Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 29 страница



- Zresztą, kto wie, może widzimy się ostatni raz - dorzucił odruchowo. Chcia! pomyśleć to w duchu, lecz słowa same wypowiedziały się głośno, - Co tobie? - zawołała matka.

- Dokąd idziesz, Rodia? - osobliwym tonem zagadnęła Dunia. - Ot... muszę, koniecznie - odpowiedział nieokreślenie,

 

jakby niepewny, co chciał rzec. Ale jego blada twarz wyrażała jakąś determinację. -^Chciałem powiedzieć... idąc tutaj... chciałem powiedzieć tobie, mamusiu... i tobie, Duniu, że jakiś czas lepiej się nie widywać. Marnie się czuję, jestem niespokojny... później przyjdę, przyjdę sam, kiedy... będę mógł. Pamiętam o was i kocham... Zostawcie mnie! Dajcie mi pobyć samemu! Tak postanowiłem już przedtem... Postanowiłem nieodwołalnie... Cokolwiek się ze mną stanie, czy zginę, czy nie, chcę być sam. Zapomnijcie o mnie zupełnie. Tak będzie lepiej... Nie dowiadujcie się o mnie. Kiedy będzie trzeba, sam przyjdę albo... Was sprowadzę. Możliwe, że wszystko zmartwychwstanie!... Ale teraz, jeżeli mnie kochacie - zaniechajcie... W przeciwnym razie znienawidzę was, czuję to... żegnajcie! - Boże! - jęknęła Pulcheria Aleksandrowna.

I matka, i siostra były przerażone; Razumichin także.

- Riodia, Rodia. Pogódź się z nami, niech będzie po dawnemu! - zaklinała biedna matka. Wolno ruszył ku drzwiom i otworzył je. Dunia go do-pędziła. - Rodia! Co ty wyprawiasz z matką! - szepnęła, a wzrok jej pałał oburzeniem. Ponuro popatrzał na nią. - Nic, nic, przyjdę, będę przychodził - mruknął półgłosem, jakby nie całkiem zdawał sobie sprawę, co chce powiedzieć, i wyszedł z pokoju. - Bez serca, zły egoista! - żachnęła się Dunia.

- 0-błą-ka-ny, a nie bez serca. To wariat! Czyż wy tego nie widzicie? W takim razie to pani jest bez serca... - gorąco wyszeptał Razumichin tuż nad jej uchem i mocno ścisnął jej dłoń. - Zaraz wrócę! - krzyknął zwracając się do zmartwiałej Pulcherii Aleksandrowny i wybiegł za próg. Raskolnikow czekał u wylotu korytarza. - Wiedziałem, że przybiegniesz - ozwal się. - Wracaj do nich i bądź z nimi... Jutro bądź u nich także... i zawsze. Ja... może przyjdę... jeżeli będę mógł. Żegnaj! I nie podając mu ręki odszedł.

- Ależ dokąd idziesz? Co to znaczy? Co ci jest? Do cze-

goż to podobne!... - bąkał Razumichin, zupełnie zbity z tropu. Raskolnikow przystanął. - Raz na zawsze: nigdy o nic mnie nie pytaj. Nie mam nic do powiedzenia... Nie przychodź do mnie. Może przyjdę tutaj... Zostaw mnie, a ich... nie zostawiaj. Czy mnie zrozumiałeś? W korytarzu było ciemno; stali pod lampą. Chwilę patrzyli jeden na drugiego w milczeniu. Razumichin cale życie pamiętał tę chwilę. Pałający i nieruchomy wzrok Raskolnikowa zdawał się potęgować z każdą minutą, przenikał mu do duszy, do do świadomości. Nagle Razumichin drgnął. Coś dziwnego przemknęło między nimi... Jakaś myśl prześliznęła się, jakaś aluzja; coś poczwarnego, ohydnego i naraz zrozumianego z obu stron... Razumichin pobielał jak trup. - Teraz rozumiesz? - rzekł znienacka Raskolnikow z wykrzywioną twarzą. - Wracaj, idź do nich - dodał i szybko się odwróciwszy wyszedł z domu... Nie będę teraz opisywał, co się tego wieczoru działo u Pulcherii Aleksandrowny, jak wrócił do nich Razumichin, jak je uspokajał, jak się zaklinał, że trzeba dać Rodionowi odpocząć po chorobie, przysięgał, że Rodia przyjdzie na pewno, będzie przychodził co dnia, że jest bardzo, bardzo roztrzęsiony, więc nie należy go drażnić; że on, Razumichin, będzie go miał na oku, sprowadzi/mu dobrego doktora, najlepszego, całe konsylium... Słowem, tego wieczoru Razumichin stał się ich synem i bratem. IV



A Raskolnikow udał się wprost do domu nad kanałem, gdzie (mieszkała Sonia. Była to kamienica dwupiętrowa, stara, na zielono pomalowana. Wyszukał stróża i otrzymał od niego dosyć niewyraźne wskazówki, gdzie mieszka krawiec Ka-pernaumow. Gdzieś w rogu podwórka znalazł wejście na wąskie i ciemne schody, wspiął się wreszcie na piętro i wszedł na galeryjkę, obiegającą dom od strony podwórza. Gdy brnął w mroku, nie wiedząc, gdzie tu było wejście do Kapernaumowa, nagle o trzy kroki od niego otworzyły się drzwi; machinalnie chwycił za klamkę. 21. -^.i

 

- Kto to? - trwożnie zapytał kobiecy glos

- To ja... do pani - odparł Raskolnikow i wszedł do maluteńkiej sionki. Tu na dziurawym krześle, w koślawym mosiężnym lichtarzu, paliła się świeca. - To pan! O Boże! - słabo wykrzyknęła Sonia stojąc jak wryta. - Którędy się wchodzi? tutaj? I Raskolnikow, usiłując nie patrzeć na nią, co rychlej wszedł do pokoju. Po chwili weszła z lichtarzem Sonia, postawiła świecę i stanęła przed nim, całkiem stropiona, niewymownie przejęta i widocznie wystraszona jego nieoczekiwaną wizytą. Wtem ognie uderzyły na drobną jej twarz, aż w oczach ukazały się łzy... Było jej i nijako, i wstyd, i słodko... Raskolnikow obrócił się szybko i usiadł na krześle przy stole. Przelotnie zdążył obrzucić pokój spojrzeniem. Był to pokój duży, ale nadzwyczaj niski - jedyny, który Kapernaumowowie odnajmowali; zamknięte drzwi do ich mieszkania znajdowały się w ścianie na lewo. W ścianie przeciwległej, na prawo, były jeszcze drugie drzwi, zawsze na głucho zamknięte. To już było inne, sąsiednie mieszkanie, pod innym numerem. Pokój Soni przypominał mansardę, miał ksztah bardzo nieprawidłowego czworokąta, co sprawiało jakieś pokraczne wrażenie. Ściana o trzech oknach, wychodzących na kanał, przecinała pokój jakoś na ukos, skutkiem czego jeden kąt, niesamowicie ostry, umykał gdzieś w głąb, tak że przy lichym oświetleniu trudno go było dobrze widzieć; za to przeciwległy kąt był szkaradnie rozwarty. W całym tym dużym pokoju prawie nie było sprzętów. W kącie na prawo mieściło się łóżko; obok niego, bliżej drzwi, krzesło. Pod ścianą, gdzie stało łóżko, tuż przy drzwiach do sąsiedniego mieszkania widniał prosty kuchenny stół, przykryty niebieskawą serwetą; przy stole dwa plecione fotele. Dalej, pod przeciwległą ścianą, w pobliżu ostrego kąta, stała niewielka komoda z surowego drzewa, rzekłbyś, zagubiona w pustce. Oto i cale umeblowanie pokoju. Żółtawe, odrapane i zasmolone tapety poczerniały we wszystkich załomkach; snadź w zimie bywało tu wilgotno i zimno. Bieda w oczy; nawet łóżko nie miało firaneczek. Sonia w milcz-eniu patrzała na gościa, który tak pilnie

i bezceremonialnie oglądał jej pokój, wreszcie zaczęła drżeć ze strachu, jak gdyby stała przed sędzią mającym zadecydować o jej losach. - Późno przychodzę... Jedenasta już jest? - spytał, wciąż jeszcze nie podnosząc na nią oczu. - Jest - bąknęła Sonia. - Ach tak, jest! - dorzuciła skwapliwie, jakby tu właśnie był jej ratunek - dopiero co u gospodarzy bił zegar... sama słyszałam... - Przychodzę do pani po raz ostatni - posępnie rzeki Raskolnikow, choć przecie był tu pierwszy raz - może już nigdy pani nie zobaczę... - Pan... wyjeżdża?

- Nie wiem... Wszystko jutro...

- Więc jutro nie będzie pan u Katarzyny Iwanowny? - Głos Soni zadrżał. - Nie wiem. Wszystko jutro rano... Ale nie o to chodzi:

przyszedłem powiedzieć jednosłowo...

Podniósł na nią zamyślony wzrok i naraz zdał sobie sprawę, że siedzi, a dziewczyna wciąż jeszcze stoi przed nim. - Czemuż, pani stoi? Proszę usiąść - powiedział zmienionym nagle, cichym i łagodnym głosem. Usiadła. Patrzał na nią chwilę życzliwie, prawie ze współczuciem. - Jaka pani chudziutka, jaką pani ma rękę. Zupełnie przezroczystą. Palce jak u umarłej. Wziął ją za rękę. Uśmiechnęła się słabo.

- Zawszem taka była.

- Nawet za pobytu w domu?

- Tak.

- Ha, nic dziwnego! - rzucił urywanie i naraz znowu się zmienił wyraz jego twarzy, brzmienie głosu. Raz jeszcze rozejrzał się. - Pani podnajmuje od Kapernaumowa?

- Tak, proszę pana...

- Mieszkają tam, za tymi drzwiami?

- Tak... Mają taki sam pokój.

- Wszyscy w jednym?

- W jednym, proszę pana.

-Ja bym się w pani pokoju bał po nocach - zauważył ponuro.

 

- Gospodarze bardzo poczciwi, bardzo użyci - odparła Sonia, jakby się jeszcze nie opamiętała i nie doszła do ładu ze sobą - wszystkie meble i wszystko... wszystko należy do gospodarzy. Są bardzo dobrzy, dzieci także przychodzą do mnie często... - To ci... z wadą wymowy?

- Tak, proszę pana... On się zacina, no i kuleje. Żona także... Właściwie nie jąka się, tylko nie wszystko wymawia. Jest dobra, bardzo. A on - byty poddany parobek. Dzieci mają siedmioro... i tylko najstarszy się jąka, a reszta... po prostu chore, ale się nie jąkają... A skąd pan o nich wie? - zagadnęła nie bez zdziwienia. - Opowiadał mi wówczas ojciec pani. Wszystko mi o pani opowiedział... Również o tym, jak pani wtedy wyszła o szóstej, a wróciła o dziewiątej, i o tym, jak Katarzyna Iwanowna klęczała przy łóżku pani. Sonia się zmieszała.

- Mam wrażenie, że widziałam go dzisiaj - szepnęła z wahaniem. - Kogo?

- Ojca. Szłam ulicą, tu niedaleko, na rogu, po dziewiątej, a on jak gdyby szedł przede mną. Zupełnie niby on. Już chciałam wstąpić do Katarzyny Iwanowny. - Pani się przechadzała?

- Tak - cicho bąknęła Sonia, znów się zmieszała, znów spuściła oczy. - Kiedy pani mieszkała u ojca, Marmieładowa bijała panią, co? - Ach, nie, skądże, co pan mówi, nie! - Sonia spojrzała na niego aż z jakimś przestrachem. - Więc pani ją lubi?

- Ją? No prze-e-cie! - przeciągnęła Sonia żałośnie i z wyrazem cierpienia złożyła nagle ręce. - Ach, pan jej... Gdyby pan ją znał! Toż ona zupełnie jak dziecko... Toż jej się rozum pomieszał... z tych bied. A jaka była mądra... jaka wielkoduszna... jaka dobra! Pan nic, nic nie wie... ach! Sonia wymówiła to jakby z rozpaczą, łamiąc ręce, przejęta i cierpiąca. Jej blade policzki znów się zarumieniły, w oczach odbiła się męczarnia. Znać było, że swym pytaniem strasznie ją poruszył, że strasznie chciała coś wypowiedzieć, 326

wyjaśnić, stanąć w obronie. Jakieś nienasycone współczucie, jeśli wolno tak rzec, wyraziło się nagle w rysach jej twarzy. - Biła! Ale cóż pan mówi! Mój Boże, biła! A choćby nawet biła, to i cóż? Co z tego? Pan nic, nic nie wie... To taka nieszczęśliwa... ach, jaka nieszczęśliwa! I chora... Ona szuka sprawiedliwości... Jest czysta. Tak bardzo wierzy, że we wszystkim musi być sprawiedliwość, więc żąda... Choćby ją zakatowąć, nic niesprawiedliwego nie zrobi. Ona nie rozumie, że przecie nie sposób, żeby między ludźmi była sprawiedliwość, i to ją jątrzy... Jak dziecko, jak dziecko. Jest sprawiedliwa, sprawiedliwa. - A co będzie z panią? Spojrzała na niego pytająco.

- Przecie oni wszyscy spadną pani na kark. Co prawda, to i przedtem wszystko wisiało na pani, a nieboszczyk nawet po pieniądze na poprawiny po wypitce przychodził tutaj. No dobrze, ale co będzie teraz? - Nie wiem - zasmuciła się Sonia.

- Pozostaną tam?

- Nie wiem. Są winni za komorne; ale podobno gospodyni mówiła dzisiaj, że chce im wymówić, a Katarzyna Iwanowna, że i tak nie zostałaby tam ani chwili. - Skądże to taka hardość? Liczy na panią?

- Ach, nie, proszę tak nie mówić!... Stanowimy jedno, razem żyjemy - znów się wzburzyła i nawet rozdrażniła Sonia, co wyglądało, jakby się rozgniewał kanarek lub inny drobny ptaszek. - Zresztą, cóż ma począć? Gdzie, gdzie ma się podziać? - pytała z gorączkowym przejęciem. - Boże, ile ona dzisiaj wypłakała łez! Rozum jej się miesza; pan nie zauważył? Miesza się. To jak małe dziecko troszczy się, żeby jutro wszystko było przyzwoicie, żeby były przekąski i wszystko... to znów załamuje ręce, pluje krwią, płacze, zaczyna raptem walić głową o ścianę - z tej rozpaczy. Potem się znów pociesza, pokłada nadzieję w panu: mówi, że pan jest teraz jej ucieczką, że ona gdzieś pożyczy trochę pieniędzy, pojedzie ze mną do rodzinnego miasta, założy pensję dla dobrze urodzonych panien, mnie zrobi przełożoną - i że zacznie się dla nas zupełnie nowe, wspaniałe życie; całuje mnie, ściska, pociesza - i wierzył Tak wierzy w swoje fantazje! No i czyż można jej się sprzeciwiać? A tymczasem calutki dzień myje 327

 

dzisiaj, pierze, czyści, lata, sama - taka słabiutka! - przyciągnęła nieckę do pokoju, zziajała się, padła na łóżko jak nieżywa. Dziś rano we dwie chodziłyśmy na targ kupić trzewiczki dla Poluni i Lenki, bo zupełnie się im rozlatują; tylko że nie starczyło nam pieniędzy, bardzo dużo brakowało, a ona wybrała takie milutkie buciczki, bo ma dobry gust, pan wie... Tuż w sklepiku rozpłakała się przy kupcach, że nie wystarczyło pieniędzy... Ach, jak przykro było patrzeć. - Teraz już się nie dziwię, że pani... tak mieszka - z goryczą uśmiechnął się Raskolnikow. - A pan jej nie żałuje? nie żałuje? - żachnęła się So-nia. - Przecie wiem: pan jej dał ostatnie grosze, choć jeszcze nic nie wiedział. Gdyby zaś pan zobaczył wszystko, o Boże! A ileż, ileż razy doprowadzałam ją do płaczu! Nie dalej jak w zeszłym tygodniu! Och, ja! Niespełna tydzień przed jego śmiercią. Postąpiłam wtedy okrutnie! Ileż, ileż razy to robiłam. Ach, jakże mi teraz było ciężko wspominać o tym cały dzień! Mówiąc to aż załamała ręce, tak ją bolały te wspominki.

- To niby pani ma być okrutna?

- Tak, ja, ja! Przyszłam wtedy - ciągnęła dalej z płaczem-a nieboszczyk powiada: "Soniu, powiada, poczytaj mi, głowa mnie boli, poczytaj mi, dziecko... oto książka", miał jakąś tam książkę, wziął od Andrzeja Siemionycza, od pana Lebieziatnikowa - on tam mieszka - zawsze brał takie śmieszne książki. A ja mu na to. "Już muszę iść", i nie chciałam mu poczytać, wstąpiłam zaś do nich właściwie po to, żeby pokazać Katarzynie Iwanownie kołnierzyki: Lizawieta, handlarka, tanio przyniosła mi kołnierzyki i mankieciki, ładne, nowiutkie, z deseniem. Katarzynie Iwanownie bardzo się spodobały, włożyła je, przejrzała się w lustrze i bardzo, bardzo jej się podobały. "Soniu, powiada, podaruj mi to, proszę ciebie." Proszę ciebie - powiedziała, bo taką straszną miała na nie ochotę. A tymczasem dokądże ma się tak ubrać? Ot, przypomniały jej się dawne, szczęśliwe czasy! Przegląda się w lustrze, zachwyca, a przecie nie ma żadnych, żadnych sukien, żadnych rzeczy - już tyle lat! I n^gdy nikogo nie poprosi o nic; dumna jest, raczej sama odda ostatni grosz. lecz tym razem poprosiła - bo strasznie jej się spodobało! A ja i tego poskąpiłam. "Katarzyno Iwanowno - powiadam - po cóż d to?" Tak prosto z mostu: po cóż? Co jak co, 328

ale tego nie powinnam była jej mówić! Popatrzyła na mnie i tak się jej zrobiło ciężko, ciężko, żem odmówiła, i tak smutno było to widzieć... Nawet już nie o kołnierzyki, tylko zmartwiła ją moja odmowa, widziałam to. Teraz tak bym chętnie wszystko to cofnęła, odrobiła, wszystkie te twarde słowa... Och, ja!... Zresztą, co tam!... Panu przecie wszystko jedno! - Więc pani znała tę handlarkę Lizawietę?

- Owszem... Czyżby pan także? - z pewnym zdziwieniem spytała Sonia. - Katarzyna Iwanowna ma suchoty, złośliwe suchoty;

niebawem umrze -- rzekł Raskolnikow po chwili milczenia, nie odpowiadając na pytanie. - Och, nie, nie, nie - i Sonia bezwiednym ruchem chwyciła go za obie ręce, jakby zaklinając, żeby "nie". - Przecie lepiej, by umarła.

- Nie, nie lepiej, nie lepiej, wcale nie lepiej! - powtarzała odruchowo i z przestrachem. - A dzieci? Dokądże je pani zabierze, jeżeli nie tutaj?

- Och, już nie wiem!...-zawołała prawie z rozpaczą i schwyciła się za głowę. Znać było, że ta myśl niejednokrotnie już ją nawiedzała i że on tylko na nowo przywołał tę myśl. - A co będzie, jeżeli jeszcze za życia Katarzyny Iwanowny pani zachoruje, zostanie odwieziona do szpitala? Co wtedy będzie? - nastawał bezlitośnie. - Ach, co pan mówi, co pan mówi! To niemożliwe! - i twarz Soni wykrzywiła straszna trwoga. - Czemu niemożliwe? - ciągnął Raskolnikow z cierpkim uśmiechem. - Jakąż to pani ma asekurację? A wtedy co się z nimi stanie? Całą gromadą wyjdą na ulicę, ona będzie kaszleć, żebrać, tłuc głową gdzieś o mur, jak dziś rano, a dzieci płakać... Później upadnie, odwiozą ją do cyrkułu, do szpitala, tam umrze, a dzieci... - Och, nie!... Pan Bóg tego nie dopuści! - wyrwało się wreszcie ze zdławionej piersi Soni. Słuchała, błagalnie patrząc nań i składając ręce w niemej prośbie, jak gdyby wszystko zależało od niego. Raskolnikow wstał i jął chodzić po pokoju. Upłynęła minuta. Sonia stała ze zwieszoną głową i rękami, w okrutnej zgryzocie. - Oszczędzać niepodobna? Odkładać na czarną godzinę? - spytał zatrzymując się nagle przed nią. ^9

 

- Nie - wyszeptała.

- Oczywiście, że nie! Ale pani próbowała? - dodał z drwiną prawie. - Próbowałam.

- I figa? Rzecz jasna! Głupie pytanie!

Znów chodził po pokoju, znów upłynęła minuta.

- Nie każdego dnia coś wpływa? Sonia zmieszała się jeszcze bardziej i ponownie oblała się pąsem. - Nie - wyszeptała z dręczącym wysiłkiem.

- Z Polunią będzie na pewno to samo - rzekł znienacka.

- Nie! nie! to nie może być, nie! - jak opętana krzyknęła głośno Sonia, niby nożem żgnięta. - Pan Bóg, Pan Bóg nie pozwoli na takie okropieństwo!... - Już nieraz pozwalał.

- Nie, nie! Bóg ją obroni. Bóg!... - powtarzała obłędnie. - A może Boga wcale nie ma - ze złą uciechą odparł Raskolnikow, zaśmiał się i spojrzał na nią. Rysy Soni naraz zmieniły się strasznie; przebiegły po nich skurcze. Z niewysłowionym wyrzutem spojrzała na niego, chciała coś powiedzieć, lecz nic nie potrafiła wykrztusić i tylko gorzko, gorzko zapłakała chowając twarz w dłoniach. - Pani mówi, że Katarzynie Iwanownie rozum się miesza;

pani także rozum się miesza - rzekł po chwili milczenia.

Upłynęło pięć minut. Wciąż chodził tam i z powrotem, milcząc, nie patrząc na nią. Wreszcie podszedł do niej; oczy mu błyszczały. Oburącz ujął ją za ramiona i zajrzał wprost w jej spłakaną twarz. Wzrok jego był suchy, zgorączkowany, ostry, wargi drgały spazmatycznie... Wtem schylił się szybko, przypadł do podłogi i pocałował nogę dziewczyny. Sonia z przerażeniem odskoczyła od niego jak od wariata. Bo też wyglądał zupełnie jak wariat. - Co pan robi, co pan robi? Przede mną! - bełkotała blednąc, a serce skurczyło jej się nieznośnym bólem. Wstał od razu. - Nie tobie się pokłoniłem, pokłoniłem się całemu cierpieniu ludzkiemu - rzekł jakoś dziko i odszedł do okna. - Słuchaj - dodał wracając do niej po minucie - niedawno powiedziałem jednemu zuchwalcowi, że niewart twego 330

małego palca... i że zrobiłem swojej siostrze zaszczyt sadzając ją dzisiaj koło ciebie. - Ach, jakże pan mógł to powiedzieć! i to przy niej! - przeraziła się Sonia. - Siedzieć koło mnie! zaszczyt! Przecie ja jestem... bez czci, jestem wielka, wielka grzesznica! Ach, cóż to pan powiedział! - Nie za to, żeś grzesznica, nie za to, żeś pohańbiona, powiedziałem tak o tobie, lecz za wielkie twoje cierpienie. A żeś grzeszna, to prawda - dodał nieomal w natchnieniu - a najgorszy twój grzech to, żeś nadaremnie umartwiła i zdradziła siebie. To najokropniejsze, że żyjesz w tym brudzie, którego nienawidzisz, a zarazem wiesz sama (bo wystarczy mieć oczy), że nikomu tym nie pomagasz i nikogo przez to nie ocalasz! I powiedzże mi nareszcie - mówił zapamiętale - jakim sposobem taka hańba i taka nikczemność mieści się w tobie tuż obok wręcz przeciwnych, świętych uczuć? Przecie słuszniej, tysiąc razy słuszniej i rozumniej byłoby rzucić się do wody i za jednym zamachem skończyć z tym wszystkim! - Aż nimi co będzie? - słabo spytała Sonia spozierając nań męczeńsko, lecz jednocześnie jakby się zgoła nie dziwiąc jego słowom. Raskolnikow przyjrzał jej się osobliwie. Wszystko wyczytał z jednego jej spojrzenia. A więc rzeczywiście już i ona miewała tę myśl. Może niejednokrotnie i poważnie rozmyślała z rozpaczą o samobójstwie - tak bardzo poważnie, że teraz prawie jej nie zdziwiła jego sugestia. Nie zauważyła nawet okrucieństwa jego słów (sensu wyrzutów i zwłaszcza jego poglądu na jej hańbę również nie zauważyła, widział to wyraźnie). Lecz zrozumiał w pełni, w jak potwornie bolesnym stopniu zadręczała ją od dawna już myśl o własnym upadku i sromocie. Więc cóż, cóż, rozmyślał, powstrzymywało ją dotychczas od chęci odebrania sobie życia? Dopiero teraz pojął w całej pełni, czym dla niej były te biedne, małe dzieci--sieroty i ta żałosna, wpółobłąkana Katarzyna Iwanowna, ze swą gruźlicą, ze swoim tłuczeniem głową o mur. Niemniej jasne było dla niego, że Sonia ze swoim charakterem i tą bądź co bądź trochą wykształcenia, jakie otrzymała, żadną miarą nie mogła pozostawać w tej sytuacji. Ale było dlań zagadką, czemu tak długo mogła w tej sytuacji trwać i nie zwariować, jeśli już brakło jej sił, żeby skoczyć w wodę. Rozumiał naturalnie, że położenie Soni w społeczeństwie jest zjawi-331

 

skiem przypadkowym, choć, niestety, bynajmniej nie odosobnionym ani wyjątkowym. Lecz właśnie ta przypadkowość, ta trocha wykształcenia i całe jej poprzednie życie powinny były, zdawałoby się, zabić ją przy pierwszym kroku na tej odrażającej drodze. Więc cóż ją powstrzymywało? Chyba nie wyuzdanie? Snadź cała ta hańba musnęła ją tylko mechanicznie; prawdziwa rozpusta jeszcze się nie wsączyła do jej serca ani jedną kroplą: widział to, stała przed nim na jawie... "Ma przed sobą trzy drogi - rozmyślał - skoczyć do kanału, zostać mieszkanką szpitala dla wariatów albo... albo wreszcie rzucić się w rozpustę, która otumania rozum i wysusza serce." Ta ostatnia myśl przejmowała go największym wstrętem; ale już był sceptykiem, był młody, abstrakcyjny i dlatego okrutny, toteż nie mógł nie uwierzyć, że wyjście ostatnie, czyli rozpusta, jest najprawdopodobniejsze. "Ale czyż to prawda - zawołał w duchu - czyż rzeczywiście ta istota, która jeszcze zachowała czystość serca, świadomie da się wciągnąć na koniec w to plugawe, cuchnące bagno? Czy naprawdę owo wchłanianie już się rozpoczęło i tylko dlatego mogła dotychczas wytrzymać, że występek już się jej nie wydaje takim wstrętnym? Nie, nie, to być nie może! - wołał tak jak niedawno Sonia - nie, od samobójstwa powstrzymywała ją dotąd myśl o grzechu i oni, tamci... Jeżeli zaś dotychczas nie zwariowała... Ale któż mi powiedział, że nie zwariowała? Czyż jest przy zdrowych zmysłach? Czy podobna mówić tak jak ona? Czy można tak siedzieć nad przepaścią, tuż nad smrodliwym bagnem, co już ma ją wchłonąć, i machać ręką, zatykać uszy, gdy się jej mówi o niebezpieczeństwie? Chyba nie oczekuje cudu? Owszem, właśnie że oczekuje. A czy to wszystko nie są oznaki "obłędu"? Z uporem zatrzymał się na tej myśli. To tłumaczenie podobało mu się nawet bardziej od innych. Zaczął bacznie się jej przyglądać.


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 19 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.014 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>