Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 26 страница



do stołu, z minutę czekał, przez cały czas nie spuszczając zeń oka, i cichutko, bez szmeru, usiadł na krześle koło kanapy; kapelusz położył obok, na podłodze, wsparł się oburącz na lasce, podbródek oparł o ręce. Znać było, że się gotuje do długiego czekania. O ile Raskolnikow mógł dostrzec przez rzęsy, był to człowiek już nie pierwszej młodości, barczysty, z gęstą, jasną, nieledwie białą brodą... Upłynęło z dziesięć minut. Było jeszcze widno, lecz zapadał już wieczór. W pokoju panowała zupełna cisza. Nawet ze schodów nie dolatywał żaden szmer. Tylko jakaś duża mucha bzykała i wirowała, z rozpędu uderzając o szybę. W końcu stało się to nie do zniesienia. Raskolnikow dźwignął się nagle i siadł na kanapie. - No, proszę mówić, czego pan chce?

- Hm, wiedziałem, że pan nie śpi, tylko udaje - dziwnie odparł nieznajomy śmiejąc się spokojnie. - Arkadiusz Swi-drygajłow, do usług...

 

CZĘŚĆ CZWARTA

 

"Czyżby to wciąż był sen?" - raz jeszcze pomyślał Raskol-nikow. Ostrożnie i nieufnie przyglądał się niespodziewanemu gościowi. - Swidrygajtow? Gadanie! to być nie może!-odezwał się wreszcie głośno, nie wiedząc, co o tym sądzić. Zdawało się, że gościa bynajmniej nie zdziwił ten okrzyk. - Przyszedłem do pana dla dwóch powodów: po. pierwsze, pragnąłem zawrzeć znajomość osobistą, ile że od dawna słyszałem o panu nader ciekawe i korzystne opinie; po wtóre, marzę sobie, że pan, być może, nie odmówi mi pomocy w pewnym przedsięwzięciu, bezpośrednio dotyczącym pańskiej siostry, Awdotii Romanowny. Samego mnie, bez poleceń, może by teraz nie wpuściła na próg, żywi bowiem do mnie uprzedzenia; natomiast przy pańskiej pomocy liczę, że... - Źle pan liczy - przerwał Raskolnikow.

- Przyjechały dopiero wczoraj, jeśli mi wolno zapytać? Raskolnikow milczał. - Tak, wczoraj, ja wiem. Ja również jestem w Petersburgu zaledwie od przedwczoraj. Więc oto co pragnę powiedzieć panu na ten temat, Rodionie Romanowiczu; usprawiedliwianie się uważam za zbędne, ale niechże i mnie będzie wolno zapytać: właściwie cóż w tym wszystkim jest tak dalece zbrodniczego z mojej strony? Oczywiście, jeśli odrzucimy przesądy, jeśli będziemy sądzili trzeźwo?

 

Raskolnikow przyglądał mu się w milczeniu.

- Czy to, żem w swoim domu napastował bezbronną dziewczynę i "uwłaczał jej sromotnymi propozycjami", co? (Sam formułuję oskarżenie!) Ale niech pan tylko założy, że i ja jestem człowiekiem, et nihii humanum*... Słowem, że i ja jestem zdolny upodobać sobie i pokochać (boć to nie od nas zależne), a wówczas wszystko się wytłumaczy w sposób jak najbardziej naturalny. Trzeba rozstrzygnąć: czym ja potwór, czy też ofiara? Może właśnie ofiara? Wszak proponując bogdance ucieczkę ze mną do Ameryki lub Szwajcarii mogłem żywić najszacowniejsze uczucia oraz pragnąć obopólnego szczęścia! Wszak rozum jest sługą namiętności; bardziej niż ją gubiłem może siebie!... - Ale wcale nie o to chodzi - z odrazą przerwał Raskolnikow. - Najprościej w świecie, mają do pana wstręt niezależnie od pańskiej słuszności czy braku słuszności, nie chcą pana znać, unikają go - więc niech pan da za wygraną, i basta!... Swidrygajłow zaniósł się śmiechem.



- Oho, ależ pan... ależ pana niełatwo otumanić! -zawołał śmiejąc się z najszczerszą miną. - Chciałem troszkę po-cy ganić, ale gdzie tam! Pan od razu przejrzał mnie na wylot! - W tej chwili pan także cygani.

- To i cóż? To i cóż? - powtarzał Swidrygajtow śmiejąc się poczciwie - przecie to jest borne guerre**, fortel w najwyższym stopniu dozwolony!... Swoją drogą, pan mi przerwał; tak czy owak, stwierdzam znowu: nie byłoby żadnych subiekcji, gdyby nie to zajście w ogrodzie. Moja żona... - Mówią, że i żonę pan wykończył - brutalnie wtrącił Raskolnikow. - Już i o tym pan słyszał? Zresztą nic dziwnego... Hm, co do pańskiego pytania, naprawdę nie wiem, jak panu odpowiedzieć, choć własne moje sumienie jest najzupełniej spokojne w tej mierze. Tylko proszę nie myśleć, żebym się obawiał różnych różności, wszystko się odbyło we wzorowym porządku, wedle wszelkich reguł: oględziny lekarskie stwierdziły udar apoplektyczny wskutek kąpieli bezpośrednio po * i nic, co ludzkie... ** uczciwa wojna

obfitym obiedzie z całą prawie flaszką wina; bo też nic innego stwierdzić nie mogły... Nie, w duchu roztrząsałem przez pewien czas co innego... podczas podróży, siedząc w pociągu: czym się do tego... nieszczęścia nie przyczynił moralnie przez swe rozdrażnienie lub coś w tym rodzaju? Ale doszedłem do wniosku, że to stanowczo wykluczone. Raskolnikow wybuchnął śmiechem. - Czy warto było tak się turbować?

- Czemu pan się śmieje? Proszę wziąć pod uwagę: uderzyłem tylko dwa razy szpicrutką, nawet śladów nie było... Z laski swej niech mnie pan nie ma za cynika; wiem wybornie, jak to było podle z mej strony, i tak dalej; lecz niemniej dobrze wiem, że żona mogła się nawet ucieszyć z tego mojego - że tak powiem - uniesienia. Historia z powodu pańskiej siostry dopaliła się i wygasła. Żona już trzy dni musiała siedzieć w domu: nie miała z czym pokazywać się w miasteczku, gdzie skądinąd zbrzydła wszystkim dokumentnie z tym swoim listem (o odczytywaniu listu pan słyszał?). I raptem te dwa muśnięcia szpicrutą spadają jak z nieba! W te pędy kazała zaprzęgać!... Już pomijam, że u kobiet bywają wypadki, kiedy jest bardzo a bardzo przyjemnie czuć się skrzywdzoną, i to mimo całe pozorne oburzenie. To zdarza się wszystkim; w ogóle człowiek niezmiernie lubi czuć się pokrzywdzonym, nie uważa pan? Ale kobiety szczególnie. Powiedziałbym nawet, że tylko tym żyją. Przez chwilę Raskolnikow miał ochotę wstać, wyjść i w ten sposób położyć kres rozmowie. Powstrzymała go jednak ciekawość, a może po części i wyrachowanie. - Pan jest amatorem bijatyki? - spytał niedbale.

- Nie, nie bardzo - spokojnie odparł Swidrygajłow. - Z żoną nie czubiliśmy się prawie wcale. Żyliśmy nader zgodnie, na ogół była ze mnie zawsze zadowolona. Przez cale siedem lat pożycia uciekłem się do szpicruty tylko dwa razy (jeśli nie rachować jeszcze jednego, trzeciego wypadku, bardzo dwuznacznego skądinąd): po raz pierwszy - w dwa miesiące po ślubie, zaraz po naszym przyjeździe na wieś, a teraz - w tym niedawnym zajściu. A pan już myślał, że ze mnie taki potwór, wstecznik, pańszczyźniany despota? Che--che... Aha, czy pan sobie przypomina, Rodionie Romanowi-czu, jak to przed kilku laty, jeszcze za czasów błogosławionej 19* 291

 

wolności druku, w całym kraju w całej prasie piętnowano u nas pewnego szlachcica - zapomniałem nazwiska! - który w pociągu oćwiczyl Niemkę-pamięta pan? Było to wtedy, bodaj w tymże roku, gdy się wydarzył Ohydny postępek "Wieku"'. (Egipskie noce, publiczne czytanie, pan pamięta? czarne oczy! O, gdzieżeś, gdzieżeś, niepowrotna młodości nasza!) Owóż moje zdanie jest takie: z jegomościem, który wysmagał Niemkę, głęboko się nie solidaryzuję, boć rzeczywiście... jakże się tu solidaryzować! Atoli nie mogę nie nadmienić, że zdarzają się poniektóre "Niemki" tak dalece jątrzące, że sądzę, w stosunku do nich ani jeden postępowiec nie mógłby ręczyć za siebie. Nikt wówczas nie spojrzał na sprawę z tego punktu widzenia, a tymczasem ten właśnie punkt jest, jako żywo, najprawdziwiej humanitarny! To rzekłszy Swidrygajłw nagle znów się roześmiał. Ras-kolnikow nie wątpił, że to człowiek nie w ciemię bity i mocno na coś zdecydowany. - Prawdopodobnie pan przez kilka dni z rzędu z nikim nie rozmawiał?-zapytał. - Prawie. Bo co? pan się dziwi, że ze mnie taki układny człowiek? - Nie, podziwiam, że pan jest człowiekiem aż zanadto układnym. - Czy dlatego, że nie biorę do serca brutalności pańskich pytań? Co? Hm... po cóż się obrażać? Jak pan pytał, tak odpowiadałem - dodał z wyrazem najpoczciwszej prostodusz-ności. - Właściwie ja się prawie niczym nie interesuję specjalnie, daję słowo - ciągnął z jakąś zadumą. - Zwłaszcza teraz nic a nic nie robię... Zresztą panu wolno podejrzewać, że się przypochlebiam dla jakiejś rachuby - tym bardziej że, jak sam stwierdziłem,' mam_ interes do pańskiej siostry. Ale ja panu szczerze powiem: bardzo mi nudno! "Szczególnie w ostatnich trzech dniach, tak że nawet bardzo się ucieszyłem... Proszę się nie gniewać, Rodionie Romanowiczu, ale dlacze-goś pan sam wydaje mi się ogromnie dziwny. Jak pan sobie chce, ale coś siedzi w panu; i to właśnie teraz... właściwie nie akurat w tej oto chwili, lecz w ogóle teraz... No dobrze, dobrze, już nie będę, proszę się nie dąsać! Ja przecie nie jestem takim niedźwiedziem, jak pan myśli. Raskolnikow spojrzał na niego chmurnie.

- Pan może wcale nie jest niedźwiedziem - rzekł. - Zdaje mi się nawet, że pan jest z bardzo dobrego towarzystwa albo przynajmniej, że gdy trzeba, potrafi pan być porządnym człowiekiem. - W tym sęk, że się specjalnie nie interesuję niczyją opinią - odparł Swidrygajtow sucho, a nawet jakby z odcieniem wyniosłości - a przeto czemuż czasem nie miałbym być ordy-nusem, skoro w naszym klimacie to przebranie jest takie wygodne... a zwłaszcza skoro się ma do tego wrodzoną Skłonność - dorzucił i znów się roześmiał. - Słyszałem jednak, że pan ma tutaj dużo znajomych. Przecie jest pan tak zwanym "człowiekiem nie bez koligacji". Więc po cóż ja jestem panu potrzebny, jeżeli nie dla jakichś rachub? - Bardzo słusznie pan powiedział, że mam znajomych - podchwycił Swidrygajłow nie odpowiadając na istotne pytanie - wielu już spotkałem, bo przecie od przedwczoraj się szwendam; i)a się kłaniam, i oni się mnie kłaniają. Nic dziwnego: (ubrany jestem przyzwoicie, uchodzę za człowieka niebiednego. Nawet reforma włościańska nas oszczędziła; lasy, zależą... więc dochody nie uległy uszczupleniu. Ale... ja do nich nie pójdę: już i dawniej sprzykrzyli mi się... już trzeci dzień chodzę i nikomu się nie przyznaję, że jestem. A w dodatku-miasto! Jak się to nasze miasto ukształtowało, no, proszę! Miasto kancelistów i najprzeróżniejszych seminarzystów! Słowo daję, wielu szczegółów wcale nie dostrzegłem, kiedym się tu wałęsa! przed ośmiu laty... Jedyną nadzieję pokładam teraz w anatomii, jak mi Bóg miły! - W jakiej anatomii?

- Ano te wszystkie kluby, Dussoty, pointe'y,10 może również postęp... ale nie, postęp niech się obejdzie bez nas - ciągnął dalej, znów nie zauważywszy pytania. - I czyż to takie przyjemne - być szulerem? - Szulerem był pan także?

- Nie inaczej, nie inaczej. Była nas tu cala kompania, naj-przyzwoitsza, osiem lat temu. Spędzaliśmy czas wesoło, i wie pan, byli to tylko ludzie z dobrymi manierami, poeci, kapitaliści. W ogóle u nas, w rosyjskim towarzystwie, najlepsze maniery mają ci, którzy swego czasu brali po karku - pan to zauważył? Dopiero na wsi schlopiałem. Swoją drogą, wsadzili

 

mnie wtedy do więzienia za długi - jeden taki Greczynek z Nieżyna. Nawinęła się wtedy Marfa Pietrowna, targ w targ i wykupiła mnie za trzydzieści tysięcy srebrników. (Cały mój dług wynosił siedemdziesiąt tysięcy.) Wzięliśmy legalny ślub i natychmiast powiozła mnie do siebie na wieś, niby skarb jaki. Była o pięć lat starsza ode mnie. Bardzo kochała. Siedem lat nie wytknąłem nosa ze wsi. I wie pan? całe życie przechowywała dokument przeciwko mnie, weksel na trzydzieści tysięcy, na cudze nazwisko, tak że gdybym tylko pomyślał o buncie, zaraz bym wpadł w wilczy dół. Zrobiłaby to na pewno! Bo przecież u kobiet to wszystko mieści się razem. - Gdyby zaś nie dokument, dałby pan dęba?

- Doprawdy nie wiem, jak panu odpowiedzieć. Mnie ten dokument prawie nie krępował. Nigdzie mnie nie ciągnęło, a za granicę sama Marfa Pietrowna zapraszała mnie dwukrotnie, widząc, że się nudzę. Ale co tam! Za granicę jeździłem dawniej, i zawsze wyć mi się tam chciało. Nie żeby coś takiego, ale ot: wschód słońca. Zatoka Neapolitańska, morze... człowiek patrzy i jakoś robi się smutno. Najobrzydliwsze to, że naprawdę jakaś tęsknota! Nie, już lepiej w ojczyźnie: tutaj przynajmniej można całą winę składać na innych, a siebie usprawiedliwiać. Może bym teraz wybrał się z wyprawą na biegun północny, bo j'ai le vin mauvais*, picie napełnia mnie wstrętem, a poza piciem cóż pozostaje? Próbowałem... Podobno w niedzielę Berg ma w Ogrodzie Jusupowa lecieć olbrzymim balonem i za opłatą będzie brał ze sobą chętnych? Czy to prawda? - I cóż, poleciałby pan?

- Ja? Nie... tak sobie spytałem...-bąknął Swidrygajlow, jakby rzeczywiście wpadając w zadumę. "Czyżby szczerze mówił?" - pomyślał Raskolnikow.

- Nie, dokument mnie nie krępował - podjął tamten w zamyśleniu - sam nie chciałem wyjeżdżać ze wsi. Zresztą już rok temu Marfa Pietrowna zwróciła mi na imieniny ten dokument, a nawet dodała na omastę bardzo pokaźną kwotę. Miała własne pieniądze. "Widzisz, Arkadiuszu, jak ci ufam!" - naprawdę tak się wyraziła. Pan nie wierzy, że się tak wyraziła? A wie pan: na wsi zrobił się ze mnie dobry gospodarz, znają mnie w okolicy. Sprowadzałem sobie też książki. Marfa Pie-- upijam się na ponuro

trowna z początku patrzała na to przychylnie, lecz potem wciąż się bała, że wpadnę w wielką uczoność. - Zdaje się, że pan mocno tęskni za żoną?

- Ja? Możliwe. Daję słowo, to możliwe. Ale, ale: pan wierzy w duchy? - W jakie znów duchy?

- W zwyczajne: jak to "w jakie"!

- A pan wierzy?

- Hm, może i nie, pow vous plaire*... Właściwie, niezupełnie, nie... - Ukazują się panu?

Swidrygajłow spojrzał na niego jakoś dziwnie.

- Marfa Pietrowna jest tak łaskawa, że mnie nawiedza - wycedził krzywiąc usta w osobliwym uśmiechu. - Niby jakże to?

- Już trzy razy przychodziła. Pierw.szy.raz zobaczyłem ją w dniu pogrzebu, w godzinę po powrocie, z cmentarza. Było to w przeddzień mego wyjazdu tutaj, do Petersburga. Drugi raz - przed trzema dniami w drodze, o świcie, na stacji Mała-Wiszera; trzeci raz--dwie godziny temu w moim obecnym mieszkaniu, w pokoju: byłem sam. - Na jawie?

- Zupełnie. Wszystkie trzy razy na jawie. Przychodzi, gawędzi z minutę i wychodzi przez drzwi; zawsze przez drzwi. Mam nawet wrażenie, że słyszę. - Dlaczego pomyślałem sobie, że z panem na pewno dzieje się coś w tym rodzaju?-rzekł nagle Raskolnikow i w tejże chwili zdziwił się, że to powiedział. Bardzo był podniecony. - Na-praw-dę? pan tak pomyślał? - ze zdziwieniem spytał Swidrygajłow. - Czy być może? Ba, a nie mówiłem, że między nami jest coś wspólnego! - Nigdy pan tego nie mówił! - szorstko i porywczo odparł Raskolnikow. - Nie mówiłem?

- Nie!

- Zdawało mi się, że mówiłem. Jak tylko tu wszedłem i ujrzałem, że pan leży z zamkniętymi oczami, udając śpiącego-zaraz powiedziałem sobie: "To on!" ź żeby zrobić panu przyjemność

 

- Co ma znaczyć "to on"? O czym pan mówi? - zawołał Raskolnikow. - O czym? Doprawdy nie wiem, o czym - odpowiedział Swidrygajłow z zupełną szczerością, jak gdyby sam zawstydzony, że stracił wątek. Milczeli dobrą chwilę. Obaj pilnie patrzyli sobie w oczy. - Wszystko to banialuki! - z irytacją wykrzyknął Raskolnikow. -Cóż ona panu mówi, gdy przychodzi? - Ona? Wystaw pan sobie: o najblahszych głupstwach, i-jakże dziwny jest człowiek!-właśnie to mię gniewa. Po raz pierwszy weszła (wie pan, byłem zmęczony: pogrzeb, nabożeństwo żałobne, Wieczny odpoczynek, potem stypa, przekąska - nareszcie zostałem sam w gabinecie, zapaliłem cygaro, zamyśliłem się)... więc weszła przez drzwi. "Arkadiuszu-powiada-miałeś dziś tyle kłopotów, żeś zapomniał nakręcić zegar w jadalni." A rzeczywiście przez te siedem lat ja sam każdego tygodnia nakręcałem ten zegar, gdy zaś czasem zaniedbałem tego, zawsze mi przypominała. Nazajutrz jadę już tutaj. Wszedłem o świcie na dworzec (w nocy trochę się zdrzemnąłem, jestem jak połamany, oczy pieką), kazałem podać sobie kawy. Patrzę: nagle siada obok mnie Marfa Pie-trowna, w ręku ma talię kart. "Może chcesz, Arkadiuszu, bym ci powróżyła przed podróżą?" Była z niej świetna kabalarka. Nigdy sobie nie daruję, żem nic nie zamyślił! Nastraszyłem się, uciekłem, zresztą już i pociąg gwizdał... Dzisiaj siedzę po strasznie podłym obiedzie w jadłodajni, w żołądku czuję ołów, siedzę sobie, palę-raptem znowu Marfa Pietrowna; wchodzi, wystrojona, w nowej zielonej sukni, jedwabnej, z bardzo długim trenem: "Dzień dobry, Arkadiuszu! Jakże ci się podoba moja suknia? Aniśka tak by nie uszyła." (Aniśka - to nasza wiejska krawcowa, z dawnych poddanych, była w Moskwie na nauce, niczegowata dziewuszka.) Stoi, kręci się przede mną. Obejrzałem suknię, potem uważnie, uważnie popatrzyłem jej w twarz: "Że też ci się chce, Marfo, fatygować do mnie z takim głupstwem." "O mój Boże, już mi nie wolno pofatygować ciebie, mój drogi?" By się z nią podręczyć, powiadam: "Chcę się żenić, Marfo." "To do ciebie podobne, Arkadiuszu. Ślicznie, ślicznie: nie zdążyłeś pochować jednej żony, a już jedziesz po drugą. I gdybyś przynajmniej zrobił dobry wybór, ale przecie wiem: ani sobie, ani -?OA

jej nie dasz szczęścia; funta kłaków niewarte." I poszła sobie. Słyszałem, zdaje się, szelest trenu. Banialuki, co? - Może pan to wszystko kłamie?-odezwał się Raskolnikow.

- Rzadko kłamię-odparł Swidrygajlow z zamyśleniem i jakby wcale nie dostrzegając grubiaństwa Raskolnikowa. - A czy przedtem, dawniej, nie widywał pan nigdy upiorów? - Ow...szem, widziałem tylko raz w życiu, sześć lat temu. Miałem na wsi sługę, Filka mu było na imię. Właśnie go pochowano, a ja zapomniałem i wołam: "Filka, fajkę!" Wszedł, idzie wprost do szafeczki gdzie trzymałem fajki. Siedzę sobie, myślę: "To przez zemstę", bo przed samą jego śmiercią mocnośmy się pokłócili. "Jak śmiesz, hultaju-powiadam- wchodzić do mnie z dziurą na łokciu! Precz mi stąd!" Odwrócił się, wyszedł i więcej go nie widziałem. Żonie wówczas nie wspomniałem o tym. Chciałem dać na mszę za jego duszę, alem się wstydził. - Proszę pójść do doktora.

- Wiem i bez pana, żem niezdrów, choć doprawdy nie rozumiem," na co miałbym być chory; uważam, żem pięć razy zdrowszy od pana. Bynajmniej nie.pytałem: czy pan wierzy, czy nie wierzy, że duchy się ukazują? Spytałem: czy pan wierzy, że duchy istnieją. - Nie, nigdy w to nie uwierzę! - krzyknął Raskolnikow aż z jakąś złością. - Bo jak się zwykle mówi?-mruknął Swidrygajłow jak gdyby do siebie, patrząc w bok i trochę przekrzywiwszy głowę.-Mówią: "Tyś chory, a zatem wszystko, co ci się ukazuje, jest tylko nie istniejącym majakiem!" Ja w tym nie widzę ścisłej logiki. Zgadzam się, że duchy tylko chorym się ukazują; lecz wszakże to stanowi jedynie dowód tego, że duchy mogą się ukazywać wyłącznie chorym, wcale zaś nie tego, że one w ogóle nie istnieją. - Oczywiście nie istnieją!-nastawa! rozjątrzony Raskolnikow. - Nie? pan tak sądzi?-ciągnął Swidrygajłw spojrzawszy nań bez pośpiechu. - No dobrze, a jeśli będziemy rozumowali tak (proszę mi pomagać): "Duchy są to, że tak powiemy, strzępki i ułamki innych światów, ich zaczątek. Na-297

 

turalnie, człowiek zdrowy po cóż by je miał widywać, bo człowiek zdrowy jest człowiekiem najbardziej ziemskim, toteż powinien żyć wyłącznie życiem tutejszym, gwoli pełni i porządku. Natomiast jak tylko zachoruje, jak tylko zostanie naruszony normalny ziemski lad w organizmie, wnet się zaznaczy możliwość innego świata, a im bardziej człowiek chory, tym więcej ma kontaktów z innym światem, tak że gdy umrze zupełnie, to wprost przechodzi do tamtego innego świata." Ja o tym od dawna medytowałem. Jeśli pan wierzy w przyszłe życie, to i temu rozumowaniu można dać wiarę. - Nie wierzę w przyszłe życie-rzekł Raskolnikow. Swidrygajłow siedział zamyślony. - A co będzie, jeżeli tam są tylko pająki albo coś w tym rodzaju-powiedział znienacka. "Wariat" - pomyślał Raskolnikow. - Wieczność zawsze nam się przedstawia jako idea, której niepodobna pojąć, jako coś olbrzymiego, olbrzymiego! Ale czemuż koniecznie olbrzymiego? Proszę sobie wyobrazić, że raptem, zamiast tego wszystkiego, będzie tam jedna izdebka, coś jak wiejska łaźnia, zakopcona, a we wszystkich kątach- pająki; i oto masz pan całą wieczność. Mnie się to czasem przy-widuje, wie pan. - I czyż naprawdę, naprawdę, nie wyobraża pan sobie czegoś bardziej pocieszającego, sprawiedliwszego?-zawołał Raskolnikow z uczuciem dotkliwej przykrości. - Sprawiedliwszego? A skądże wiemy? może właśnie to jest sprawiedliwość; i wie pan, ja bym koniecznie zrobił tak właśnie!-odparł Swidrygajłow z niewyraźnym uśmiechem. Ta poczwarna odpowiedź przejęła Raskolnikowa nagłym zimnem. Swidrygajłow podniósł głowę, bacznie mu się przyjrzał i raptem wybuchnął śmiechem. - Nie, to paradne - śmiał się. - Przed pól godziną na oczyśmy się jeszcze nie widzieli, mamy się za wrogów, jest między nami nie roztrzygnięta sprawa; my tę sprawę usuwamy na bok, a sami wdeptujemy w taką literaturę! No, czym niesłusznie powiedział, żeśmy się dobrali w korcu maku? - Toteż prosiłbym - z rozdrażnieniem podjął Raskolnikow - żeby pan był łaskaw powiedzieć mi nareszcie, 298

czemu zawdzięczam zaszczyt pańskich odwiedzin... i... i... pilno mi, muszę wyjść z domu... - Bardzo proszę, bardzo proszę. Siostra pańska, Awdo-tia Romanowna, wychodzi za pana Łużyna, za Piotra Pie-trowicza Łużyna? - Czyby nie można pominąć całkowicie mojej siostry i nie wspominać jej imienia? Prawdę mówiąc, nie rozumiem czemu pan się waży mówić o niej, jeżeli pan rzeczywiście jest Swidrygajłowem? - Ależ przyszedłem po to właśnie, by o niej mówić, więc jakże o niej nie wspomnieć? - Zgoda, proszę mówić, ale prędko!

-/Jestem pewien, że o tym panu Łużynie, moim powinowatym przez żonę, pan już sobie urobił zdanie, jeżeli widział go choć pół godziny albo słyszał o nim coś pewnego i dokładnego. To nie partia dla Awdotii Romanowny. Podług mnie, Awdotia Romanowna w tej całej sprawie nader wielkodusznie i nierozważnie składa siebie w ofierze dla... dla rodziny. Na podstawie wszystkiego, com o panu słyszał, mam wrażenie, że i pan ze swej strony bardzo byłby rad, gdyby te plany się rozchwiały, bez niczyjej krzywdy. Teraz zaś, poznawszy pana osobiście, już nawet o tym nie wątpię. - To wszystko jest z pana strony bardzo naiwne, przepraszam, chciałem powiedzieć: bezczelne - rzekł Raskolnikow. - Innymi słowy, pragnie pan dać do poznania, że zabiegam o własne korzyści. Pan się myli, Rodionie Roma-nowiczu; gdybym był interesowny, nie mówiłbym tak bez ogródek; ostatecznym durniem znowuż nie jestem. Na ten temat odsłonię panu pewną psychologiczną osobliwość.(Przed chwilą, tłumacząc się panu ze swej miłości do pańskiej siostry, powiedziałem, żem sam był ofiarą. Otóż wiedz pan, że teraz żadnej miłości nie odczuwam, żad-niu-sień-kiej, tak że aż sam się dziwię, bo wszak dawniej coś rzeczywiście odczuwałem... - Z próżniactwa i rozpusty - przerwał Raskolnikow.


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 19 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.012 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>