, że to potrzebne dla doświadczenia mnie! Po co, po co to bezsensowne doświadczenie? Po co ono? Czy lepiej będę sobie zdawał sprawę wtedy, zmiażdżony męczarnią, zidioceniem, w starczej niemocy po dwudziestoletniej katordze, niż zdaję sobie sprawę teraz? I po co będę wtedy żył? Czemu teraz zgadzam się tak żyć? O, wiedziałem, żem podły, kiedy dzisiaj o świcie stałem nad Newą! Wreszcie oboje wyszli. Ciężko było Duni, ale kochała go! Poszła, lecz zrobiwszy z pięćdziesiąt kroków obróciła się, by jeszcze raz na niego spojrzeć. Jeszcze było go widać. Dotarłszy jednak do rogu, on także się obrócił; ostatni raz spotkały się ich spojrzenia; ale widząc, że na niego patrzy, niecierpliwie, ba, z irytacją machnął ręką, żeby szła, sam zaś szybko skręcił za róg. "Zły jestem, widzę to - myślał po chwili, zawstydzony, że z taką opryskliwością machnął siostrze ręką. - Ale dlaczego one tak mnie kochają, skórom tego niewart! Och, gdybym był sam jeden i nikt mnie nie kochał, i gdybym ja także nigdy nikogo nie kochał! Nie byłoby tego wszystkiego; ciekawe, czy naprawdę przez te przyszłe piętnaście, dwadzieścia lat moja dusza tak się już skruszy, że będę pokornie chlipał wobec ludzi; co drugie słowo nazywając siebie zbójem? Niewątpliwie! Po to właśnie zsyłają mnie teraz, właśnie tego im potrzeba... Oto łażą sobie ulicami tam i z powrotem, a przecie każdy z nich jest łotrem i zbójem już z samej natury; gorzej - bo idiotą! Ale spróbujcie no nie zesłać mnie na Sybir, a wszyscy oni wściekną się ze szlachetnego oburzenia! O, jak ich wszystkich nienawidzę!" Głęboko zamyślił się nad tym: "Jaki to proces umysłowy może sprawić, że wreszcie, już bez rozumowań, upokorzę się przed nimi wszystkimi, upokorzę z przekonania? Czemuż by nie? Naturalnie, tak być powinno. Czyż dwadzieścia lat nieustannego gnębienia nie dobije ostatecznie? Woda drąży opokę. I po cóż, po cóż żyć w takim razie, po co idę teraz, skoro sam wiem, że wszystko będzie właśnie tak jak zapisane, tak, a nie inaczej!"

 

Od wczorajszego wieczoru zadawał sobie to pytanie chyba po raz setny, lecz mimo to - szedł. * VIII

Już zapadał zmierzch, kiedy wszedł do Soni. Przez cały dzień czekała go w okropnym zdenerwowaniu. Czekały razem z" Do-nią. Dunia przyszła wczesnym rankiem, pomna wczorajszych słów Swidrygajłowa, że Sonia "o tym wie"... Nie będziemy opisywać szczegółów rozmowy, łez obu kobiet i jak się zt sobą zbliżyły. Z tego pobytu Dunia wyniosła przynajmniej jedną pociechę, że brat jej nie będzie sam; do niej pierwszej^ do Soni, przyszedł ze swą spowiedzią; w niej szukał człowieka, kiedy człowiek stał mu się nieodzowny; ona też pójdzie za nim gdziekolwiek zrządzą losy. Nie pytając nawet. Duma wiedziała, że tak będzie. Patrzyła na Sonię aż z jakąś czdą i zrazu wtrąciła ją prawie w zmieszanie tym okazywanym jej uczuciem czci. Sonia była bliska łez, gdyż, odwrotnie, uważała, że jest niegodna nawet spojrzeć na Dunię. Cudowny obraz Duni, gdy się jej skłoniła z takim szacunkiem podczas ich pierwszego widzenia się u Raskolnikowa, na zawsze pozostał odtąd w jej duszy jako jedna z najpiękniejszych i niedosiężnych wizji w jej życiu. W^keńcuDunieczka niewytrzymala i opuściła Sonię, by oczekiwać brata w)ego pokoju; wciąż miała wrażenie, że on tam przyjdzie najpierw. Zostawszy sama, Sonia natychmiart zaczęła truchleć" na myśl, że może on rzeczywiście popehri samobójstwo. Tego samego bała się Dunia. Lecz obydwie przez cały ten dzień przekonywały siebie, że to niepodobieństwo, i były spokojniejsze, dopóki znajdowały się razem. Teraat jednak, skoro się tylko rozstały, jedna i druga myślała jedynie o tym. Soni przypomniało się, jak wczoraj Swidrygajłow powiedział jej, że Raskolnikow ma przed sobą dwie drogi: Sybir albo... Przy tym znała jego próżność, zuchwalstwo, wygórowaną ambicję i niedowiarstwo. "Czyż naprawdę tylko małoduszność i lęk śmierci może teraz kazać mu żyć?" -* pomyślała wreszcie z rozpaczą. Tymczasem słońce już zachodziło. Smutna stała w oknie i nieruchomo patrzyła - ale przez to okno widać było tylko szczytowy, nietynkowany ^ '


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 21 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.012 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>