Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 23 страница



- Jesteśmy sąsiadami - ciągnął dalej ze szczególną wesołością. - Przyjechałem do Petersburga dopiero przedwczoraj. No, na razie do widzenia. Sonia nie odpowiedziała; otworzono jej i wśliznęła się do siebie. Czemuś zawstydziła się i przelękła... W drodze do Porfirego Razumichin był w niezwykle podnieconym nastroju. - To świetnie, bracie - powtarzał raz po raz - tak się cieszę, tak się cieszę!

 

"Cóż to tak ciebie cieszy?" - myślał Raskolnikow.

- Wcale nie wiedziałem, że i ty zastawiałeś rzeczy u tej starej. I... i... dawnoż to było? to znaczy: dawnoś ją widział ostatni raz? "Co za naiwny głuptas!"

- Kiedy ją widziałem... - zatrzymał się Raskolnikow, rzekomo szukając w pamięci ••- ano, chyba ze trzy dni przed jej śmiercią byłem u niej. Zresztą ja przecież teraz idę nie po to, żeby wykupić te rzeczy - podjął ze skwapliwą i szczególną troską o zastawy - przecie ja teraz znowu mam zaledwie jednego rubla srebrem... przez ten przeklęty wczorajszy wybryk!... O wybryku wspomniał z nader przekonywającą intonacją.

- No tak, no tak - z pośpiechem i nie wiadomo co potwierdzał Razumichin - więc to dlatego tak cię wtedy... przejęło... Bo wiesz, nawet w malignie wciąż napomykałeś o jakichś pierścionkach i łańcuszkach... no tak, tak... To jasne, wszystko teraz jasne. "Proszę! Jak się ta myśl porozpelzała wśród nich. Przecie ten człowiek dałby się za mnie ukrzyżować, a jednak bardzo się cieszy, że się wyjaśniło, czemu w malignie wspomniałem o pierścionkach! Kołkiem utkwiło to im wszystkim w głowach..." - Zastaniemy go? - zapytał głośno.

- Zastaniemy, zastaniemy - upewniał Razumichin. - To byczy chłop, bracie, zobaczysz! Trochę niedżwiedzio-waty-nie, właściwie to człowiek światowy, ale ja w innym znaczeniu nazwałem go niedźwiedziowatym. Mądrala, mądrala, ho, ho, całkiem niegłupi, tylko sposób myślenia trochę swoisty... Nieufny, sceptyk, cynik... lubi nabierać ludzi - raczej nie nabierać, tylko brać na fundusz... No i ta dawna metoda dowodu rzeczowego... Ale na rzeczy się zna, zna... Zeszłego roku wytropił jedną, taką sprawę... zabójstwo, gdzie prawie wszystkie ślady były zatarte. Bardzo, bardzo, bardzo pragnie cię poznać! - Czemuż to tak bardzo?

- Może źle się wyraziłem... Uważasz, ostatnio, kiedy zachorowałeś, często i dużo zdarzało mi się mówić o tobie... A on słuchał... i gdy się dowiedział, żeś był na prawie, a nie mogłeś ukończyć nauk wskutek trudności finansowych, powiedział: jaka szkoda! Stąd wnioskuję... a właściwie ze wszystkiego razem, nie z tego jednego. Wczoraj Zamiotow... Bo widzisz, Rodia, ja ci wczoraj po pijanemu gadałem, gdyśmy szli do domu... więc widzisz, bracie, boję się, żebyś tego sobie nie wyolbrzymił... - Że co? Że mają mnie za wariata? Może to i prawda. Uśmiechnął się z przymusem. -- Tak, tak... to jest tfu, nie!... Słowem, wszystko, co plotłem (nie tylko o tym...), wszystko to bzdury, pijackie brednie. - Co się tak gęsto tłumaczysz! Och, jak mi to wszystko zbrzydło! - krzyknął Raskolnikow z rozdrażnieniem, które po części udawał. - Wiem, wiem, rozumiem. Bądź pewien, że rozumiem. Aż wstyd o tym mówić... - Skoro wstyd,- to nie mów!

Umilkli obaj. Razumichin był więcej niż zachwycony i Raskolnikow ze wstrętem to odczuwał. Korciło go i to, co Razumichin powiedział przed chwilą o Porfirym. "Przed nim także będę musiał strugać wariata-myślał blednąc i czując skurcz serca - strugać jak najnaturalniej. Najnaturalniej byłoby nie strugać wcale. Usilnie nic nie strugać. Nie, usilnie byłoby znowuż nienaturalnie... Ha, jakoś to będzie... zobaczymy... zaraz... Czy to dobrze, czy niedobrze, że tam idę? Ćma sama led na świecę. Serce wali - co to, to niedobrze..." - W tej szarej kamienicy - rzekł Razumichin. "Grunt to, czy Porfiry wie, czy nie wie, że wczoraj byłem w mieszkaniu tej wiedźmy i że... pytałem o krew? W mig trzeba to zbadać, od pierwszego kroku, jak tylko wejdę, muszę to poznać z jego twarzy, bo i-na-czej... Choćbym zginął, dowiem się." - Wiesz co? - zwrócił się nagle do Razumichina z szelmowskim uśmiechem-zauważyłem dzisiaj, brachu, żeś od rana nadzwyczajnie żal torowany? Nie? - Zalterowany? Ani mi się śni - żachnął się Razumichin.



- Gadaj zdrów, bracie; to widoczne. Siedziałeś na krześle tak, jak nigdy nie siadujesz, na samym brzeżku, i raz po raz drgałeś. Zrywałeś się ni w pięć, ni w dziewięć. Siedzi zły jak

 

pies, a raptem pysk robi mu się słodszy od karmelka. I czerwieniłeś się; zwłaszcza kiedy cię zaproszono na obiad, poczerwieniałeś okrutnie. - Nic podobnego, bujasz jak najęty! Co masz na myśli?

- Wymigujesz się jak uczniak. Tfu, do licha, znowu poczerwieniał! - Swoją drogą, co za świnia z ciebie.

- Czego się wstydzisz? Romeo! Czekaj, powtórzę to dziś tu i ówdzie, cha-cha-cha! Toż dopiero ubawię mamę... i jeszcze kogoś... - Słuchaj, słuchaj, słuchaj, przecie to poważne... przecie to... Przecie to, psiakość... - ostatecznie zaplątał się Razumi-chin drętwiejąc z przerażenia. - Co im opowiesz? Ja, bracie... Tfu, jakaś ty świnia! - Wiosenna różyczka, jak ulał! Szkoda, że nie widzisz, jak ci z tym do twarzy. Romeo dwumetrowego wzrostu. A jak się dziś wyszorowałeś, paznokcie wyczyściłeś, co? Słyszane to rzeczy? Słowo daję, nasmarowałeś się pomadą. Nachyl no się. - Świnia!!!

Raskolnikow zanosił się niepowstrzymanym na pozór śmiechem; i wśród tych wybuchów wesołości wkroczyli do mieszkania Porfirego Pietrowicza. O to właśnie chodziło Raskolni-kowowi: z pokojów można było słyszeć, że wtargnęli ze śmiechem i wciąż jeszcze śmieją się w przedsionku. - Ale tu ani stóweczka o tym, bo... rozwalę ci łeb! - szepnął Razumichin z pasją, chwytając Raskolnikowa za ramię. V

Raskolnikow już wchodził do pokoju. Wszedł z taką miną, jakby robił nadludzkie wysiłki, żeby czasem nie parsknąć. Za nim, ze zmienioną, wściekłą twarzą, czerwony jak piwonia, olbrzymi i niezgrabny, wszedł skonfundowany Razumichin. Twarz jego i cała postać były w tej chwili rzeczywiście pocieszne i usprawiedliwiały śmiech Raskolnikowa. Raskolnikow, jeszcze nie przedstawiony, ukłonił się stojącemu pośrodku pokoju i pytająco patrzącemu na nich gospodarzowi, wyciągnął rękę i uścisnął mu dłoń - w dalszym ciągu jakby dokładając nadzwyczajnych starań, by przytłumić swą wesołość i wydusić z siebie bodaj par? słów prezentacji. Lecz gdy tylko zdołał przybrać poważną minę i coś tam mruknąć - wtem, niby niechcący, spojrzał znów na Razumichina i tym razem już nie wytrzymał: tłumiony śmiech wyrwał się tym gwałtowniej, im usilniej powściągał go dotychczas. Niesłychane rozjuszenie, jakim Razumichin kwitował ten "serdeczny" śmiech, nadawało całej tej scenie pozór najszczerszej wesołości i, co więcej, naturalności. A Razumichin, jak na zamówienie, dołożył jeszcze cegiełkę: - Psiakrew! - ryknął, machnął ręką, zawadził o mały okrągły stolik, na którym stała szklanka po herbacie. Wszystko poleciało i zabrzęczało. - Po cóż niszczyć meble, panowie? Wszak to uszczerbek dla skarbu państwa! - wesoło zawołał Porfiry Pietrowicz. Scena przedstawiała się, jak następuje: Raskolnikow śmiał się jeszcze, zapomniawszy swej ręki w ręce gospodarza, lecz znając miarę, czekał na sposobną chwilę, żeby skończyć z tym jak najrychlej i jak najnaturalniej. Razumichin, do reszty zawstydzony przewróceniem stolika i stłuczeniem szklanki, posępnie spojrzał na kawałeczki szkła, splunął i ostro zawrócił do okna, gdzie stanął tyłem do towarzystwa, z groźnie nachmurzoną twarzą, i patrzał przez szyby, nic nie widząc. Porfiry Pietrowicz śmiał się i chciał się śmiać, lecz widać było, że czeka wyjaśnień. W kącie na krześle siedział Zamiotow; teraz, przy wejściu gości, podniósł się i stał w oczekiwaniu, rozciągnąwszy wargi do uśmiechu, lecz z niezrozumieniem i nawet z niedowierzaniem spozierając na całą scenę, na Raskolnikowa zaś - aż z pewnym pomieszaniem. Niespodziewana obecność urzędnika uderzyła Raskolnikowa. "Muszę to sobie wytłumaczyć!"-pomyślał.

- Najmocniej przepraszam - zaczął siląc się na zakłopotanie - Raskolnikow jestem... - Co "znowu, bardzo mi przyjemnie, przy tym panowie weszli tak sympatycznie... Cóż to, on się nawet nie chce przywitać? - skinął Porfiry Pietrowicz na Razumichina. - Doprawdy nie wiem, o co się na mnie wściekł. Powiedziałem mu tylko po drodze, że jest podobny do Romea i... dowiodłem mu tego; więcej, zdaje się, nic nie było. - Świnia! - odezwał się Razumichin nie obracając głowy.

 

- Musiał widocznie mieć bardzo ważkie powody, skoro jedno sióweczko tak go rozgniewało - zaśmiał się Porfiry. - A tobie co do tego, ty, sędzio śledczy!... Zresztą niech was wszystkich kule biją! - odciął Razumichin i nagle, sam się roześmiawszy, z poweselałą twarzą, jakby nigdy nic, podszedł do Porfirego Pietrowicza. - Basta! Wszyscyśmy głupi. Do rzeczy: oto mój przyjaciel, Rodion Romanowicz Raskolnikow; po pierwsze, wiele słyszał o tobie i pragnie cię poznać; po wtóre, ma do ciebie interesik. Ba! Zamiotow? Ty tutaj skąd? Więc znacie się? od dawna? "Masz tobie" - przestraszył się Raskolnikow. Zamiotow zdawał się zmieszany, ale nie zanadto. - We własnym twoim mieszkaniu poznaliśmy się wczoraj - rzeki swobodnie. - Czyli że Opatrzność oszczędziła mi fatygi: w zeszłym tygodniu.okropnie się czepiał, żebym ci go przedstawił, Porfiry, a tymczasem zwąchaliście się beze mnie... Gdzie masz tytoń? Porfiry Pietrowicz był po domowemu, w szlafroku, w nader czystej bieliźnie i przydeptanych pantoflach. Był to człowiek lat trzydziestu pięciu, wzrostu mniej niż średniego, tęgawy, nawet z brzuszkiem, ogolony, bez wąsów i bokobrodów, z krótko ostrzyżonymi włosami na dużej kulistej głowie, jakoś osobliwie zaokrąglonej na potylicy. Pulchna, księżycowata twarz z trochę zadartym nosem miała cerę niezdrową, ciemnożółtą, lecz była dość rześka i nawet kpiarska. Twarz ta byłaby nawet dobroduszna, gdyby nie wyraz oczu o jakimś ciekłym, wodnistym połysku; prawie białe rzęsy migały gęsto, jakby do kogoś mrugając. Spojrzenie tych oczu dziwnie nie harmonizowało z całą postacią, mającą w sobie coś nieledwie babskiego, i nadawało jej znacznie więcej powagi, niżby się można było spodziewać z pierwszego wrażenia. Usłyszawszy, że gość ma do niego "interesik", Porfiry Pietrowicz niezwłocznie poprosił, by siadł na kanapie, sam zaś usiadł w przeciwległym rogu i wpatrzył się w gościa - oczekując natychmiastowego wyłożenia sprawy - z tą aż nazbyt wytężoną i poważną uwagą, która zrazu krępuje, zwłaszcza gdy ludzie mało się znają i zwłaszcza gdy to, co ktoś ma przedstawić, nie stoi, jego zdaniem, w żadnym stosunku do tej okazy-256

wanej mu nadzwyczajnej atencji. Lecz Raskolnikow wyłusz-czył swą sprawę jasno i dokładnie, w krótkich, zwięzłych słowach, był więc tak dalece rad z siebie, że zdążył wcale dobrze obejrzeć Porfirego^-Porfiry Pietrowicz również ani razu nie spuścił zeń oka. Razumichin, usiadłszy na wprost nich, za stołem, śledził rozmowę z gorączkową niecierpliwością, i co chwila przenosił wzrok z jednego na drugiego, aż trochę przebierając miarkę. "Głupiec!"-wyłajał go w duchu Raskolnikow.

- Powinien pan ^glosyLpolicji - nader rzeczowo odparł Porfiry - że. dowiedziawszy się o takim a takim zajściu, to znaczy o tyin_^abółstwie^pte6i-pan o zawiadomienie sędziego śledczego, któremu ta sprawa została powierzona, iż te a te rzeczy należą do pana i że pan pragnie je wykupić... czy też... Słowem, oni wystylizują to panu. - Kiedy właśnie o to chodzi - silił się Raskolnikow na możliwie największe skrępowanie - że ja w tej chwili... nie bardzo mam pieniądze... nawet na taki drobiazg nie starczy... Ja bym, proszę pana, na razie chciał tylko zgłosić, że rzeczy są moje, ale że gdy tylko będę miał pieniądze... - To obojętne - odparł Porfiry Pietrowicz, chłodno przyjmując wynurzenia na temat sytuacji finansowej. - Zresztą, jeśli pan chce, może pan napisać wprost do mnie, w tym sensie, że oto, dowiedziawszy się o tym a o tym i zgłaszając o takich a takich moich rzeczach, upraszam... - Chyba na zwyczajnym papierze? - pośpieszył Raskolnikow przerwać, znowu kładąc nacisk na kwestię kosztów. - O, na najzwyczajniejszym!-I nagle Porfiry Pietrowicz z jawną drwiną spojrzał na niego, spuszczając powieki i jakby doń mrugając. Ale może to się tylko wydawało Raskol-nikowowi, gdyż trwało to zaledwie ułamek sekundy. W każdym razie coś w tym rodzaju zaszło. Raskolnikow mógłby przysiąc, że tamten do niego mrugnął, diabli wiedzą, w jakim celu. "Wie!"-śmignęło w nim jak błyskawica.

- Przepraszam, że trudzę takimi błahostkami-ciągnął dalej, nieco zbity z tropu - moje rzeczy są warte wszystkiego pięć rubli, lecz mnie są one szczególnie drogie, jako pamiątki po osobach, od których je dostałem, i wyznam, że bardzo się przestraszyłem, kiedym usłyszał...

 

- Więc dlatego tak się wczoraj spłoszyłeś, kiedy mówiłem Zosimowowi, że Porfiry bada właścicieli zastawów! - wtrącił Razumichin z niedwuznacznym zamiarem. To już było nie do zniesienia. Raskolnikow nie wytrzymał i cisnął mu wściekle spojrzenie swych czarnych, gniewem płonących oczu. Lecz od razu się opamiętał. - Mam wrażenie, bracie, że natrząsasz się ze mnie?- zwrócił się do niego z dobrze udanym rozdrażnieniem. - Zgoda, może zanadto zawracam sobie głowę tą - jak ci się zdaje - lichotą; lecz chyba nie można mnie z tego powodu uważać za egoistę ani za chciwca: dla mnie te dwa marne przedmiociki mogą wcale nie być lichotą. Już ci mówiłem, że ten srebrny zegarek, groszowej wartości, jest jedyną rzeczą, która mi pozostała po ojcu. Możesz się ze mnie śmiać, ale - tu zwrócił się nagle do Porfirego - przyjechała do mnie matka i gdyby się dowiedziała - znów obrócił się żywo do Razumichina, bardzo starając się o to, by głos mu drgnął - że ten zegarek przepadł, przysięgam, że byłaby w rozpaczy. Kobiety! - Ależ ja wcale nie w tym znaczeniu! Ja wręcz przeciwnie! - wołał zmartwiony Razumichii. "Czy dobrze? Czy naturalnie? Czy nie przeholowałem?- drżał Raskolnikow.-Po co powiedziałem: kobiety?" - Więc przyjechała do pana matka?-poinformował się dlaczegoś Porfiry Pietrowicz. - Tak.

- Kiedyż to?

- Wczoraj wieczorem.

Porfiry pomilczał, jakby coś kombinując.

- Te pańskie rzeczy w żadnym razie nie mogą zginąć _ podjął spokojnie i chłodno. - Już dawno czekałem tu na pana. I jakby nigdy nic, zapobiegliwie jął podsuwać popielniczkę Razumichinowi, który niemiłosiernie zaśmiecał dywan popiołem z papierosa. Raskolnikow drgnął, ale Porfiry zdawał się ani patrzeć, wciąż jeszcze zaprzątnięty papierosem Razumichina. - COT-&? Czekałeś? Czyżeś ty wiedział, ze i on tam zastawiał?-krzyknął RazumicKiń. Porfiry Pietrowicz zwrócił się wprost do Raskolnikowa:

- Obydwie pańskie.rzeczy^ pierścionek i zegarek, były u niej zawinięte w jeden p.apięręk, o na tym papierku czytelnie było wypisane ołówkiem pańskie nazwisko, jak również dzień, w którym otrzymała to od pana... - Że też pan taki spostrzegawczy?... - niezręcznie uśmiechnął się Raskolnikow usiłując patrzeć mu prosto w oczy, nie wytrzymał jednak i nagle dodał: - Powiedziałem to dlatego, że prawdopodobnie właścicieli zastawów było bardzo dużo... tak że panu trudno ich wszystkich spamiętać. A tymczasem pan, przeciwnie, tak dobrze przypomina ich sobie wszystkich i... i... "Głupio! Nieprzekonywająco! Po com to dodał."

- Prawie wszyscy właściciele są już teraz znani, właściwie tylko pan dotychczas się nie zgłaszał -odparł Porfiry z ledwie uchwytnym odcieniem ironii. - Niezupełnie byłem zdrów.

- O tym słyszałem także. Słyszałem nawet, że był pan niepomiernie czymś rozstrojony. Obecnie też jest pan jak gdyby blady. - Wcale nie blady... przeciwnie, zupełnie jestem zdrów! - przeciął Raskolnikow brutalnie i ze złością, zmieniając znienacka ton. Złość kipiała w nim i nie mógł jej pohamować. "A właśnie w złości wygadam się! - mignęło mu znowu. - Czemu oni mnie dręczą!..." - "Zupełnie zdrów!" - podchwycił Razumichin. -A to mi się podoba. Do wczoraj bredził od rzeczy... Czy uwierzysz, Porfiry? ledwie się trzymał na nogach, a jak tylkośmy się odwrócili - to znaczy ja i Zosimow - ten się ubrał na chybcika, drapnął chyłkiem i szwęndał się gdzieś do północy - i to, powiadam ci, w kompletnej malignie; możesz to sobie wyobrazić? Niesłychane rzeczy. - Doprawdy? W kompletnej malignie? No proszę!- pokiwał głową Porfiry jakoś po babsku. - Banialuki! proszę nie wierzyć! Zresztą pan i tak nie wierzy! - wyrwało się Raskolnikowowi ze zbyt już wyraźnym gniewem. Lecz Porfiry Pietrowicz jakby nie dosłyszał tych dziwnych słów. - Czyż byłbyś wyszedł, gdyby nie maligna? - gorąco prawił Razuroichin. - Po coś wyszedł? na co? I czemu akurat chyłkiem? Czy to się nazywa być przy zdrowych zmysłach?

 

Teraz, kiedy cale niebezpieczeństwo już minęło, mówię ci to wprost. - Znudzili mnie wczoraj jak flaki z olejem - rzekł nagle Raskolnikow do Porfirego z bezczelnie wyzywającym uśmier chem - więc uciekłem od nich, chciałem wynająć sobie mieszkanie, żeby mnie nie wytropili; wziąłem ze sobą kupę pieniędzy. Pan Zamiotow widział te pieniądze. Cóż, panie Zamiotow, byłem wczoraj czy nie byłem w malignie? Proszę rozstrzygnąć nasz spór. Byłby w tej chwili zadusił Zamiotowa, tak bardzo TOU się nie podobało jego milczenie i jego wzrok. - Moim zdaniem, mówił pan nader rozsądnie i nawet przebiegle, tylko zanadto był pan drażliwy - oświadczył Zamiotow sucho. - A dzisiaj mówił mi Nikodem Fomicz - wtrącił Porfiry •- że spotkał pana wczoraj bardzo późno, w mieszkaniu pewnego urzędnika, stratowanego przez konie... - Właśnie! Ot, chociażby ten urzędnik - pochwycił Ra-zumichin -: no powiedz sam, czyś nie był zwariowany u tego urzędnika? Ostatnie grosze oddałeś wdowie na pogrzeb! Zachciało ci się miłosierdzia - ślicznie, daj piętnaście, daj dwadzieścia, ale choć trzy ruble zostaw sobie; a tyś wywalił wszystkie dwadzieścia pięć! - Skąd wiesz, że nie znalazłem gdzieś skarbu? Może właśnie dlatego byłem wczoraj taki szczodry... Ot, na przykład pan Zamiotow wie, że znalazłem skarb... Proszę darować - drżącymi ustami rzeki do Porfirego - że od pół godziny zanudzamy pana takimi bzdurami. Pan ma nas dosyć, co? - Ale skądże, przeciwnie, prze-ciw-nie. Gdyby pan wiedział, jak mnie pan interesuje. Z ciekawością i patrzę, i słucham... i, wyznam, tak się cieszę, że pan nareszcie zechciał mnie odwiedzić. - Mógłbyś przynajmniej herbatą mnie poczęstować. W gardle mi zaschło! - huknął Razumichin. - Wyborna myśl. Może i panowie raczą się przyłączyć do towarzystwa. A może chcesz... coś solidniejszego przed herbatą, hę? - Idź do licha.

Porfiry Pietrowicz poszedł wydać zarządzenia co do herbaty. W głowie Raskolnikowa myśli wirowały jak cyklon. Był okropnie rozdrażniony. "Ba, nawet nie ukrywają, nawet nie. chcą robić ceregieli. Z jakiego to powodu, mój panie, mówiłeś o mnie z Nikodemem Fomiczem, skoro mnie nie znasz? To dowód, że już nie chcą ukrywać, że mnie tropią jak sfora psów. Najotwarciej plują mi w twarz! - dygotał z furii. - W takim razie bijcie wprost, a nie igrajcie jak kot z myszą. Przecież to nieuprzejmie, mój panie, skąd pan wie, może ja na to nie pozwolę!... Raptem wstanę i wygarnę wam w pysk całą prawdę; wtedy zobaczycie, jak wami gardzę!... - Z trudem odetchnął. - A jeśli to mi się tylko wydaje? Jeśli to ułuda? Jeśli się złoszczę tylko z braku doświadczenia i nie umiem odegrać, swojej podłej roli? Może z ich strony nie było żadnego zamiaru? Wszystkie ich słowa są najzwyczajniejsze, jednakże coś w nich tkwi... Wszystko to można zawsze powiedzieć, ale coś tu jest. Dlaczego powiedział wprost: u niej? Dlaczego Zamiotow dodał, że mówiłem przebiegle? Dlaczego mówią takim tonem? Tak... ton... Razumichin siedział tu tak samo jak ja, więc czemuż jemu nic się nie wydaje? Temu idiotycznemu niewiniątku nigdy się nic nie wydaje... Znów gorączka!... Porfiry mrugał do mnie czy nie mrugał? To z pewnością nonsens; czemu miałby mrugać? Chcą mi działać na nerwy czy przekomarzać się ze mną? Albo wszystko to miraż, albo-wiedzą!... Nawet Zamiotow jest impertynencki... Czy rzeczywiście Zamiotow jest impertynencki? Zamiotow zmienił pogląd przez noc. Przeczuwałem, że tak będzie. Jest tutaj pierwszy raz, a zachowuje się jak we własnym domu. Porfiry nie uważa go za gościa, siada tyłem do niego. Zwąchali się. Zwąchali się na pewno z mego powodu. Przed naszym przyjściem mówili na pewno o mnie... Czy wiedzą o mieszkaniu? Żebyż już prędzej!... Kiedy powiedziałem, żem wczoraj pobiegł szukać sobie mieszkania, on to pominął, nie nawiązał do tego... Swoją drogą zręcznie wtrąciłem o mieszkaniu: przyda mi się to później!... Że niby w malignie!... Cha, cha, cha! Wie o całym wczorajszym wieczorze. O przyjeździe mamy nie wiedział!... A ta jędza wypisała ołówkiem nawet i datę!... Niedoczekanie wasze, nie 261

 

dam się. To wszystko jeszcze nie są fakty, to dopiero miraże! Nie, panowie, prosimy o fakty. Mieszkanie również nie jest faktem, tylko majaczeniem; wiem, co mam im mówić... Czy wiedzą o mieszkaniu? Nie wyjdę stąd, póki nie spenetruję. Po co przyszedłem? To zaś, że się teraz złoszczę, to fakt niewątpliwy! Tfu, jaki ze mnie nerwus! A może to i lepiej: wyglądam na bzika... Porfiry mnie wymacuje. Będzie próbował zbić mnie z tropu. Po co przyszedłem?" Wszystko to śmignęło mu przez głowę jak błyskawica. Porfiry Pietrowicz wrócił prędko; jakoś poweselał naraz. - Oj, bracie, po tej wczorajszej bibie u ciebie trzeszczy mi łeb... I w ogóle rozkleilem się - rzekł ze śmiechem do Ra-zumichina, całkiem innym już tonem. - I cóż? było co ciekawego? Bo przecie porzuciłem was w najciekawszym miejscu. Kto zwyciężył? - Nikt, oczywiście. Zjechali na wiekuiste zagadnienia, bujali w obłokach. - Wyobraź sobie, Rodia^najakie tematy zjechali wczoraj:

czyzbrodnia istnieje, czy nie? Toż mówię ci,~zeŚHły-gadali do nieprzytomności."' - Nic dziwnego.. Zwykłe zagadnienie społeczne-odparł Raskolnikow z roztargnieniem. - Pytanie zostało nie tak sformułowane - zauważył Porfiry. - Niezupełnie tak, to prawda - od razu przystał Razu-michin i ciągnął dalej gorąco, po swojemu. - Widzisz, Ro-dionie: posłuchaj i powiedz mi swoje zdanie. Chodzi mi o to. Wczoraj wyłaziłem ze skóry, żeby ich przekonać, czekałem też na twoją odsiecz. Mówiłem im o tobie, wspomniałem, że masz przyjść... Zaczęło się od poglądu socjalistów. Pogląd wiadomy: zbrodnia to protest przeciw niemoralnemu ustrojowi społecznemu, i basta, i nic więcej, i żadnych innych przyczyn się nie dopuszcza, i nic... - Przekręcasz! - zawołał Porfiry Pietrowicz. Ożywił się wyraźnie i patrząc na Razumichina śmiał się raz po raz, czym jeszcze dodawał mu ostrogi. -. N-nic się nie dopuszcza! - z zapałem przerwał Ra-zumichin-nie przekręcam... Mogę ci pokazać ich książki; wszystko u nich pochodzi stąd, 'że "środowisko spaczyło człowieka" - i nic j^-ięcej. Ulubiony ich frazes. Stąd prosty 262


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 19 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.01 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>