Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 40 страница



do rąk... Ja już mam dosyć!... Skończona feta! Ha!... opuśćcież mnie, dajcie choć umrzeć spokojnie... Znów położono ją na poduszce. - Co? popa?... Nie potrzeba... Macie pieniądze do wyrzucenia?... Ja grzechów nie mam!... Bóg i tak musi mi przebaczyć... Sam wie,-ne-ctOTpiałam!... A jeżeli nie przebaczy, to obejdzie się!... Bredziła coraz niespokojniej. Chwilami drgała, toczyła dookoła wzrokiem, na krótko poznawała ^wszystkich, lecz wnet wpadała znowu w nieprzytomność. Oddychała ochryple i mozolnie, zdawało się, że coś jej bulgoce w gardle. - Mówię do niego: "Wasza ekscelencjo!..." - wykrzykiwała odpoczywając po każdym słowie. - Ta frau Amalia... Ach, Lenko, Kola! Weź się pod boczki, żywiej, żywiej, glissez, glissez, pas de Basque\* Stukaj obcasikami... Staraj się to robić z wdziękiem. Du hast Diamanten und Perlon...**

Jak to dalej? Można by to zaśpiewać...

Du hast die schonsten Augen. Madchen, was wilist du mehr?...***1'" A jakże, a jakże! Was wilist du mehr - idiotyczne pomysły!... - Aha, jeszcze to: W południe skwar... w dolinie... Dagestanu...

Ach, jak ja lubiłam... do szaleństwa lubiłam ten romans, Poluniu!... Wiesz, twój ojciec... jeszcze jako narzeczony, śpiewał... O, przeszłość! Ot, co byśmy mogli zaśpiewać! Tylko jak to, jak?... zapomniałam... przypomnijcie mi, jak dalej? Była okropnie podniecona, usiłowała dźwignąć się. W koń-

* posuwiście, posuwiście, pas de Basque! *• Ty masz brylanty i perły... *** Masz najpiękniejsze oczy. Dziewczyno, czegóż ieszcze chcesz?...

 

cu strasznym, rzężącym, zrywającym się głosem, krzycząc i dysząc po każdym wyrazie, zaczęła mówić ze wzmagającym się przestrachem: W południe skwar... w dolinie... Dagestanu... Z pociskiem w piersi...16 - Wasza ekscelencjo! - wrzasnęła naraz rozdzierająco i zalała się łzami.-Ratuj sieroty! Wspomnij na gościny u nieboszczka Siemiona Zacharycza!... Rzec nawet można: z arystokratycznego!... Ha! - wzdrygnęła się, opamiętała i z jakimś przerażeniem obejrzała wszystkich, po chwili jednak poznała Sonię. - Soniu, Soniu! - rzekła cicho i łagodnie, jakby zdziwiona, że ją widzi przed sobą - Soniu, miła moja, i tyś tutaj? Znów ją dźwignięto.

- Dosyć!... Pora na mnie!... Żegnaj, nieboraczko!... Zajeżdżona szkapa!... Zdarte siły-y-y!- krzyknęła rozpaczliwie i nienawistnie - i runęła na poduszkę. Znowu zaczęła drzemać, ale ta ostatnia drzemka trwała niedługo. Bladożółta, wyschła twarz zapadła się, usta rozwarły, nogi wyciągnęły konwulsyjnie. Westchnęła głęboko, głęboko i skonała. Sonia padła na jej zwłoki, objęła ramionami i jakby zamarła przylgnąwszy głową do suchej piersi nieboszczki. • Polunia przypadła do nóg matki i całowała je szlochając w glos. Kola i Lenka, jeszcze nie rozumiejąc, co się stało, ale przeczuwając coś bardzo strasznego, chwycili się wzajem obiema rączkami za ramionka i patrząc sobie w oczy, otworzyli raptem usta i zaczęli krzyczeć. Oboje byli jeszcze w przebraniu: on miał na głowie turban, ona kołpaczek ze strusim piórem. Skąd, w jaki sposób sławetny "list pochwalny" znalazł się naraz na posłaniu, koło Katarzyny Iwanowny? Leżał tutaj, obok poduszki, Raskolnikow go widział. Podszedł do okna. Przyskoczył do niego Lebieziatnikow.



- Umarła - rzekł Lebieziatnikow.

- Rodionie Romanowiczu, muszę panu powiedzieć parę stów - zaczął Swidrygajlow. Lebieziatnikow natychmiast ustąpił mu miejsca i delikatnie się stuszował17. Swidrygajłow odciągnął zdziwionego Raskolnikowa jeszcze dalej w kąt. 446

- Tę całą historię, to znaczy pogrzeb i tam dalej, biorę na siebie. Pan wie: kiedy się ma" gotówkę... a ja już panu mówiłem, że mam zbywające pieniądze. Dwoje tych piskląt i tę Polunię umieszczę w jakich przyzwoitych sierocińcach i dla każdego z nich złożę w banku aż do ich pełnoletności po tysiąc pięćset rubli, żeby już Zofia Siemionowna mogła być zupełnie spokojna. Ją także wydobędę z bagna, bo to poczciwa dziewczyna, co? Więc niechże pan poinformuje Awdotię Romanownę, że w taki sposób rozporządziłem jej dziesięcioma tysiącami. - W jakimże to celu pan się tak rozdobroczynnił? - zapytał Raskolnikow. - Ech, niewierny Tomasz! - roześmiał się Swidrygajłow. - Toż mówię wyraźnie, że to są pieniądze zbywające. A że tak po prostu, z poczucia ludzkości - tego pan nie uznaje? Przecież to (wskazał palcem w kierunku, gdzie leżała zmarła) nie jest "wesz", jak jakaś tam staruszka lichwiar-ka. Przecież to zagadnienie z typu: "czy Łużyn ma żyć i robić łajdactwa, czy też ona ma umrzeć?" No i gdybym nie pomógł, to i "Polunia pójdzie tą samą drogą..." Powiedział to z jakąś mrużącą oko, wesołą filuternością, nie spuszczając wzroku z Raskolnikowa. Raskolnikow zbladł i zlodowaciał słysząc własne swoje słowa, powiedziane Soni. Cofnął się gwałtownie i dziko spojrzał na Swidrygajlowa. - Skąd pan... wie? - wyszeptał, ledwie dysząc.

- A toż ja rezyduję tutaj, o ścianę, u madame Ressłich. Tutaj Kapernaumow, a tam madame Ressłich, odwieczna i niezmiernie mi oddana przyjaciółka. Sąsiad, do usług. - Pan?

- Ja - mówił Swidrygajlow trzęsąc się ze śmiechu - i klnę się na honor, najmilszy Rodionie Romanowiczu, że zainteresował mnie pan fenomenalnie. Wszak mówiłem, że się zbliżymy, przepowiedziałem to panu - no i zbliżyliśmy się. I jeszcze pan zobaczy, jaki ze mnie łatwy człowiek. Zobaczy pan, -że ze mną żyć można.

 

CZĘŚĆ SZÓSTA

 

Dziwne czasy rozpoczęły się dla Raskolnikowa: jakby osnuła go mgła zamykając w odosobnieniu ciężkim i bez wyjścia. Gdy sobie później, znacznie później, przypomniał ten czas, zdawał sobie sprawę, że wówczas jego świadomość jakby mierzchła niekiedy i że z pewnymi przerwami trwało to aż do końcowej katastrofy. Wiedział na pewno, że często się wówczas mylił, na przykład co do dat i terminów niektórych wydarzeń. A przynajmniej, gdy sobie później usiłował wyjaśnić wspomnienia z tego okresu, niejednego dowiedział się o sobie nie bezpośrednio, lecz z informacji otrzymanych od osób postronnych. Jedno zdarzenie mieszał z innym; to zaś poczytywał za następstwo wydarzeń istniejących tylko w jego wyobraźni.!Niekiedy ogarniała go chorobliwa dręcząca trwoga, czasem przechodząca w paniczny strach. Lecz pamiętał również, że bywały minuty, godziny i może nawet dni, pełne apatii spływającej nań jakby przez kontrast do poprzedniego lęku - apatii podobnej do chorobliwie obojętnego nastroju u niektórych umierających. Na ogół zaś w tych ostatnich dniach sam zdawał się jakby uciekać od jasnego i całkowitego rozumienia swej sytuacji. Najbardziej ciążyły mu pewne powszechne fakty domagające się natychmiastowego załatwienia; ale jakże byłby rad uwolnić się i uciec od tych czy owych trosk, których zaniedbanie groziło jednak w jego położeniu zupełną i nieuchronną zgubą.

 

Szczególniej go niepokoił Swidrygajiow, można by nawet powiedzieć, że niejako zatrzymał się na Swidrygajlowie. Od czasu nazbyt groźnych dla niego i nazbyt dobitnych słów Swidrygajłowa w pokoju Soni w chwilę po śmierci Katarzyny Iwanowny- zwykły tok jego myśli został jakby zwichnięty. Lecz mimo ro, że ten nowy fakt go niepokoił, Raskolnikowowi jakoś nie było pilno wyświetlić tej sprawy. Gdy czasami zastawał siebie nagle gdzieś w odległej i odosobnionej dzielnicy miasta, w jakimś nędznym szynku, samotnego, za stołem, w zadumie, i gdy ledwie pamiętał, jak się tu znalazł, raptem przypominał sobie Swidrygajłowa; aż nazbyt jasno i trwożnie spływała na niego świadomość, że należałoby możliwie najprędzej dogadać się z tym człowiekiem i ostatecznie załatwić, co się da. Raz, zabłądziwszy gdzieś za rogatki, uroił sobie nawet, że oczekuje tu na Swidrygajłowa i że tutaj wyznaczyli sobie spotkanie. Kiedy indziej obudził się przed brzaskiem gdzieś w krzakach, na ziemi, i prawie nie pamiętał, jakim sposobem tu zabmąl. Zresztą w ciągu tych dwu czy trzech dni po śmierci Katarzyny Iwanowny już dwukrotnie spotykał Swidrygajlpwa, zawsze w mieszkaniu Soni, gdzie wstępował bez celu i tylko na chwilę. Wymieniali zawsze kilka krótkich słów i ani razu nie potrącili o punkt kapitalny, jak gdyby sama przez się stanęła między nimi ugoda, by milczeć o tym do czasu. Ciało Katarzyny Iwanowny spoczywało jeszcze w trumnie. Swidrygajłow wydał rozporządzenie co do pogrzebu i załatwiał wszystkie sprawy. Sonia także była bardzo zajęta. Za ostatnim widzeniem z Raskolni-kowem Swidrygajłow powiedział mu, że sprawę dzieci Katarzyny Iwanowny już załatwił, i to pomyślnie, że przez jakieś swoje stosunki znalazł osoby, z których pomocą udało się całą trójkę sierot umieścić natychmiast w zakładach całkiem dla nich odpowiednich; że odłożone dla nich pieniądze również bardzo całą rzecz ułatwiły, gdyż sieroty z gotówką o wiele łatwiej umieścić niż sieroty w nędzy. Powiedział coś również o Soni, obiecał, że w najbliższych dniach wpadnie sam do Raskolnikowa, wspomniał, iż "koniecznie chciałby się naradzić, że są pewne.sprawy, trzeba pogadać..." Ta rozmowa toczyła się w sieni, koło schodków. Swidrygajłow badawczo patrzał Raskolnikowowi w oczy, a nagle, po chwili milczenia, spytał zniżając głos: - Rodionie Romanyczu, czemu pan taki nieswój? Do-prawdyF Patrzy pan i słucha, a jakby nie pojmował. Uszy do góry! Chce pan, to sobie pogadamy; szkoda tylko, że tyle mam spraw na głowie, cudzych i-wlasnych... Ech, Rodionie Romanyczu - dodał znienacka - każdemu śmiertelnikowi potrzeba powietrza, powietrza, powietrza... Przede wszystkim! Cofnął się, by dać drogę wstępującemu na schody popu i diaczkowi. Przyszli odprawić egzekwie. Swidrygajłow zarządził, by panichidę odprawiano dwa razy dziennie, punktualnie. Wyszedł teraz z domu_Raskolnikow postał, pomyślał, i tuż za popem wszedł do pokoju Soni. Stanął w drzwiach. Rozpoczęło się nabożeństwo - cicho, poważnie, smutno. W świadomości śmierci i w poczuciu obecności śmierci zawsze, od najpierwszych lat dzieciństwa, tkwiło dla Raskolnikowa coś ciężkiego i mistycznie okropnego; przy tym dawno już nie słuchał panichidy. Nadto było tu jeszcze coś innego, nad miarę przeraźliwego i niepokojącego. Patrzał na dzieci: wszystkie klęczały koło trumny, Polunia płakała. Za nimi, płacząc cicho i jakby nieśmiało, modliła się Sonia. "Przez te dni nie spojrzała na mnie ani razu, nie odezwała się do mnie ani słówkiem" - przyszło mu nagle na myśl. Słońce jaskrawo oświetlało pokój; dym kadzidlany unosił się kłębami; duchowny odmawiał: Wieczne odpoczywanie... Raskolnikow stał do końca nabożeństwa. Błogosławiąc i żegnając się z nimi pop jakoś dziwnie się rozglądał. Po nabożeństwje.,Raskolnikow podszedł do Soni. Wzięła go nagle za obie ręce-i schyliła głowę na jego ramię.-TtB-krótki-pTzyjacielski gest aż zdumiał Raskolnikowa, aż dziwnie mu było: jak to, najmniejszej odrazy, najmniejszego wstrętu do niego? Nawet ręka jej się nie wzdrygnęła. To już był jakiś bezmiar samoponiżenia. Tak przynajmniej to zrozumiał. Sonia nic nie mówiła. Raskolnikow uścisnął jej rękę i wyszedł. Zrobiło mu się okropnie ciężko. Gdyby w tej chwili mógł gdzieś odejść i zostać zupełnie sam, na całe życie bodaj, uważałby to za szczęście. Ale w ostatnich czasach, choć prawie stale bywał sam, żadną miarą nie mógł poczuć, że jest sam. Zdarzało się, że szedł za miasto, wchodził na szosę; pewnego razu zapędził się nawet do jakiegoś zagajnika; lecz im samotniejsze było miejsce, tym dosadniej czuł jakby czyjąś bliską i trwożną obecność, niekoniecznie

 

straszną, ale jakoś nadmiernie doskwierającą, tak że czym prędzej wracał do miasta, mieszał się z tłumem, wstępował do szynków, do piwiarni, szedł na tandetę, na plac Sienny. Tu już bywało jakby lżej i nawet samotniej. W którejś jadłodajni pod wieczór śpiewano pieśni; przesiedział tam całą godzinę, słuchając, i pamiętał, że było mu bardzo przyjemnie. Lecz po jakimś czasie znów poczuł niepokój; jakby sumienie zaczęło go gryźć. "Siedzę tu sobie, słucham śpiewu, a czyż to właśnie powinienem robić?" - pomyślał. Zresztą od razu zdał sobie sprawę, że nie to jedno go korci; było jeszcze coś, co wymagało natychmiastowego załatwienia, lecz czego nie sposób było ani uświadomić sobie, ani oddać w słowach. Ciągle się to zwijało w jakiś kłębek. "Nie, już lepiej walka. Lepiej, żeby znowu Porfiry... albo Swidrygajłow... Gdyby już prędzej znów jakie wyzwanie, czyjaś napaść... Tak! tak!" - myślał. Wyszedł z jadłodajni i puścił się nieledwie pędem. Myśl o Duni i matce przejęła go czemuś panicznym lękiem.,Tej oto nocy zbudził się przed świtem w krzakach na Wyspie Krestowskie),' zzi?blBietyT"Skostmały, z dreszczami. Ruszył do domu i przyszedł dopiero^ wczesnym rankiem. Po kilku godzinach snu dreszcze minęły, ale obudził się późno: była już druga po południu. Przypomniał sobie, że tego dnia był pogrzeb Katarzyny Iwanowny, i ucieszył się, że nie wziął w tym udziału. Anastazja przyniosła mu jedzenie; jadł i pił z wielkim apetytem, niemal łapczywie. Głowa była świeższa, w ogóle czuł się spokojniejszy niż w ostatnich trzech dniach. Aż się przelotnie zdziwił minionemu napadowi panicznego strachu. Drzwi się otworzyły i wszedł Razumichin.

- Aha! je, wiec "me chory! - powiedział Razumichin, wziął krzesło i usiadł przy stole na wprost Raskolnikowa. Był wzburzony i nie starał się tego ukryć. Mówił z widoczną irytacją; lecz powoli i nie podnosząc głosu. Miało się wrażenie, że mocno utkwił w nim jakiś osobliwy, ba, zgoła wyjątkowy zamiar. - Słuchaj - zaczął stanowczo - diabła mi tam do was wszystkich, ale z tego, co widzę teraz, widzę wyraźnie, że nic nie mogę zrozumieć. Bądź łaskaw, nie sądź, że przyszedłem wypytywać. Gwiżdżę na to! Nie życzę sobie! Choćbyś sam zaczął mi teraz wszystko odsłaniać, wszystkie wasze 454

sekrety - pytanie jeszcze, czybym zechciał słuchać; może bym splunął i odszedł. Przyszedłem tylko sam dowiedzieć się ostatecznie: czy to prawda, po pierwsze, żeś wariat? Bo widzisz, na twój temat istnieje przekoriaiffe (gdzie? mniejsza o to), żeś, być może, wariat albo bardzo tego bliski. Przyznam d się, że i sam mocno się skłaniałem do tego mniemania, sądząc przede wszystkim z twoich głupich i po częśd świńskich postępków (niczym nie dających się wytłumaczyć), po wtóre zaś, z twego obecnego zachowania się względem matki i siostry. Tylko potwór i szubrawiec, jeżeli nie wariat, mógłby z nimi postąpić tak, jak ty postąpiłeś; stąd wniosek, żeś wariat... - Dawno je widziałeś?

- Dopiero co. A ty od tego czasu, nie widziałeś? Powiedz mi, proszę, gdzie się wałęsasz, już trzy razy wstępowałem do ciebie. Matka od wczoraj poważnie chora. Wybrała się do ciebie; Awdotia Romanowna poczęła zatrzymywać; ona nic słyszeć nie chce, powiada: "Jeżeli chory, jeżeli rozum mu się miesza, to któż mu pomoże, jak nie matka?" Przyszliśmy tutaj wszyscy, bo jakże mieliśmy puścić ją samą. Aż do twojego progu ciągleśmy prosili, żeby się uspokoiła. Wchodzimy - ciebie nie ma; usiadła tutaj. Przesiedziała dziesięć minut, my stoimy nad nią, milczymy. Wstała i mówi: "Skoro wychodzi z domu, więc widocznie jest zdrów, tylko zapomniał o matce; więc matce wstyd i nie przystoi stać pode drzwiami i żebrać o jego dobre słowo jak o miedziaka." Wróciła do domu i zachorowała; teraz leży w gorączce: "Widzę, powiada, że dla tej swojej ma czas." Przypuszcza, że "tą twoją" jest Zofia Siemionowna - twoja narzeczona czy kochanka, ja tam nie wiem. Zaraz poszedłem do Zofii Siemionowny, bo chciałem, bratku, wszystkiego się dowiedzieć. Przychodzę, patrzę: trumna, dzied płaczą, Zofia Siemionowna • mierzy im żałobne sukienki. Ciebie nie ma. Popatrzyłem, przeprosiłem, wyszedłem - tak też zameldowałem Awdotii Romanownie. Okazuje się, że to wszystko banialuki^ nie ma tu żadnej "swojej", na j prawdopodobnie) - wariactwo. Ale oto siedzisz i żresz gotowaną wołowinę, jakbyś trzy dni w ustach nic nie miał. Ha, zapewne, wariad także jedzą, ale ty, choć słówka do mnie nie przemówiłeś, jednak... nie jesteś wariat! mogę przysiąc... Grunt, że nie wariat. A zatem pal was wszystkich diabli, bo w tym siedzi jakaś

 

tajemnica, jakiś sekret, a ja nad waszymi sekretami nie myślę sobie łamać głowy. Wstąpiłem tylko po to, żeby cię zwymyślać - streścił wstając -- ulżyć sobie, i teraz wiem, co mam robić. •-- Cóż więc chcesz teraz robić? - A co ci do tego, co zamierzam robić?

- Słuchaj: będziesz pił?

- Skąd... z czego to poznałeś?

- No wiesz!

Razumichin milczał przez minutę.

- Zawsze byłeś bardzo roztropnym człowiekiem i ni-gdyś, nigdy nie był wariatem - zauważył z raptownym zapałem. - Masz rację: będę pił! Żegnaj - i zabierał się do odejścia. - Wczoraj... nie, zdaje się, przedwczoraj mówiłem z siostrą o tobie, Razumichin. - O mnie! Ale... gdzież ty ją mogłeś widzieć przedwczoraj? - zatrzymał się Razumichin i aż trochę pobladł. Znać było, że serce wolno i z natężeniem zatłukło mu się w piersi. - Przychodziła tutaj sama, tu siedziała, rozmawiała ze mną. - Ona!

- Tak, ona.

- Cóżeś jej mówił... to znaczy, co mówiłeś o mnie?

- Powiedziałem jej, że z ciebie bardzo dobry, uczciwy i pracowity człowiek. Że ją kochasz, tego jej nie mówiłem, gdyż o rym wie sama. - Sama wie?

- Bagatela! Cokolwiek się ze mną stanie, gdziekolwiek się udam - ty byś przy nich pozostał jako ich opatrzność. Poniekąd oddaję d ją, Razumichin. Mówię to, bom przeświadczony, że ją kochasz, i jestem pewien czystości twego serca. Wiem również, że i ona może ciebie pokochać, kto wie, czy już nie kocha. A teraz sam decyduj: czy masz pić, czy nie. - Rodia... Widzisz... Ha... Ach, do kroćset! A dokądże ty się wybierasz? Uważasz: jeżeli to wszystko jest sekret, no to niech. Ale ja... ja sekret ten przeniknę... I nie wątpię, że to na pewno jakaś bzdura, wierutne brednie i że tylko ty sam wszystko nakręciłeś. Skądinąd, pyszny z ciebie chłop! Przepyszny chłop! - A ja właśnie chciałem dodać, tylko że mi przerwałeś, że doskonałe było twoje postanowienie, by tych tajemnic i sekretów nie badać. Daj pokój do czasu, nie turbuj się. W odpowiedniej chwili dowiesz się wszystkiego, w sam raz wtedy, gdy trzeba będzie. Wczoraj powiedział mi jeden człowiek, że każdemu trzeba powietrza, powietrza. Chcę zaraz pójść do niego i wypytać, co przez to rozumiał. Razumichin stał zadumany, przejęty i coś sobie kombinował. "To polityczny spiskowiec! Na pewno! I jest w przededniu jakiegoś decydującego kroku, ha pewno! Inaczej być nie może i... Dunia wie" - pomyślał nagle. - Więc do dębie przychodzi Awdotia Romanowna... - rzekł skandując słowa - a ty sani chcesz się zobaczyć z człowiekiem, który powiada, że trzeba więcej powietrza, powietrza, i... i... a zatem i ten list pozostaje w związku z tym wszy-tkim... - zakonkludował tak, jakby mówił do siebie. - Jaki list?

- Otrzymała list dzisiaj - bardzo ją zaniepokoił. Bardzo. Aż zanadto. Chciałem mówić o tobie, poprosiła, żebym dał pokój. Później... później powiedziała, że może bardzo niedługo rozstaniemy się, potem zaczęła mi za coś gorąco dziękować, potem poszła do siebie i zamknęła się. - Otrzymała list? - powtórzył Raskolnikow w zamyśleniu.

- No tak; nie wiedziałeś? Hm. Obaj chwilę milczeli.

- Żegnaj, Rodionie. Ja, bracie... hm, był taki czas, że... a zresztą do widzenia. Uważasz, ja w pewnej chwili... No, żegnaj! Już na mnie pora... Upijać się nie będę. Teraz nie trzeba, nie, skądże! Śpieszył, ale już wychodząc, już prawie zamknąwszy drzwi za sobą, uchylił je nagle i rzekł patrząc gdzieś w bok: - Aha! Pamiętasz - to zabójstwo, no... ten Porfiry... staruchę? Otóż wiedz, że morderca się znalazł, sam się przyznał i przedstawił wszystkie dowody. To jeden z tych dwóch robotników... malarzy... Wyobraź sobie, pamiętasz, jak stawałem w ich obronie? Czy uwierzysz, że tę całą scenę śmiechu,

 

bójtd z kolegą na schodach, kiedy tamci szli na górę... dozorca i dwaj świadkowie... on urządził naumyślnie, właśnie dla zmylenia. Co za spryt i przytomność umysłu u takiego szczeniaka... aż wierzyć się nie chce; ale sam wytłumaczył, sam do wszystkiego się przyznał! Ładnie się zbłaźniłem, co? Ha, uważam, że to tylko geniusz udawania i pomysłowości, geniusz jurydycznego wykrętu, więc właściwie nie bardzo jest się czemu dziwić! Czyż tacy nie mogą istnieć? Że zaś nie wytrzymał do końca i przyznał się, to jeszcze bardziej wzmacnia moją wiarę. Bo tak jest prawdopobodniej... Ale że ja się tak zbłaźniłem wtedy! Ze skóry wyłaziłem w ich obronie! - Powiedz mi, proszę ciebie, skąd się tego dowiedziałeś i dlaczego to cię tak interesuje?-z widocznym niepokojem zapytał Raskolnikow. - No wiesz! Dlaczego mnie to interesuje? Dobryś sobie!... Dowiedziałem się zaś między innymi od Porfirego, właściwie prawie wszystko od niego wiem. - Od Porfirego?

- Od Porfirego.

- I cóż... cóż on? - zapytał z przestrachem.

- Wspaniale mi to wytłumaczył. Wyjaśnił psychologicznie, po swojemu. - On d wyjaśnił?-Sam ci to wytłumaczył?. - Sam, sam. Do widzenia. Później jeszcze d coś opowiem, ale teraz jestem zajęty. Tam... była taka chwila, że pomyślałem... Zresztą szkoda gadać, później!... Po cóż teraz miałbym się upijać. Tyś mnie spoił i bez wódki. Bo jestem przecie pijany. Rodła! Nie piłem, a jestem teraz pijany, no ale do widzenia; wstąpię, bardzo niedługo. Wyszedł. '"TO spiskowiec polityczny, jak amen w pacierzu! - ostatecznie zdecydował Razumichin, wolno zstępując ze schodów. - Siostrę także w to wdągnął; to bardzo możliwe, z-charakterem Awdotii Romanowny. Miewają jakieś schadzki... Ona mi robiła aluzje. Z wielu jej słów... i słóweczek... i napomknień wynika, że jest tak właśnie. Zresztą jakże inaczej wytłumaczyć tę całą plątaninę? Hm! A ja już myślałem... O rany, czego ja nie myślałem! Tak, to było zamroczenie, zawiniłem wobec niego. To on sam wówczas pod lampą, na korytarzu, wpędził mnie w to zamroczenie. Tfu! Co za obrzydliwa, ordynarna, podła myśl z mojej strony! Zuch Mikołaj, że się przyznał... I jakże teraz jasno się tłumaczy wszystko, co było przedtem! Ta jego choroba wówczas, jego dziwne mimo wszystko postępowanie, nawet i przedtem, przedtem, jeszcze w uniwersytecie - taki był zawsze ponury, zasępiony... Dobrze, ale co teraz znaczy ten list? Coś w tym jest! Od kogo len list? Podefrźewam... Hm! Nie, muszę to spenetrować."... - • Przypomniał sobie o Dunieczce, skojarzył jedno z drugim, i serce w nim zamarło. Z miejsca puścił się pędem. Zaraz po odejściu Razumichina. Baskalnikow.wsiał, obrócił się do okna, obił się o jedną ścianę, o drugą, jakby niepomny ciasnoty swej klitki, i - znów -usiadł.. naJfcanapce. Jakby się całkiem odrodził. Znowu walka - a więc znalazło się wyjście. "Tak jest, znalazło się więc wyjście! Bo już wszystko zanadto się zacieśniło, zakorkowało, dławiło dręczące, człowiek chodził w jakimś odurzeniu. Od chwili sceny z Mikołką u Porfirego zaczął się dusić, bez wyjścia, w ciasnoście. Po Mikołce tegoż dnia była scena u Soni; on ją poprowadził i zakończył zgoła, zgoła nie tak, jakby sobie dawniej wyobrażał... Widocznie osłabł - natychmiast i radykalnie. Od razu! Wszak przyznał wtedy słuszność Soni, przyznał sam, przyznał szczerym sercem, że z taką sprawą na sumieniu nie będzie już mógł żyć samotnie! A Swidrygajłow? Swi-drygajłow stanowi zagadkę... Swidrygajłow go niepokoi, to prawda, ale jakoś nie z tej strony. Ze Swidrygajłowem może także czeka go jeszcze walka. Może i Swidrygajłow jest swego rodzaju wyjściem, lecz Porfiry - to co innego." "Więc Porfiry na dobitkę sam wyjaśnił Razumichinowi, psychologicznie mu wyjaśnił! Znowu się zabrał do swojej przeklętej psychologii! Porfiry?... Porfiry miałby uwierzyć choć na jedną chwilę, że Mikołką jest winien? po tym, co między nimi zaszło wtedy, po tej scenie w cztery oczy, przed przybyciem Mikołki - scenie, którą tylko w jeden sposób można wytłumaczyć sensownie? (Kilkakrotnie w ostatnich dniach przypominała mu się owa scena z Porfirym, ale urywkowo, strzępkami; w całości nie mógł jej odtworzyć.) Padły wówczas między nimi takie słowa, zostały wykonane takie ruchy i gesty, zamienili się takimi spojrzeniami, to i owo


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 21 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.012 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>