Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 33 страница



- Więc jesteście z tamtego domu?

- Toż ja tam wtedy razem z nimi stałem;v bramie, nie pamięta to pan? Tam też mamy swe rękodzieło z dawien dawna. Chałupnik jestem, mieszczanin, robotę bierzem do domu... A najgorzej, że mi było nijako... Naraz jasno przypomniała się Raskolnikowowi cała onegdaj-sza scena pod bramą; zmiarkował, że prócz stróżów stało tam podówczas jeszcze kilka osób, stały również kobiety. Przypomniał sobie jeden głos, który radził, by go zaraz odprowadzić na posterunek. Twarzy nie uprzytamniał sobie, a i teraz nie poznawał, lecz pamiętał, że coś mu wtedy odpowiedział, że zwrócił się do niego... Więc'oto jak się rozwiązuje ta cała wczorajsza zgroza. Najokropniejszą była myśl, że istotnie omal nie zginął, omal nie zaprzepaścił siebie z powodu takiej błahostki. A zatem, poza rozmowami o wynajmie mieszkania i o krwi, człowiek ten nic nie może opowiedzieć. A zatem Porfiry Pietrowicz także nie posiada nic, nic oprócz tego biedzenia - żadnych faktów, nic, tylko tę psychologię, zawsze mającą dwa końce - nic konkretnego. A zatem, jeżeli nie wypłyną żadne nowe fakty (a nie powinny już wypłynąć, nie powinny, nie powinny!), to... to cóż oni mogą mu zrobić? W jaki sposób mogliby go definitywnie zdemaskować, nawet gdyby zaaresztowali? A zatem Porfiry Pietrowicz dopiero teraz, niedawno, dowiedział się o mieszkaniu, dotychczas zaś nie wiedział o tym. - Więc to wyście powiedzieli dziś Porfiremu Pietrowi-czowi... że przychodziłem? - zawołał, rażony nagłą myślą. - Jakiemu Porfiremu Pietrowiczowi?

- Zastępcy sędziego śledczego.

- Ja. Stróże nie chcieli wtedy pójść, więc ja poszedłem.

- Dzisiaj?

- Na chwileczkę przed panem,.1. wszystkom słyszał, wszystko, jak on pana.,tyrpał. - Gdzie? Co? Kiedy?

- Ano tam, za przepierzeniem, caluchny czas tam stałem.

- Jak to? Więc to wyście byli niespodzianką? Ale jakże to być mogło, bójcie się"Bog'a? - Widzący - zaczął mieszczanin - jako stróże nie chcą mnie usłuchać i pójść, bo, powiadają, już za późno i jeszcze gotów się jurzyć, czemu nie przyszli wcześniej - zrobiło mi się nijako i snu się zbyłem, i zacząłem penetrować. A spenetrowawszy wczora, dziś-em poszedł. Przychodzę pierwszy raz - nie ma go. Przeczekałem godzinę, idę drugi raz - nie przyjmują, idę trzeci raz - wpuścili. Zacząłem mu meldować wszystko akuratnie, a on wziął latać po pokoju i bil się pięścią po piersi: "Zbóje, powiada, co wy ze mną wyrabiacie? Jakbym ja wiedział tę rzecz, tobym go kazał dostawić pod konwojem!" Później wyleciał, zawołał któregoś i zaczął z nim rozmawiać w kącie, a potem znów na mnie wpadł, wypytuje, diabłami mnie nadziewa. I bardzo mnie buzował; a ja mu doniosłem o wszystkim i mówiłem, że na moje wczorajsze słowo pan nic mi nie śmiał odpowiedzieć i że pan mnie nie poznał. On znowu wziął biegać i cięgiem bił się po piersi, i jurzyl się, i biegał,'a jak zameldowali pana to: leż, powiada, za przegródkę, siedź na razie, nie ruszaj się, choćbyś nie wiem co usłyszał; i sam przyniósł mi tam krzesło, i zamknął mnie; może cię przywołam, powiada. A jak przywiedli Mikołaja, wyprowadził mnie po panu: jeszcze, powiada, każę ri przyjść i jeszcze będę de badał... - A Mikołaja badał przy tobie?



- Jak odprawił pana, zaraz odprawił i mnie, a zaczął badać Mikołaja. Mieszczanin zatrzymał się i nagle ponownie się pokłonił dotykając palcem podłogi. - Oszkalowanie i złość moją proszę odpuścić.

- Bóg d odpuśd - odparł Raskolnikow i skoro tylko wyrzekł te słowa, mieszczanin pokłonił.mu się, lecz już nie do ziemi, tylko w pas. Odwrodl aewQlno-i--w36BzedŁ,Ł4lokoju. "Wszystko ma dwa końce, teraz wszystko ma dwa koń-

 

cc" - powtarzał Raskolnikow i raźnie) niż kiedykolwiek wyszedł z pokoju. - Teraz zmierzymy się jeszcze - mruknął z urągliwym uśmiechem, schodząc na dół. Urągliwość kierował do siebie samego; ze wzgardą i wstydem wspominał swoją "małoduszność". CZĘŚĆ PIĄTA

 

Poranek, który nastąpił po fatalnej dla Piotra Pietrowicza rozmowie z Dunieczką -i Pulcherią Aleksandrowną, wpłynął na niego również otrzeźwiająco. Ku swej największej przykrości musiał rad nierad uznać za fakt dokonany i nieodwołalny to, co wczoraj jeszcze wydawało mu się zdarzeniem prawie fantastycznym, a choć zaszłym, przecież jak gdyby niemożliwym. Czarna żmija urażonej ambicji całą noc kąsała mu serce. Wstawszy z łóżka Piotr Pietrowicz natychmiast przejrzał się w lustrze. Obawiał się, czy aby w nocy nie dostał żółtaczki. Jednak pod tym względem wszystko na razie było w porządku; obejrzawszy więc swe szlachetne, białe i w ostatnich czasach nieco przytyk oblicze, Pjptr Pietrowicz na chwilę się. pocieszył, święcie przekonany, że znajdzie wbie -narzeczoną gdzie indziej, i to, kto wie, może jeszcze lepszą. Lecz po chwili opamiętał się i zamaszyście splunął, czym wywołał milczący, lecz sarkastyczny uśmiech młodego swego druha i współmieszkańca, Andrzeja Siemionowicza Lebieziamikowa. Uśmiech ten Piotr Pietrowicz zauważył i w duchu wstawił go natychmiast do rachunku młodego przyjaciela. Ostatnimi czasy sporo już powstawial do rachunku pana Lebieziatnikowa. Gniew jego wzrósł w dwójnasób, kiedy zdał sobie sprawę, że właściwie nie należało wczoraj komunikować Andrzejowi Siemionowiczowi o tym, co zaszło. To już była druga z rzędu pomyłka wczorajsza, popełniona na gorąco, wskutek nadmiernej wylewności i rozdrażnienia... Następnie przez cały ten poranek, jakby naumyślnie,

 

jedna po drugiej sypały się przykrości. Nawet w senacie czekało go jakieś niepowodzenie w sprawie, o którą tam zabiegał. Najbardziej zirytował go właściciel mieszkania, które był wynajął ze względu na rychły ożenek i które odnawiał własnym sumptem: właściciel ten, wzbogacony niemiecki rzemieślnik, nie chciał słyszeć o rozwiązaniu dopiero co zawartej umowy i żądał całej kwoty, przewidzianej w kontrakcie na wypadek niedotrzymania, i to mimo że Piotr Pietrowicz oddawał mu mieszkania prawie całkiem odnowione. Podobnie i w sklepie meblowym za nic nie chcieli zwrócić ani rubla z zadatku za sprzęty zakupione, lecz jeszcze nie przewiezione do mieszkania. "Może mam się żenić specjalnie dla mebli!" - zżymał się w duchu Piotr Pietrowicz, a równocześnie raz jeszcze zaświtała mu straceńcza nadzieja. "Czyżby naprawdę wszystko to już tak zupełnie i bezpowrotnie'przepadło? Czy naprawdę nie można jeszcze raz spróbować?" Myśl o Dunieczce jeszcze raz kusząco żgnęła go w serce. Z trudnością przebolał tę minutę - i zaiste, gdyby można było zaraz, przez samo życzenie, uśmiercić Raskolnikowa, Piotr Pietrowicz niezwłocznie wypowiedziałby to życzenie. "Błąd mój polegał jeszcze i na tym, że nie dawałem im ani grosza - medytował, smętnie wracając do izdebki Le-bieziatnikowa. - Jak mogłem zżydzieć do tego stopnia? Nie było tu nawet żadnego wyrachowania. Chciałem potrzymać je o suchym pysku i doprowadzić do tego, by patrzyły we mnie jak w tęczę, a tymczasem masz!... Tfu!... Nie, gdybym przez ten czas był im dał, powiedzmy, półtora tysiąca na wyprawę i podarki, na te różne puzderka, nesesery, koronki, materiały i na te wszystkie łachy od Knopa i z magazynu angielskiego-sprawa byłaby lepsza i... mocniejsza! Nie tak by łatwo odprawiono mnie teraz z kwitkiem. To są ludzie takiego pokroju, że na pewno poczuwaliby się, w razie odmowy, do zwrócenia mi podarków i pieniędzy; a zwrócić byłoby i trudno, i szkoda! A i sumienie by podbechtywało: jakże tak ni stąd, ni zowąd przepędzić człowieka, który był dotychczas taki szczodrobliwy i wcale delikatny?... Hm! Strzeliłem bąka!" I znowu zgrzytnąwszy zębami Piotr Pietrowicz obdarzył siebie tytułem osła - w duchu, ma się rozumieć. Po wysnuciu takiego wniosku wrócił do domu jeszcze bardziej rozdrażniony i zły niż przedtem, gdy wychodził. 172

Przygotowania do stypy w pokoju Katarzyny Iwanowny częściowo ściągnęły na siebie jego ciekawość. Już wczoraj słyszał coś niecoś o tych wspominkach; przypominało mu się nawet, że i jego zaprosili, miał jednak tyle własnych kłopotów na głowie, że wszystko inne puszczał mimo uszu. Teraz skwapliwie się poinformował u pani Lippewechsel, która w zastępstwie Katarzyny Iwanowny (ta bowiem udała się na cmentarz) krzątała się około zastawy stołu; dowiedział się, że stypa będzie uroczysta, że zaproszono wszystkich prawie lokatorów, w tej liczbie nawet nieznajomych nieboszczykowi, że zaproszony został nawet Andrzej Siemionycz Lebieziatnikow, pomimo owej kłótni z Katarzyną Iwanowną; wreszcie że on sam. Piotr Pietrowicz, nie tylko został zaproszony, lecz owszem, jest oczekiwany z wielką niecierpliwością, jako że należy do najdostojniejszych lokatorów. Amalię Iwa-nownę także proszono z wielkimi honorami, puszczając w niepamięć wszystkie minione urazy, toteż nieomal z rozkoszą gospodarowała teraz i krzątała się; była wystrojona od stu diabłów, w żałobie wprawdzie, ale we wszystko nowe, w sajety - i pyszniła się tym. Wszystkie te fakty i informacje poddały Piotrowi Pietrowiczowi pewną myśl, tak że poszedł do swego pokoju, to znaczy do pokoju Andrzeja Lebieziat-nikowa, w niejakiej zadumie. Chodzi o to, jź dowiedział się również, że w liczbie"zaproszonych figuruje Raskolnikow. Z jakiegoś powodu Andrzej Siemionowicz siedział cale to przedpołudnie w domu. Między tym jegomościem a Piotrem Pietrowiczem nawiązały się dość dziwne, choć może i naturalne stosunki. Piotr Pietrowicz gardził nim i nienawidził go aż do przesady, od pierwszego prawie dnia, gdy u niego zamieszkał, lecz zarazem zdawał się troszeczkę go bać. Po przyjeździe do Petersburga stanął u niego nie tylko z małostkowego sknerstwa, bo chociaż to był powód główny, istniał jednak jeszcze jeden powód. Już na prowincji słyszał o Andrzeju Siemionowiczu, swoim byłym pupilu, jako o jednym z przodujących młodych postępowców, który nawet miał odgrywać znaczną rolę w tych i owych fantastycznie interesujących koteriach. Uderzyło to Piotra Pietrowicza. Bo te potężne, wszystkowiedzące, wszystkimi pomiatające i wszystkich demaskujące kółka już od dawna przejmowały go szczególniejszym, choć całkiem nieokreślonym strachem.

 

O własnych siłach, i to w dodatku na prowincji, nie potrafiłby, rzecz prosta, urobić sobie zdania w przybliżeniu bodaj ścisłego o sprawach tego rodzaju. Słyszał, jak wszyscy, że istnieją, zwłaszcza w Petersburgu, jacyś postępowcy, nihiliści, demaskatorzy i tak dalej, i tak dalej; lecz podobnie jak wielu innych, wyolbrzymiał i wypaczał aż do niedorzeczności sens i znaczenie tych nazw. Najsrożej bał się, już od szeregu lat, zdemaskowania - i tu właśnie tkwił główny powód jego stałych, przesadnych niepokojów, szczególnie gdy marzył o przeniesieniu swej działalności do Petersburga. Pod tym względem był, jak się to mówi, wystraszony, jak czasem wystraszone bywają małe dzieci. Przed kilku laty, na prowincji, gdy dopiero rozpoczynał karierę, w okrutny sposób zostały zdemaskowane dwie dosyć znaczne osobistości guber-nialne, których klamki on się do owej chwili trzymał i które go protegowały. Jeden z tych wypadków skończył się dla zdemaskowanego bardzo skandalicznie, drugi omal się nie skończył czymś jeszcze mniej miłym od skandalu. Oto dlaczego Piotr Pietrowicz postanowił, że natychmiast po przyjeździe do Petersburga musi w tym wszystkim się rozpatrzyć i w razie potrzeby, na wszelki wypadek, uciec się do przezorności, wkręcając się do "naszej młodej generacji". Liczył przy tym na Andrzeja Siemionycza; i na przykład podczas wizyty u Raskolnikowa potrafił już błysnąć paru okrągłymi frazesami wiadomego pochodzenia... Naturalnie, rychło się zorientował, że Andrzej Siemio-nycz jest całkiem tuzinkowym i głupiutkim człeczyną. AŻe to bynajmniej nie zreflektowało Piotra Pietrowicza ani go nie uspokoiło. Gdyby nawet stwierdził, że wszyscy postępowcy są takimi samymi głuptasami, również i wtedy nie uśmierzyłyby się jego niepokoje. Bogiem a prawdą, ani trochę go nie obchodziły wszystkie te prądy, doktryny, systemy (którymi go zasypywał Andrzej Lebieziatnikow). Miał swój własny cel. Pragnął tylko spenetrować czym prędzej, natychmiast: co i jak dzieje się tutaj? Czy ci ludzie są, czy nie są wpływowi? Czy on, właśnie on, ma czego się obawiać, czy nie? Czy go zdemaskują, o ile przedsięweżmie to a to, czy też nie zdemaskują? Jeżeli zaś zdemaskują, to za co mianowicie, i w ogóle za co się demaskuje teraz? Nie dość na tym; czy nie można by jakoś się do nich przylepić, a przy tej sposobności ż lekka ich podskubać? Warto czy nie warto? Czy na przykład nie dałoby się uzyskać czego dla własnej kariery za ich pośrednictwem? Słowem, nastręczyły się setki zagadnień. Ów Andrzej Siemionowicz był to jakiś urzędniczy na, człowiek mizerny i skrofuliczny, małego wzrostu, aż zabawnie Inianowłosy, z bokobrodami, którymi bardzo się szczycił, w kształcie kotletów. Prawie ustawicznie bolały go oczy. Serca był dosyć miękkiego, ale w mowie - pełen swady, czasem wręcz arogancki, co przy drobnej jego figurce niemal zawsze wypadało uciesznie. Amalia Iwanowna zaliczała go do wielce szanownych lokatorów, ile że się nie upijał, a komorne uiszczał regularnie. Wbrew tym wszystkim cnotom Andrzej Siemonowicz istotnie był głupawy. Przystał do postępowców i "naszej młodej generacji" - z namiętności. Był to jeden z nieprzebranego i różnomastnego zastępu zdechlaczków, śmiesznych nieuków, którzy wszystkiego liznęli po wierzchu i którzy momentalnie przywierają do najmodniejszej obiegowej idei, żeby w mig ją spospolitować, żeby od razu skarykaturować wszystko, czemu służą czasem z najszczerszym oddaniem. Skądinąd Lebiezatnikow, mimo że był bardzo poczci-wiutki, także już zaczynał poniekąd nie cierpieć swego współ-lokatora i byłego opiekuna. Piotra Pietrowicza. Stało się to z obu stron jakoś niedostrzegalnie i wzajemnie. Nawet głupiutkiemu Andrzejowi Siemionowiczowi zaczęło stopniowo świtać, że Piotr Pietrowicz nabiera go i skrycie nim gardzi oraz że to "niezupełnie taki człowiek, jak się zdawało". Spróbował wykładać mu doktrynę Fouriera i teorię Darwina, lecz Piotr Pietrowicz od niedawna słuchał go z trochę zbyt wyraźnym sarkazmem, w ostatnich zaś dniach - nawet urągliwie. Chodzi o to, że Lużyn instynktownie poczuł, że Lebieziatnikow nie tylko jest tuzinkowym i tępawym, człowieczkiem, lecz może także kłamczuchem; że nie ma żadnych wpływów nawet we własnym kółku, tylko zasłyszał piąte przez dziesiąte z trzecich ust; że na dobitkę nawet na własnej roli propagandzisty nie zna się porządnie, bo jakoś zbyt często zapomina języka w gębie - więc gdzież mu być demaska-torem! Skoro się zgadało, zaznaczmy mimochodem, że przez te półtora tygodnia Piotr Pietrowicz (zwłaszcza z początku) chętnie przyjmował od Lebieziatnikowa wcale nawet dziwne 375

 

pochwały, czyli że nie protestował na przykład i milczał, gdy mu Andrzej Siemionowicz przypisywał gotowość przyczynienia się do rychłej budowy nowej "komuny" gdzieś przy ulicy Mieszczańskiej albo gdy na przykład twierdził, że Łużyn nie będzie przeszkadzał Dunieczce, jeśli ta po miesiącu pożycia zechce wziąć sobie kochanka, albo że nie ochrzci swych przyszłych dzieci - itd., itd. w tym rodzaju. Swym zwyczajem Piotr Pietrowicz nie oponował, kiedy mu przyznawano te zalety, owszem, pozwalał nawet na tego rodzaju pochwały - do takiego stopnia lubił pochwały w ogóle. Piotr Pietrowicz, który tego rana w jakimś celu zmienił kilka pięcioprocentowych obligacji, siedział za stołem i przeliczał paczki banknotów i seryj. Andrzej Siemionowicz, prawie nigdy nie miewający pieniędzy, chodził po pokoju i udawał przed sobą, że patrzy na te wszystkie paczki obojętnie i nawet z lekceważeniem. Piotr Pietrowicz za nic by nie uwierzył, że Andrzej Siemionowicz istotnie może spozierać obojętnie na takie pieniądze; ten zaś ze swej strony myślał z goryczą, że wszak Piotr Pietrowicz istotnie jest zdolny tak o nim pomyśleć, a może nawet jest rad ze sposobności podręczenia młodego swego przyjaciela tymi porozkładanymi paczkami banknotów, które mają mu uprzytomnić jego nicość i rzekomo zachodzącą między nimi dwoma różnicę. Stwierdził, że tym razem Łużyn jest niebywale poirytowany i nieuważny, mimo że on, Lebieziatnikow, właśnie zaczął rozwijać przed nim swój ulubiony temat o wprowadzeniu nowej, specjalnej "komuny". Krótkie odpowiedzi i uwagi które się wyrywały Piotrowi Pietrowiczowi w przerwach między postukiwaniem na liczydłach, tchnęły zupełnie jawną i z rozmysłu gburowatą drwiną. Ale "humanitarny" Andrzej Siemionowicz kładł ten nastrój Piotra Pietrowicza na karb wczorajszego zerwania z Dunieczką i pałał chęcią poruszenia czym prędzej tego wątku: miał na ten temat do powiedzenia coś postępowego i propagandowego, co mogłoby pocieszyć jego szanownego przyjaciela i "niezawodnie" przyczynić się do dalszego rozwoju jego umysłu. - Co to tam za stypa szykuje się u tej... u wdowy? - zagadnął nagle Piotr Pietrowicz przerywając swemu rozmówcy w najciekawszym miejscu. - Niby pan nie wie! Wczoraj mówiłem panu o tym i roz-

wijałem swe poglądy na te wszystkie obrzędy... Zresztą ona i pana zaprosiła, słyszałem. Pan sam mówił z nią wczoraj... - jako żywo nie spodziewałem się, że ta nędzarka i idiotka łupnie na stypę wszystkie pieniądze, które dostała od tego drugiego idioty... Raskolnfls6wa~~Aż "się zdziwiłem przed chwilą, gdy tam'wszedłem...Piwfiu,-co za przygotowania, co za wina!... Zaprosili kilka osób, diabli widzą co! - ciągnął dalej Piotr Pietrowicz, tak nakierowując rozmowę, jakby do czegość zmierzał. - Co? Mówi pan, że i mnie zaproszono? - dodał nagle, podnosząc głowę. - Kiedyż to? Nie pamiętam. Zresztą nie pójdę. Co tam po mnie? Po prostu wspomniałem jej wczoraj mimochodem, że jako uboga wdowa, może by mogła otrzymać roczną pensję w formie jednorazowej zapomogi. Czy aby za to mnie zaprasza? che-che! - Ja także nie zamierzam tam iść - oświadczył Lebieziatnikow. - Ja myślę! Po własnoręcznym pobiciu. Chętnie wierzę, że trochę wstyd, che-che-che! - Kto pobił? Kogo? - żachnął się Lebieziatnikow i nawet poczerwieniał.' - Ależ pan Katarzynę Iwanownę, z miesiąc temu! Mówiono mi wczoraj. Oto są postępowe przekonania!... No i z tym feminizmem jakoś nietęgo. Che-che-che! I Piotr Pietrowicz, jakby pocieszony, znowu jął stukać na liczydłach. - To wszystko "buida. Joszczerstwo! - wybuchnął Lebieziatnikow, który stale miał stracha na wspomnienie o tej historii-zupełnie nie tak było! Było inaczej... Źle panu powtórzono: plotki! Po prostu stanąłem wówczas w obronie własnej. Pierwsza rzuciła się na mnie z pazurami... Wydarła mi cały baczek... Spodziewam się, że każdemu człowiekowi wolno bronić.własnej osoby. Przy tym ja nikomu nie pozwolę na przemoc względem mnie. Z zasady. Boć to już prawie despotyzm. Może miałem stać przed nią jak bałwan? Odepchnąłem ją tylko. - Che-che-che! - złośliwie śmiał się Łilżyn.

- To pan zadziera ze mną dlatego, że jest zdyshumoro-wany i zły... A to wszystko są bzdury i nic, nic nie ma to wspólnego z feminizmem! Pan źle rozumie; myślałem nawet, że skoro się uznaje, iż kobieta jest równa mężczyźnie pod każdym

 

względem, nawet pod względem siły (bo i to już twierdzą), więc i tu powinna być równość. Naturalnie, zmiarkowałem później, że taka kwestia nie powinna istnieć, bo i bójka w ogóle nie powinna istnieć, i że w społeczeństwie przyszłości wypadki' bójek są nie do pomyślenia... i że, oczywiście, dziwnie jest szukać równości w bójce. Nie takim głupi... Chociaż właściwie bójka istnieje... chciałem powiedzieć, że w przyszłości nie będzie istniała, lecz na razie istnieje... Tfu, do diabła! 'Pan zawsze musi mnie zmylić! Nie dlatego nie pójdę na stypę, że zaszła ta nieprzyjemna sprawa. Nie pójdę po prostu dla zasady, ażeby nie brać udziału w haniebnych zabobonach wspominków, ot co! Właściwie mógłbym nawet pójść, ot tak, żeby się pośmiać... Szkoda tylko, że nie będzie klechów. Gdyby byli, poszedłbym koniecznie. - Innymi słowy: siąść, przyjąć czyjś poczęstunek i od razu napluć na to, a przy tej sposobności na tych również, którzy pana zaprosili. Czy tak? - Wcale nie napluć, tylko zaprotestować. W pożytecznym celu. Mogę pośrednio przyczynić się do rozwoju i propagandy. Każdy człowiek jest obowiązany rozwijać i propagować - i może w im ostrzejszy sposób, tym lepiej. Mogę zasiać ideę, ziarno... Z tego ziarna wyrośnie fakt. Czyż ja ich krzywdzę? Naprzód się obrażą, później sami zobaczą, • że było to dla nich z pożytkiem. Na przykład u nas zarzucano Terebiowównie (tej, co teraz jest w komunie), że kiedy porzuciła rodzinę i... oddała się, to napisała do matki i ojca, że nie chce żyć wpośród zabobonów i wstępuje w związek cywilny - i że niby to było zbyt grubiańskie w stosunku do rodziców, że mogła ich oszczędzić, napisać łagodniej. Ja uważam, że to wszystko furda, i wcale nie trzeba łagodniej, przeciwnie, przeciwnie, właśnie tu trzeba protestować. Ot, taka Warens przeżyła z mężem siedem lat, porzuciła dwoje dzieci i wprost rąbnęła mężowi w liście: "Zdałam sobie sprawę, że nie mogę być z Panem szczęśliwa. Nigdy Panu nie daruję, że mnie Pan oszukiwał kryjąc przede mną, iż istnieje inny ustrój społeczny, mianowicie komuna. Świeżo dowiedziałam się o tym od pewnego wielkodusznego człowieka, któremu się też oddałam, i wspólnie z nim wprowadzam komunę. Mówię bez osłonek, gdyż oszukiwanie Pana uważałabym za nieuczciwość. Może Pan robić, co się Panu podoba. Proszę nie liczyć na mój powrót; już za późno. Życzę szczęścia." Oto jak się pisze tego rodzaju listy! - A ta Terebiowówna to chyba ta sama, o której mi pan wówczas mówił, że żyje w trzecim cywilnym małżeństwie? - W drugim dopiero, jeśli zdrowo na to spojrzeć! A choćby nawet w czwartym, a choćby nawet w piętnastym, to co? Jeżeli kiedy żałowałem, że mój ojciec i matka już nie żyją, to właśnie teraz. Już kilkakrotnie marzyłem o tym, że gdyby jeszcze żyli, oparzyłbym ich teraz protestem jak wrzątkiem! Umyślnie tak bym urządził... Co mi tam jakieś ceregiele, tfu! Ja bym im pokazał! Już bym potrafił ich zadziwić! Doprawdy, szkoda, że nie ma nikogo! - Żeby zadziwić? Che-che! No, to są pańskie sprawy- przerwał Piotr Pietrowicz - ale niech no mi pan lepiej powie: pan zna córkę nieboszczyka, tę szczuplutką taką? Czy to prawda, co o niej mówią, hę?, - To i cóż stąd? Moim zdaniem, czyli według moich osobistych przekonań, właśnie to stanowi najnormalniejsze położenie kobiety. Czemu nie? Właściwie - distinguons*. W dzisiejszym społeczeństwie, oczywiście, to niezupełnie normalne, bo wymuszone, ale w przyszłym - całkiem normalne, bo wolne. Zresztą i teraz miała prawo: cierpiała, a to był jej fundusz, że tak powiem, jej kapitał, którym miała całkowite prawo rozporządzać. Naturalnie, w przyszłym społeczeństwie fundusze będą niepotrzebne; ale rola kobiety będzie określona w innym znaczeniu, będzie uwarunkowana harmonijnie i racjonalnie. Co się zaś tyczy Zofii Siemionowny, to ja i teraz patrzę na jej postępek jako na energiczny, uosobiony protest przeciw ustrojowi społecznemu, i głęboko ją za to poważam, a nawet cieszę się na jej widok! - A mnie mówiono, że to właśnie pan ją stąd wygryzł! Lebieziatnikow się rozjuszył. - Znowu plotka! - wrzasnął. - Zupełnie, zupełnie inaczej rzecz się miała! Ale to całkiem inaczej! To wszystko nakłamała wtedy Katarzyna Iwanowna, dlatego że nic nie zrozumiała! I bynajmniej nie przystawiałem się do Zofii Siemionowny! Najprościej w świecie starałem się o rozwój jej umysłu, całkiem bezinteresownie, usiłując pobudzić ją - rozróżnijmy


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 19 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.009 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>