Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 18 страница



- Umarł! - odparł Raskolnikow. - Był doktor, był pop, wszystko w porządku. Niech pan zanadto nie dręczy tej biednej kobiety; ma suchoty. Jeśli to możliwe, niech pan jakoś doda jej ducha... Przecie z pana dobry człowiek, ja wiem... - dorzucił z uśmiechem, patrząc mu prosto w oczy. - Jak się pan zawalał krwią! - zauważył Nikodem Fomicz, który w świetle latami dostrzegł kilka świeżych plam na kamizelce Raskolnikowa. - A tak, zawalałem się... jestem cały we krwi!-rzekł Raskolnikow z jakąś osobliwą miną, potem uśmiechnął się, kiwnął głową i jął zstępować ze schodów. Schodził wolno, bez pośpiechu, zgorączkowany i - lubo nie zdawał sobie z tego sprawy - pełen jednego, nowego, nieograniczonego poczucia nagłej pełni i potęgi życia. To doznanie przypominało może uczucie skazanego na śmierć człowieka, któremu-niespodziewanie odczytują akt ułaskawienia. W połowie schodów dopędził go pop wracający do domu; Raskolnikow w milczeniu puścił go naprzód, zamieniwszy z nim bezsłowny ukłon. A gdy już miał zejść z ostatnich schodków, usłyszał poza sobą czyjeś pośpieszne kroki. Ktoś go do-pędzał.''Była to Polunia^ biegła za nim i wolała: - Proszę pana! Proszę pana!

Obrócił się do niej. Wówczas zbiegła z ostatniego półpiętrza i zatrzymała się tuż przed nim, o jeden schodek wyżej niż on. Z dworu sączyła się mętna poświata. Raskolnikow dojrzał chu-dziutkie, lecz miłe liczko dziewczynki uśmiechającej się do niego i spoglądającej nań wesoło, po dziecinnemu. Przybie-192

gła ze zleceniem, które widocznie jej samej bardzo się podobało. - Proszę pana, jak pan się nazywa?... Aha, i gdzie pan mieszka? - spytała skwapliwie, zdyszanym głosikiem. Położył obie ręce na jej ramionach i przyglądał jej się z jakimś uczuciem szczęścia. Tak mu było przyjemnie patrzeć na nią - sam nie wiedział dlaczego. - A kto panieneczkę przysyła?

- Przysyła mnie siostra, Sonia - odparła dziewczynka uśmiechając się jeszcze weselej. - Byłem pewien, że przysyła cię siostra Sonia.

- Także mama mnie przysyła. Kiedy Sonia kazała mi lecieć, mamusia także podeszła i powiedziała: "Leć prędziutko, Poluniu!" - Lubisz Sonię?

- Kocham ją najwięcej ze wszystkich! - z niezwykłą mocą oświadczyła Polunia, a uśmiech jej stal się nagle poważny. - A mnie będziesz lubiła?

Zamiast odpowiedzi dziewczynka zbliżyła twarzyczkę, usteczka naiwnie wyciągnęły się do pocałunku. Wtem jej ramiona, cieniutkie jak zapałki, objęły go mocno, mocno, główka pochyliła się na jego ramię i dziewczynka cicho zapłakała, coraz bliżej tuląc się do niego. - Szkoda mi tatusia! - rzekła po chwili, podnosząc zapłakaną twarzyczkę i ocierając łzy rękami. - Teraz chodzą po ludziach takie nieszczęścia - dodała niespodziewanie, z tą stateczną miną, którą przybierają dzieci, gdy pragną mówić "jak dorośli". - Tatuś was kochał?

- Najwięcej z nas wszystkich kochał Lideczkę - ciągnęła bardzo serio, bez uśmiechu, teraz już zupełnie tak, jak mówią dorośli:-najwięcej kochał ją dlatego, że najmniejsza, i dlatego także, że chora, i zawsze przynosił jej gościńce, a nas uczył czytać, a mnie - gramatyki i religii - uzupełniła z godnością - a mamusia nic nie mówiła, lecz wiedzieliśmy, że ona to lubi, i tatuś wiedział, a mamusia chce mnie uczyć po francusku, bo już pora, żebym otrzymała wykształcenie. - A modlić się umiecie?



- Ma się rozumieć, że umiemy! Już dawno. Ja jestem duża,

 

więc modlę się sama, a Kola i Lideczka - razem z mamą, głośno; najpierw odmawiają Pozdrowienie Anielskie, potem jeszcze jedną modlitwę: "Boże, odpuść i pobłogosław naszej siostrze Soni", potem jeszcze: "Boże, odpuść i pobłogosław naszemu drugiemu tatusiowi", bo nasz starszy tatuś już umarł, a ten przecie był drugim tatusiem i my się za niego także modlimy. - Poluniu, na imię jest mi Rodion; pomódlcie się kiedy i za mnie: "za grzesznego Rodiona" - nic więcej. - Całe życie będę się modlić za pana - gorąco upewniła dziewuszka i raptem znów się zaśmiała, rzuciła się ku niemu, znowu uściskała go mocno. Raskolnikow podał jej swe nazwisko, adres i przyrzekł, że nazajutrz na pewno wstąpi. Dziewczynka odeszła, bezgranicznie nim zachwycona. Było już po dziesiątej, gdy wyszedł na ulicę. W pięć minut później stał na moście, dokładnie w tym miejscu, skąd rzuciła się kobieta. "Basta! - zadecydował stanowczo i uroczyście. - Precz z majakami, precz z urojonymi strachami, precz z upiorami!... Życie jest! Czyż ja przed chwilą nie żyłem? Życie moje nie umarło razem ze starą lichwiarką! Panie, świeć nad jej duszą i- dosyć! Pora ci, moja paniusiu, na wieczne odpoczywanie! Teraz nastaje królestwo rozsądku i światła, i... woli, i siły... Jeszcze zobaczymy, kto silniejszy! Teraz się jeszcze zmierzymy! - dodał buńczucznie, jakby się zwracał do jakichś mrocznych potęg i wyzywał je. - A już byłem gotów żyć chociażby na kwadratowym łokciu przestrzeni!" "...W tej chwili jestem bardzo słaby, ale... zdaje się, że choroba minęła. Już wychodząc z domu czułem, że tak będzie. Ale, ale: dom Poczynkowa jest o dwa kroki. A choćby i nie o dwa kroki, to do Razumichina trzeba nieodzownie... niechaj wygra zakład!... Niech mu tam będzie, pal go sześć!... Potrzebne są siły, siły; bez sił nic człowiek nie wskóra; siłę zaś zdobywa się również siłą, oto czego oni nie wiedzą" - dodał z dumną przechwałką i, ledwie powłócząc nogami, zeszedł z mostu. Duma i pewność siebie wzmagała się w nim nieustannie, każdej następnej minuty był już innym człowiekiem niż moment przedtem. A ostatecznie cóż to zaszło, co go tak odmieniło? Ba, sam nie wiedział. Niby komuś, kto się uchwycił brzytwy, wydało mu się nagle, że "i on może żyć, życie jeszcze 194

jest, życie jego nie umarło razem ze starą lichwiarką". Możliwe, że wysnuł ten wniosek nazbyt pochopnie, lecz o tym nie myślał.

"A jednak poprosiłem o modlitwę za grzesznego Rodiona - przemknęło mu przez myśl - no, ale to tak sobie... na wszelki wypadek!" - dorzucił i zaraz się roześmiał ze swego sztubackiego wybryku. Był w doskonałym humorze. 'Razumichina odszukał łatwo: w domu Poczynkowa znano już nowego lokatora i dozorca od razu wskazał mu drogę. Już w połowie schodów można było dosłyszeć zgiełk i ożywioną rozmowę sporej gromady. Drzwi na schody były szeroko otwarte, dolatywały okrzyki i dyskusje. Pokój Razumichina był wcale duży, a zebrało się w nim z piętnaście osób. Raskolnikow zatrzymał się w przedpokoju. Tutaj, za przepierzeniem, dwie służące właścicieli mieszkania krzątały się około dwóch wielkich samowarów, około butelek, talerzy i półmisków z pieczonym pierogiem i przystawkami, 'przyniesionych z kuchni gospodarzy. Raskolnikow posłał po Razumichina. Ów przyleciał uszczęśliwiony. Od pierwszego wejrzenia znać było, że nie wylewał za kołnierz, i jakkolwiek Ra-zumichin nigdy bodaj nie mógł się upić na dobre, tym razem jego podochocenie dawało się zauważyć. - Słuchaj - zagadał Raskolnikow - przyszedłem ci tylko powiedzieć, żeś wygrał zakład i że istotnie, nigdy nie trzeba ręczyć za siebie. Ale wstąpić do ciebie nie mogę: tak opadłem z sil, że lada chwila z nóg się zwalę. Toteż witaj i żegnaj! A jutro wpadnij do mnie. - Wiesz co? odprowadzę cię do domu! Bo skoro sam powiadasz, że ci słabo, to... - A goście? Kto jest ten kędzierzawy, który tylko co zaglądał tutaj? - Ten? A diabli go wiedzą! Pewnie jaki znajomy wujaszka, a może tak sobie przyszedł... Zostawię z nim wuja; to złoty człowiek; szkoda, że się z nim zaraz nie możesz poznajomić. A zresztą, pal ich wszystkich licho! Ja im teraz nie w głowie, przy tym muszę koniecznie przewietrzyć się, boś ty, bracie, przyszedł w samą porę; jeszcze dwie minuty, a byłbym wszczął bójkę, jak Boga kocham! Plotą jak na mękach... Nie masz pojęcia, do jakiego stopnia człowiek może bujać, kiedy się zagalopuje! A zresztą, dlaczego nie.miałbyś mieć pojęcia? 101

 

Czyż my sami nie bujamy? Et, niech sobie bujają: za to później bujać nie będą. Posiedź tu momencik, zaraz ściągnę Zosimo-wa. Zosimow rzucił się na Raskolnikowa aż z jakąś zachłannością; widać było, że go piecze ciekawość. Po chwili rozpogodziła mu się twarz. - Niezwłocznie do łóżka! - zaordynował obejrzawszy pacjenta, ile się dało - a na noc warto by coś zażyć. Zażyje pan? Mam tutaj przy sobie... proszeczek taki. - Nawet dwa - przystał Raskolnikow. I od razu zażył proszek. - To bardzo dobrze, że sam go odprowadzisz - pochwalił Zosimow Razumichina. - Co będzie jutro, to się okaże, ale dzisiaj jest wcale-wcale: od rana duża zmiana na lepsze. Nie spodziewałem się tego... - Czy wiesz, co mi szepnął Zosimow na odchodnym? - wygarnął Razumichin, jak tylko znaleźli się na ulicy. - Bracie, powiem ci wszystko bez ogródek, bo to są durnie. Zosimow kazał mi gadać z tobą po drodze i zmusić ciebie do gadania, a potem powtórzyć mu, bo przyszła mu taka myśl, żeś ty... wariat albo bliski wariactwa. No, wyobraź sobie! Po pierwsze: tyś od niego trzykroć mądrzejszy; po wtóre: jeżeli nie masz fioła, to możesz gwizdać na to, że ubrdai sobie takie dyrdymałki; po trzecie: ten kloc, i w dodatku chirurg, dostał kręćka na punkcie chorób umysłowych; co się zaś ciebie tyczy, to go przekonała ostatecznie twoja dzisiejsza rozmowa z Zamiotowem. - Zamiotow wszystko ci opowiedział?

- Wszystko, i wybornie zrobił. Ja teraz rozumiem doskonale i Zamiotow zrozumiał... No, słowem, Rodia... chodzi o to, że... W tej chwili jestem krzynkę pod gazem... Ale to nic... chodzi o to, że ta myśl... kapujesz? istotnie nawijała im się... kapujesz? Właściwie nie ośmielili się wyjeżdżać z tym głośno, boć to niestworzone brednie, a zwłaszcza teraz, gdy przyskrzyniono tego malarza, wszystko to pękło, wygasło na wieki. A oni po to właśnie są durniami, żeby tak bredzić. Ja wówczas troszeczkę porachowałem kości Zamiotowowi - ale to między nami, bracie; broń Boże, nie pokaż, że wiesz; zauważyłem, że jest drażliwy; rzecz ta miała miejsce u Lawi-zy... Ale dzisiaj, dzisiaj, wszystko się wyjaśniło. Najlepszy to 196

ten Ilia Pietrowicz! Skorzystał wówczas z twego zemdlenia w biurze, lecz później sam się wstydził, ja przecie wiem... Raskolnikow słuchał chciwie. Razumichin po pijanemu puścił farbę. - Zemdlałem wtedy dlatego, że było duszno i cuchnęło pokostem - rzekł Raskolnikow. - Będziesz jeszcze tłumaczył! Pokost swoją drogą, a swoją drogą już od miesiąca groziło ci zapalenie mózgu; Zosimow świadkiem! Ale żebyś widział, jak się ten smarkacz Zamiotow teraz gryzie! "Nie jestem wart małego palca tego człowieka!"- powiada. Czyli twojego. On, bracie, miewa dobre odruchy. Ale nauczka, nauczka, którąś mu dzisiaj dał w "Kryształowym Pałacu", to szczyt doskonałości! Z początku przeraziłeś go tak, że omal nie dostał konwulsji. Toż ty prawie zmusiłeś go na nowo uwierzyć w tę nieprawdopodobną banialukę, a potem, nagle, zagrałeś mu na nosie: "Masz, spojrzyj, co złapałeś na wędkę!" Kapitalne! On jest teraz zmiażdżony, rozpłaszczony, zabity! Mistrz z ciebie, jak Boga kocham, i dobrze im tak! Oj, że też mnie tam nie było! Dzisiaj czekał ciebie jak kania dżdżu. Porfiry także pragnie cię poznać. - A... już i ten... A czemuż zawdzięczam awans na wariata? - Wariata, nie wariata... Zdaje się, że mam trochę za długi język, niepotrzebnie ci naplotłem... Uważasz, Zosimowa uderzyło, że ciebie tylko ten jeden punkt interesuje... Teraz powód jest jasny, skoro poznaliśmy wszystkie okoliczności... i jak to ciebie drażniło, i jak się zbiegło z chorobą... Mam trochę w czubie, bracie, ale licho go wie, on ma jakiś tam swój pomysł... Przecie mówię ci: sfiksował na punkcie chorób umysłowych. Ale ty na to gwiżdż... Milczeli pół minuty.

- Słuchaj, Razumichin - podjął Raskolnikow -chcę ci powiedzieć prosto z mostu: byłem dopiero co w domu nieboszczyka... zmarł bowiem urzędnik... ja tam oddałem wszystkie swoje pieniądze... a oprócz tego, tylko co całowała mnie jedna istota, która, choćbym nawet kogo zabił, również by... Słowem, widziałem tam drugą jeszcze istotę... z ognistym piórkiem... a zresztą mącą mi się myśli; bardzo mi słabo, podtrzymaj mnie... oto już schody... - Co tobie? Co tobie?-dopytywał zaniepokojony Razumichin. ł07

 

- Troszkę w głowie rtii się kręci, ale nie o to chodzi, tylko o to, że mi tak smutno, tak smutno! niby kobiecie... doprawdy! Patrz, co to? patrz! patrz! - Co?

- Czyż nie widzisz? Światełko w moim pokoju, widzisz? przez szparę... Stali już u wstępu na trzecią kondygnację, przy drzwiach gospodyni; w rzeczy samej, widać było z dołu, że się w izdebce Raskolnikowa świeci. - Dziwne! Może to Anastazja-zauważył Razumichin.

- Nigdy nie bywa u mnie o tej porze, z pewnością już dawno śpi; ale... jest mi wszystko jedno. Żegnaj! - Co znowu! Zaprowadzę cię, razem wejdziemy!

- Wiem, że wejdziemy razem, ale ja chcę tutaj uścisnąć ci rękę i tutaj się z tobą pożegnać. No, dawaj rękę, bądź zdrów! - Co ci jest, Rodia?

- Nic; idźmy; będziesz świadkiem.

Ruszyli na górę i Razumichinowi błysnęła myśl, że może jednak Zosimow miał słuszność. "Och! zdenerwowałem go swoją paplaniną!"-mruknął do siebie. Nagle, podchodząc do drzwi, usłyszeli w pokoju głosy. - Cóż to się dzieje?-zawołał Razumichin.

Raskolnikow pierwszy ujął za klamkę i otworzył drzwi na oścież; otworzył-i stanął na progu jak wryty. Matka i siostra siedziały u niego na kanapie i oczekiwały już półtorej godziny. Czemuż spodziewał się ich najmniej ze wszystkich i najmniej o nich myślał, kiedy nie dalej niż dzisiaj potwierdzono mu wiadomość, że już wyruszyły w drogę, jadą, rychło przybędą? Przez półtorej godziny na wyprzódki wypytywały Anastazję, która i teraz stała przed nimi i już zdążyła opowiedzieć wszystkie ploteczki. Nie posiadały się ze strachu na wiadomość, że Rodia "zbiegł dzisiaj", chory i, sądząc z opowieści, niezupełnie przytomny! "Boże, co się z nim dzieje!" Obydwie płakały, obydwie przeszły krzyżową mękę przez te sześć kwadransów oczekiwania. Raskolnikowa powitał radosny, wniebowzięty krzyk. Obie rzuciły się ku niemu. Lecz on stał jak słup; piorunem poraziła go raptowna, niemożliwa do zniesienia świadomość. Jego ramiona nie chciały, nie mogły podnieść się do uścisku. Matka 198

i siostra dusiły go w objęciach, całowały, śmiały się, szlochały... Cofnął się o krok, zachwiał i runął na podłogę bez zmysłów. Popłoch, krzyk, przerażenie, jęki... Razumichin, stojący w progu, wpadł do pokoju, porwał chorego potężnymi rękoma i w mig położył go na kanapie. - To nic, to nic! - wołał do matki i siostry przyjaciela - to zemdlenie, to wierutne głupstwo! Pięć minut temu doktor powiedział, że mu daleko lepiej, że już zupełnie zdrów! O, już przychodzi do siebie, o, już się ocknął!... I chwytając Dunię za rękę, tak że omal nie wywichnął jej stawów, pochylił ją i kazał zobaczyć, że "już się ocknął". Matka i siostra patrzyły w Razumichina jak w tęczę, z rozczuleniem i wdzięcznością. Już wiedziały od Anastazji, czym był dla ich Rodi przez cały ciąg choroby ten "roztropny młodzieniec", jak go później nazwała, tegoż wieczoru, w poufnej rozmowie z Dunią sama Pulcheria Aleksandrowna Raskolnikowa.

 

CZĘŚĆ TRZECIA

 

Raskolnikow dźwignął się i usiadł na kanapie.

Słabo skinął na Razumichina, by przerwać potok żarliwych a bałamutnych pocieszeń, skierowanych do matki i siostry, wziął je za ręce i ze dwie minuty milczał wpatrując się to w jedną, to w drugą. Matkę wzrok jego przeraził. Widniało w tym wzroku jakieś aż do bólu stężone uczucie, lecz zarazem tkwiło w nim coś nieruchomego, coś nieledwie szalonego. Pulcheria Aleksandrowna się rozpłakała. Awdotia Romanowna była blada; dłoń jej drżała w dłoni brata. - Idźcie do siebie... z nim - bąknął przerywanym głosem, wskazując na Razumichina - do jutra; jutro wszystko... Dawnoście przyjechały? - Wieczorem, Rodia - odrzekła Pulcheria Aleksandrowna - pociąg okropnie się spóźnił. Ale, Rodia, ja za nic w świecie nie odejdę teraz od ciebie! Przenocuję tutaj... - Nie dręcz mnie! - sarknął opryskliwie i machnął ręką.

- Ja zostanę przy nim! - huknął Razumichin - ani na chwilę go nie odstąpię, a moi goście niech się dadzą wypchać! Honory domu może robić wujaszek. - Kiedy, w jaki sposób ja się panu odwdzięczę - zaczęła Pulcheria Aleksandrowna, znów ściskając dłoń Razumichina, lecz Raskolnikow i tym razem jej przerwał:

 

- Nie mogę, nie mogę - powtarzał w rozdrażnieniu - nie dręczcie mnie! Dosyć, idźcie sobie... Nie mogę!... - Chodźmy, mamusiu, trzeba przynajmniej wyjść na chwilę z pokoju - szepnęła strwożona Dunia - my go męczymy, to przecie widoczne. - Czyż rzeczywiście i mnie nie wolno popatrzeć na niego, po tych trzech latach! - zalkala Pulcheria Aleksandrowna. - Czekajcie! - znowu zatrzymał je - ciągle mi przerywacie, a ja mam zamęt w głowie... Widziałyście Łużyna? - Nie, Rodia, ale on już wie o naszym przyjeździe. Słyszałyśmy, że Piotr Pietrowicz był tak dobry i odwiedził cię dzisiaj - dość lękliwie dodała Pulcheria Aleksandrowna. - Owszem... był tak dobry... Duniu, zapowiedziałem Łu-żynowi, że go zrzucę ze schodów, i przepędziłem go do diabła... - Rodia, bój się Boga! Z pewnością... nie chcesz powiedzieć... - spróbowała wystraszona Pulcheria Aleksandrowna, lecz dała pokój spojrzawszy na Dunię. Awdotia Romanowna przyglądała się bratu bacznie i czekała dalszego ciągu. Obie już były powiadomione o kłótni przez Anastazję, o ile ta zdołała zrozumieć i powtórzyć; obie też przeżywały udrękę niepewności i oczekiwania. - Duniu - z wysiłkiem podjął Raskolnikow - ja sobie tego małżeństwa nie życzę, toteż masz zaraz jutro, przy pierwszym słowie, odpalić Łużyna tak, żeby nam się więcej na oczy nie pokazywał. - O mój Boże! - jęknęła matka.

- Rodia, zastanów się, co mówisz! - porywczo zaczęła Dunia, ale wnet się pohamowała. - Może teraz nie jesteś w stanie... zmęczyłeś się - rzekła łagodnie. - Że niby majaczę? Bynajmniej... Wychodzisz za Łużyna dla mnie. Ja zaś tej ofiary nie przyjmuję. I dlatego dziś jeszcze napisz list... z odmową... Jutro rano dasz mi go przeczytać, i kropka. - Tego nie mogę zrobić! - obruszyła się urażona dziewczyna. - Jakim prawem... - Dunieczko, tyś także popędliwa, daj pokój, jutro... Czyż nie widzisz... - spłoszyła się matka podbiegając do Duni. - Oj, już lepiej chodźmy sobie! - Bredzi! - krzyczał podchmielony Razumichin - bo jakżeby się ośmielił! Jutro wszystek ten dur wyparuje mu ze łba... A dzisiaj istotnie wypędził go. Tak było. A tamten się pogniewał... Gadał tutaj, roztaczał przed nami swą wiedzę, później wyniósł się wziąwszy ogon pod siebie... - Więc to prawda?-biadała Pulcheria Aleksandrowna.

- Do jutra, Rodia - ze współczuciem rzekła Dunia. - Chodźmy, mamo... Do widzenia, Rodia! - Słyszysz, Duniu? - powtórzył dobywając ostatnich sił. -Ja nie bredzę; to małżeństwo byłoby podłością. Niech ja będę łajdakiem, ale tyś nie powinna... wystarczy ktoś jeden... i choć jestem łajdakiem, lecz takiej siostry nie uznam za siostrę. Albo ja, albo Łużyn r Idźcie, już... - Ależ zwariowałeś! Despota!-ryknął Razumichin, jednak Raskolnikow już nie odpowiedział, może nawet nie miał sił odpowiedzieć. Położył się na kanapie i odwrócił, wyczerpany do szczętu. Dunia ciekawie zerknęła na Razumichina; błysnęły czarne jej oczy. Razumichina aż ciarki przeszły pod tym spojrzeniem. Pulcheria Aleksandrowna stała jak gromem rażona. - Za nic nie mogę odejść! - szeptała do Razumichina, bliska rozpaczy - zostanę tutaj, gdziekolwiek; niechaj pan odprowadzi Dunię. - I wszystko pani popsuje! - również szeptem żachnął się Razumichin. - Wyjdźmy przynajmniej na schody. Anastazjo, poświeć!! Przysięgam - ciągnął dalej półszeptem, już na podeście - że z rana o mało nas nie pobił, to znaczy doktora i mnie! Rozumie pani? samego doktora! I doktor ustąpił, by go nie drażnić, i odszedł, ja zaś na dole zostałem na straży, a on tymczasem ubrał się i drapnął. Jeżeli panie będą go drażniły, to i teraz, w nocy, drapnie i coś sobie zrobi... - Ach, co pan mówi!

- Przy tym Awdotii Romanownie żadną miarą nie wypada iść do tego zajazdu samej! Proszę pomyśleć, gdzie się panie zatrzymały! Czyż ten hycel. Piotr Pietrowicz, nie mógł przyzwoitszego mieszkania... Przepraszam, jestem trochę wstawiony i dlatego... tak na niego powiedziałem! proszę nie zwracać uwagi... - Ależ ja pójdę tutaj do gospodyni - nastawała Pulcheria Aleksandrowna-ubłagam ją, żeby mnie i Duni dała kącik na tę noc. Nie mogę go tak zostawić, nie mogę! Tak rozmawiając stali na schodach, na podeście, tuż pod

 

drzwiami gospodyni. Anastazja im świeciła stojąc o schodek niżej. Razumichin był nadzwyczaj podniecony. Pół godziny temu, odprowadzając Raskolnikowa do domu, był wprawdzie zanadto gadatliwy, z czego też zdawał sobie sprawę, ale całkiem rześki i bez mała przytomny, pomimo olbrzymią ilość wypitych tego wieczoru trunków. Natomiast teraz stan jego przypominał jakieś zachwycenie, a równocześnie rzekłbyś, że wszystek wypity trunek na nowo, raptownie i ze zdwojoną siłą rzucił mu się do głowy. Stal koło obu pań, trzymając je za ręce, namawiając, przekładając im swoje racje ze zdumiewającą otwartością i, prawdopodobnie dla tym snadniejszego przekonania ich, prawie przy każdym słowie mocno, jak w obcęgach, aż do bólu ściskał ich dłonie oraz bez najmniejszej żenady chłonął wzrokiem Awdotię Romanownę. Od czasu do czasu sykały z bólu i próbowały wyrwać ręce z jego olbrzymiej, kościstej łapy, lecz on nie tylko nie spostrzegał, o co chodzi, ale jeszcze mocniej przyciąga! je do siebie. Gdyby w tej chwili zażądały, by się dla oddania im usługi rzucił ze schodów na złamanie karku, natychmiast by spełnił ten rozkaz, bez namysłu i wahania. Pulcheria Aleksandrowna, zalterowana niepokojem o syna, czuła wprawdzie, iż ten młodzieniec jest dość ekscentryczny i nieco zbyt dotkliwie ściska jej rękę, ale ponieważ jednocześnie był to dla niej człowiek opatrznościowy, więc wolała nie dostrzegać tych wszystkich ekscentrycznych szczegółów. Dunia natomiast, jakkolwiek również niespokojna o brata i przy tym bynajmniej nie płochliwa, reagowała zdumieniem i nieledwie przestrachem na spojrzenia jego przyjaciela, płonące dzikim ogniem; jedynie dzięki bezgranicznej ufności, jaką w niej wzbudziły opowieści Anastazji o tym dziwnym człowieku, opierała się pokusie, by uciec od niego i pociągnąć za sobą matkę. Rozumiała też, że teraz może by nawet nie mogły od niego uciec. Zresztą, po upływie dziesięciu minut znacznie się uspokoiła: Razumichin miał tę właściwość, że niezależnie od nastroju od razu się wypowiadał w całej pełni, że jego rozmówca rychło zdawał sobie sprawę, z kim ma do czynienia. - Do gospodyni iść niepodobna, i byłoby to strasznie głupio! - gorliwie perswadował Pulcherii Aleksandrownie. - Chociaż pani jest matką, jednak w razie pozostania tutaj doprowadzi go pani do wściekłości, a wtedy diabli wiedzą co '•xvi


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 21 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.012 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>