Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 21 страница



- Zdrów, zdrów! - wesoło krzyknął do wchodzących Zo-simow. Był już tutaj z dziesięć minut; siedział, jak i wczoraj, w rożku kanapy. Raskolnikow siedział w przeciwległym rogu, zupełnie ubrany, ba, starannie umyty i uczesany, co mu się od dawna nie zdarzało. W pokoju zrobiło się ciasno, lecz Anastazja i tak zdążyła wśliznąć się za gośćmi i nastawiła ucha. Istotnie, Raskolnikow był prawie zdrów, zwłaszcza w porównaniu z wczorajszym stanem, tylko że był bardzo blady, roztargniony i osowiały. Wyglądał na rannego albo na człowieka, który cierpi silny ból fizyczny: brwi miał nastroszone, wargi zaciśnięte, wzrok zgorączkowany. Mówił mało i niechętnie, jakby ze wzdraganiem czy przymusem, a w jego ruchach widniał chwilami niepokój. Brakowało jedynie temblaka na szyi lub opatrunku z gazy na ręku, a byłby zupełnie podobny do kogoś, komu boleśnie obiera się palec albo dolega zraniona ręka, czy coś w tym rodzaju. Lecz i ta blada, posępna twarz rozjaśniła się przelotnie, gdy weszły matka i siostra; ale z tym jedynie skutkiem, że miejsce poprzedniego markotnego roztargnienia zajęła tym bardziej skupiona udręka. Rozjaśnienie minęło rychło, udręka zaś pozostała-i Zosimow, który Obserwował i studiował swego pacjenta z całym młodzieńczym zapałem zaczynającego dopiero praktykować lekarza, ze zdziwieniem zauważył u niego, z chwilą wejścia krewnych, nie radość, lecz jakby ciężką, tajoną determinację, że oto trzeba będzie godzinę lub dwie znosić torturę, której już się nie da uniknąć. Widział następnie, jak niemal każde stówko rozmowy zdawało się dotykać jakiejś rany pacjenta i rozjątrzać ją; ale zarazem podziwiał też poniekąd, że wczorajszy maniak, o lada słowo wpadający we wściekłość, dziś potrafi tak panować nad sobą i zatajać swe uczucia. - Tak, ja sam teraz widzę, żem prawie zdrów - powiedział Raskolnikow całując matkę i siostrę z taką życzliwością, że Pulcheria Aleksandrowna "aż rozpromieniała.-A mówię to już nie po wczorajszemu-dorzucił zwracając się do Razumichina i po przyjacielsku ściskając mu dłoń. - Mnie on dzisiaj aż zadziwił - zaczął Zosimow wielce rad z przybycia gości, bo przez te dziesięć minut stracił już był wątek rozmowy z chorym. - Jeżeli tak dalej pójdzie, to za dwa, trzy dni będzie już całkiem taki jak przedtem, to znaczy jak przed miesiącem czy dwoma... czy nawet trzema. Bo na to się od dawna, zanosiło, co? Niech się pan teraz przyzna, że może pan sam był trochę winien? -dodał z ostrożnym uśmiechem, jakby wciąż jeszcze bal się go czym rozdrażnić. - Bardzo możliwe - zimno odparł Raskolnikow.

- Mówię to dlatego - ciągnął zachęcony Zosimow - że całkowity powrót do zdrowia zależy teraz wyłącznie od pana. Obecnie, gdy już z panem można rozmawiać, chciałbym podkreślić, że nieodzownie należy usunąć pierwotne, że się tak wyrażę, zasadnicze czynniki, które wpłynęły na zaistnienie pańskiego chorobliwego stanu; wówczas się pan uleczy, w prze-

ciwnym zaś razie będzie jeszcze gorzej. Tych pierwotnych czynników ja nie znam, lecz panu muszą one być wiadome. Jesteś pan człowiekiem rozumnym i niewątpliwie obserwował pan siebie. Mam wrażenie, że początek pańskiego rozstroju łączy się poniekąd z opuszczeniem uniwersytetu. Nie wolno panu pozostawać bez zajęć, toteż praca tudzież jasno wytknięty sobie cel mogłyby, sądzę, ogromnie panu dopomóc. - Tak, tak, ma pan kompletną rację... Co żywo wstąpię na uniwersytet i wtedy wszystko pójdzie... jak z płatka... Zosimow, który swych mądrych rad udzielał częściowo dla efektu wobec tych dam, był trochę niemile zaskoczony, gdy skończywszy swą mowę i spojrzawszy na słuchacza dostrzegł w wyrazie jego twarzy niedwuznaczną drwinę. Zresztą trwało to tylko chwilę. Pulcheria Aleksandrowna natychmiast jęła dziękować Zosimowowi, szczególnie za wczorajszą jego bytność w hotelu... - Jak to? był u was i w nocy? - spytał Raskolnikow, jak gdyby z niepokojem. - Więc wy także nie spałyście po podróży? - Ach, Ródia, toż to było tylko do drugiej. Dunia i ja w domu także nie kładłyśmy się nigdy przed drugą. - Ja też nie wiem, jak mu dziękować - podjął Raskolnikow, raptownie się zasępiając i spuszczając oczy. - Że już pominę kwestię pieniędzy, pan daruje, że o tym wspomniałem - zwrócił się do Zosimowa - nie wiem doprawdy, czym sobie zasłużyłem na taką specjalną troskliwość. Po prostu nie rozumiem... i... i to mi nawet ciąży, właśnie dlatego, że nie rozumiem; otwarcie mówię to panu. - Niechże się pan nie rozstroją - rzekł Zosimow z wymuszonym śmiechem - proszę przypuścić, że jest pan pierwszym moim pacjentem; wiadomo, że my, dopiero zaczynający praktykować lekarze, kochamy swych pierwszych pacjentów jak rodzone dzieci, czasem nawet zakochujemy się w nich. A ja przecie zanadto w pacjentów nie opływam. - Już nie mówię o nim - dorzuca Raskolnikow wskazując na Razumichina - a on także nic ode mnie nie miał prócz impertynencji i kłopotów. - Patrzcie go! kłamie jak z nut! Jesteś dzisiaj w sentymentalnym nastroju czy co? - krzyknął Razumichin. Gdyby był przenikliwszy, widziałby, że sentymentalnego



nastroju nie ma tu bynajmniej, natomiast jest coś wprost przeciwnego. Awdotia Romanowna spostrzegła to. Śledziła brata wzrokiem pilnym i niespokojnym. - O tobie zaś, mamo, nie śmiem nawet mówić - ciągnął dalej, jak wyuczoną zawczasu lekcję. - Dopiero dzisiaj zdołałem uświadomić sobie, coście wczoraj musiały tu przeżywać oczekując na mój powrót. Rzekłszy to wyciągnął nagle rękę do siostry, milcząco i z uśmiechem. Ale w uśmiechu jego odbiło się tym razem prawdziwe, niekłamane uczucie. Dunia skwapliwie chwyciła i uścisnęła podaną sobie dłoń, ucieszona i wdzięczna. Po raz pierwszy zwracał się do niej po wczorajszej sprzeczce. Twarz matki zajaśniała zachwytem i szczęściem na widok tej ostatecznej i bezsłownej zgody rodzeństwa. - Właśnie za to go lubię! - energicznie obracając się na krześle szepnął Razumichin, zawsze skłonny do wyolbrzymiania wszystkiego.-Miewa takie odruchy!... "Jak to wszystko ładnie u niego wychodzi - medytowała matka w duchu - jakie ma szlachetne porywy, z jaką prostotą i delikatnością załatwił całe to wczorajsze nieporozumienie z siostrą - przez zwykłe podanie ręki w takiej chwili i przez poczciwe spojrzenie... Jakie piękne ma oczy i jak piękna jest jego twarz!... Może nawet przystojniejszy od Dunieczki... Może nawet przystojniejszy od Dunieczki... Ale mój Boże, cóż to za garnitur! jak okropnie jest ubrany! Wasia, chłopak na posyłki w sklepie Wachruszyna, ubiera się lepiej!... Ach, rzuciłabym się do niego, objęłabym go i... zapłakała - lecz boję się, boję... Boże, jaki on jest!... Niby nawet mówi łagodnie, a ja się boję! Właściwie czego się boję?..." - Ach, Rodia - podjęła znienacka, śpiesząc odpowiedzieć na jego uwagę - nie uwierzysz, jakieśmy wczoraj były z Du-nieczką... nieszczęśliwe! Teraz, gdy już wszystko minęło i skończyło się, gdyśmy wszyscy znowu szczęśliwi - mogę opowiedzieć. Wyobraź sobie: biegniemy tutaj, omal nie wprost z wagonu, żeby cię prędzej uściskać, a ta kobieta (aha, ona jest tu! Dzień dobry, Anastazjo...) powiada nam ni z tego, ni z owego, że leżysz w malignie, żeś tylko co ukradkiem uciekł przed doktorem, w gorączce, na ulicę i że ktoś pobiegł ciebie szukać. Nie uwierzysz, co się z nami działo! Od razu stanęło mi w oczach, jak tragicznie zginął porucznik Potanczykow,

 

nasz znajomy, przyjaciel twego ojca - ty go nie pamiętasz, Rodia - także w malignie i tak samo wybiegł z domu, a na dworze wpadł do studni, dopiero nazajutrz zdołano go wydobyć. No a my, naturalnie, jeszcześmy bardziej egzagerowały. Chciałyśmy lecieć szukać Piotra Pietrowicza, żeby choć jego się poradzić... bośmy przecie były same, zupełnie same- przeciągnęła żałosnym tonem i wtem przygryzła sobie język na myśl, że napomykać o Piotrze Pietrowiczu jest jeszcze dość niebezpiecznie, mimo iż "wszyscy są znowu zupełnie szczęśliwi". - Tak, tak... wszystko to jest bez wątpienia... niemiłe... - bąknął w odpowiedzi Raskolnikow, ale z miną tak roztargnioną i prawie nieuważną, że Dunieczka spojrzała nań ze zdumieniem.-Co to ja jeszcze chciałam powiedzieć...-ciągnął, z wysiłkiem sobie przypominając. - Aha: mamusiu i ty, Du-nieczko, proszę, nie myślcie, żem nie chciał dzisiaj przyjść do was pierwszy i że czekałem, aż wy przyjdziecie. - Ale cóż znowu, Rodia! - zawołała Pulcheria Aleksan-drowna, zdziwiona także. "Odpowiada nam z obowiązku czy co?-pomyślała Dunieczka - i rękę wyciąga do zgody, i prosi o przebaczenie, tak jakby wydawał lekcję lub pełnił powinność." - Tylko co się obudziłem i miałem iść, ale zatrzymało mnie ubranie; wczoraj zapomniałem powiedzieć jej... Anastazji... żeby wywabiła tę krew... Dopiero teraz zdążyłem się ubrać. -Krew! jaką krew?-zatrwożyła się Pulcheria Alek-

sandrowna.

- Nic... niech się mama nie niepokoi. Ta krew jest stąd, że wczoraj, kiedym się błąkał nie całkiem przytomny, natknąłem się na jednego stratowanego człowieka... urzędnika... - Nie całkiem przytomny? Przecie wszystko pamiętasz - przerwał Razumichin. -: To prawda - z jakąś osobliwą dokładnością odrzekł na to Raskolnikow - pamiętam wszystko aż do najdrobniejszych szczegółów, lecz swoją drogą: po co ja to robiłem, po co chodziłem tam, po co gadałem? tego nie mogę należycie wytłumaczyć. - Zjawisko aż nazbyt dobrze znane - wdał się Zosimow. - Niekiedy wykonanie bywa mistrzowskie, arcyprzemyślne, lecz kierowanie postępkami, pobudka postępków - ulega rozstrojowi i zależy od różnych chorobliwych wrażeń. Niby we śnie. "Może to i lepiej, że uważa mnie nieledwie za wariata" - pomyślał Raskolnikow. - Ale w takim razie, również i zdrowi... - wtrąciła Dunieczka, z niepokojem patrząc na Zosimowa. - Wcale trafna uwaga - odparł ów. - W pewnym sensie, istotnie, my wszyscy, i to wcale nierzadko, jesteśmy jak obłąkani z. tą tylko drobną różnicą, iż "chorzy" są od nas troszeczkę bardziej obłąkani, i dlatego należy koniecznie rozróżniać tę granicę. Ludzie zaś zupełnie harmonijni wewnętrznie nie istnieją prawie, to prawda, na dziesiątki, może nawet i na wiele setek tysięcy, zdarza się jeden taki okaz, a i to w dosyć mizernych osobnikach... Gdy Zosimowowi, który dosiadł ulubionego konika, niebacznie wyrwało się słowo "obłąkany", wszyscy się zmarszczyli. Raskolnikow siedział jakby nie zwracając uwagi, zamyślony, z dziwnym uśmiechem na bladych wargach. Coś sobie w dalszym ciągu rozważał. - No więc jakże z tym przejechaniem? Przerwałem ci! - czym prędzej zawołał Razumichin. - Co?-ocknął się tamten-aha... więc zawalałem się krwią, kiedym pomagał przenieść go do mieszkania... Ale, ale, mamo, palnąłem wczoraj głupstwo nie do darowania; rzeczywiście musiałem nie być przy zdrowych zmysłach. Wszystkie pieniądze, któreś mi przysłała, dałem wczoraj... jego żonie... na pogrzeb. Jest teraz wdową... to suchotnica, nieszczęśliwa kobieta... troje malutkich sierot... głodne... w domu pustki... i jest jeszcze jedna córka... Może i ty byś dała te pieniądze, gdybyś zobaczyła... Zresztą przyznaję, nie miałem prawa tego zrobić, zwłaszcza wiedząc, z jakim trudem je zdobyłaś. Ażeby wspierać innych, trzeba najpierw mieć do tego prawo, bo w przeciwnym razie: "Crwez, chiens, si vow n'etes pas con-tents.'*-Roześmiał się.-Nieprawdaż, Duniu? - Nie, nieprawda - odparła Dunia z mocą.

- Ba! przecież i ty masz swoje... zamiary!...-burknął spojrzawszy na.nią omal nie z nienawiścią i uśmiechając się z przekąsem. - Powinienem był o tym pomyśleć... Ha, to - Zdychajcie, psy, jeśli jesteście niezadowoleni l 9-33

 

nawet chwalebne; tobie samej będzie z tym lepiej... dotrzesz do takiej granicy, że gdy jej nie przeskoczysz - będziesz nieszczęśliwa, a gdy przeskoczysz - może jeszcze nieszczę-śliwsza... Zresztą to wszystko koszalki opałki! - dodał z rozdrażnieniem, zły na siebie za TO uleganie nastrojom. - Chciałem tylko powiedzieć, mamo, że cię przepraszam - rzucił szorstko i urwał.

- Daj pokój, Rodia, jestem pewna, że wszystko, co robisz, jest piękne i mądre.

- Nie bądź tego pewna - odrzekł z kwaśnym uśmiechem.

Zapadło milczenie. Było coś wymuszonego i w całej tej rozmowie, i w milczeniu, i w zawarciu zgody, i w przebaczeniu - wszyscy to czuli. "Wygląda na to, że się mnie boją""-myślał Raskolnikow, spod oka patrząc na matkę i siostrę. Jakoż rzeczywiście, Pul-cheria Aleksandrowna im dłużej milczała, tym większy lęk ją ogarniał.

"Pod ich nieobecność zdawało mi się, że tak je kocham!" -

mignęło mu w głowie.

- Wiesz, Rodia? Marfa Pietrowna umarła! - wyrwała się

raptem Pulcheria Aleksandrowna.

- Co za Marfa Pietrowna?

- Ach, Boże, no Marfa Pietrowna! pani Swidrygajłow!

Tak dużo pisałam d o niej.

- A-a-a, tak, pamiętam... Więc umarła? Ach, naprawdę? - otrząsnął się nagle jak ze snu. - Naprawdę, umarła? I z czegóż? - Wystaw sobie: nagła śmierć! - śpieszyła Pulcheria Aleksandrowna, pokrzepiona jego zaciekawieniem - i to akurat w tym samym czasie, gdym ci wysłała ten list, nawet akurat w ten sam dzień! Wyobraź sobie, ów okropny człowiek był, zdaje się, powodem jej śmierci. Podobno straszliwie ją zbił. - Czyż u nich tak bywało?-spytał zwracając się do

siostry.

- Nie, wręcz przeciwnie. W stosunku do niej był zawsze bardzo cierpliwy, nawet ugrzeczniony. W wielu wypadkach bywał może aż nadto wyrozumiały na jej charakter, przez całe siedem lat... Jakoś nagłe stracił cierpliwość. - Zatem wcale nie jest taki okropny, skoro aż siedem lat

fW,

trzymał się w ryzach? Widzę, Dunieczko, że go usprawiedliwiasz, co? - Nie, nie, to okropny człowiek! Nic okropniejszego nie mogę sobie wyobrazić - prawie z dreszczem odparła Dunia, zasępiła się i zamyśliła. - Zdarzyło się to z rana-pośpiesznie ciągnęła dalej Pulcheria Aleksandrowna. - Po tym kazała natychmiast zakładać konie, żeby zaraz po obiedzie jechać do miasta. Bo zawsze w takich razach jeździła do miasta. Mówią, że przy obiedzie jadła z wielkim apetytem... - Obita?!

-...Zawsze miała ten... zwyczaj i jak tylko skończyła obiad, zaraz poszła, żeby nie opóźnić jazdy, do łazienki... Bo wiesz, ona się od czegoś tam kurowała kąpielami; mają u siebie zimne źródło, gdzie się też kąpała regularnie co dzień, i jak tylko weszła do wody - nagle udar! - Ja myślę! - rzekł Zosimow.

- Dotkliwie ją pobił?

- Czyż to nie wszystko jedno-odezwała się Dunia.

- Hm! Ale że też, mamo, masz ochotę opowiadać o takich bzdurach - rzucił Raskolnikow z nagłym rozdrażnieniem i jakby wbrew woli. - Ach, moje dziecko, ja już sama nie wiem, jaki obrać temat-wyrwało się Pulcherii Aleksandrownie. - Co to ma znaczyć? wy się mnie wszyscy boicie, co? - zapytał z krzywym uśmiechem. - Tak jest, zgadłeś - oświadczyła Dunia, surowo patrząc bratu prosto w oczy. - Idąc tutaj, mama na schodach aż się przeżegnała ze strachu. Jakieś drgawki przebiegły mu po twarzy.

- Ach, Duniu, co ty mówisz! Proszę ciebie, nie gniewaj się, Rodia... Duniu, po cóż to! -mówiła zmieszana Pulcheria Aleksandrowna. - Tak, to prawda, gdym tutaj jechała, cały czas marzyłam sobie w wagonie: jak to my się zobaczymy, jak nawzajem opowiemy sobie wszystko... i taka byłam szczęśliwa, żem ani zauważyła drogi! Zresztą, co ja plotę! Przecie i teraz jestem szczęśliwa... Duniu, niepotrzebnieś... Szczęśliwa jestem już chociażby dlatego, że cię widzę, Rodia... - Co znowu, mamusiu... - bąkał zakłopotany, nie patrząc na nią i ściskając jej rękę-jeszcze się nagadamy!

 

Powiedziawszy to, stropił się nagle i pobladł: znowu jedno niedawne, straszliwe uczucie śmiertelnym chlodem musnęło mu duszę; znowu zrozumiał jasno i wyraźnie, że to, co rzekł przed chwilą, jest okropnym kłamstwem; że nie tylko już nigdy nie będzie mógł "nagadać się jeszcze", ale że teraz już w ogóle nie wolno mu nigdy, z nikim, o niczym mówić. Wrażenie tej dręczacejimyśli było tak silne, że na chwilę zapomniał się prawie zupefine, wstał z miejsca i na nikogo nie patrząc zmierzał ku drzwiom. ~ - Co tobie? - krzyknął Razumichin chwytając go za

rękę. Usiadł znowu i jął się rozglądać w milczeniu; wszyscy na niego-pafrzyli ze zdumieniem.

- Czemuście wszyscy tacy osowiali!-zawołał najnie-spodziewaniej.-Powiedzcież co!. Cóż mamy tak siedzieć! No, mówcież! Rozmawiajmy... Zebraliśmy się tutaj i milczymy... No, cokolwiek bądź! - Bogu dzięki! A ja już myślałam, że się z nim rozpoczyna coś takiego jak wczoraj - rzekła Pulcheria Aleksandrowna i przeżegnała się.

- Co d jest. Rodła? - niedowierzająco zapytała Dunia.

- Nic, nic, przypomniał mi się jeden kawał - odparł

i raptem się zaśmiał.

- Ha, skoro kawał, to w porządku! Bo już zaczynałem

sądzić i ja... - mruknął Zosimow wstając z kanapy. - No, ale na mnie czas; może jeszcze wstąpię... jeżeli zastanę... Ukłonił się i wyszedł.

-Jaki to wspaniały człowiek!-zauważyła Pulcheria

Aleksandrowna.

- Tak, wspaniały, zacny, wykształcony, rozumny - mówił Raskolnikow nadspodziewanie szybko i z jakimś dotychczas niebywałym ożywieniem - już nie pamiętam, gdziem go spotykał przedtem, przed chorobą... Bo, zdaje się, że go spotykałem... I to także jest dobry człowiek! - kiwnął głową w kierunku Razumichina. - Podoba d się, Duniu? - zagadnął siostrę znienacka; nie wiedzieć czemu, roześmiał Się.

- Bardzo - odparła Dunia.

-Tfu, jakiś ty... świntuch!-jęknął Razumichin, naj-fatalniej skonfundowany i czerwony, po czym wstał z krzesła. 236

Pulcheria Aleksandrowna uśmiechnęła się z lekka, a Raskolnikow wybuchnął hałaśliwym śmiechem. - Dokądże ty?

- Ja także... muszę iść.

- Wcale nie musisz; zostań! Zosimow wyszedł, więc i ty "musisz". Nie idź... Która to godzina? Dwunasta już? Jaki masz milutki zegarek, Duniu! Czemuście znowu nabrali wody w usta? Wciąż tylko ja i ja gadam!... - To podarunek od Marfy Pietrowny-odparła Dunia.

- Strasznie drogi - uzupełniła jej matka.

- A-a-a! jaki duży, prawie nie damski.

- Lubię takie - oświadczyła Dunia.

"Więc nie od narzeczonego" - pomyślał Razumichin i nie wiedzieć czemu ucieszył się. - A ja myślałem, że to dar Łużyna - zauważył Raskolnikow. - Nie, on jeszcze nic nie ofiarował Dunieczce.

- A-a-a! Mamusiu, pamiętasz, że byłem-zakochany i chciałem się żenić - rzekł z nagła, patrząc na matkę, zdumioną i nieoczekiwanym zwrotem, i tonem, którym to powiedział.

- Ach, moje dziecko, tak! - Pulcheria Aleksandrowna wymieniła spojrzenie z Dunieczką i Razumichinem. - Hm! Tak! Cóż wam_oppwiem? Niewielenawet pamiętam. Była to taka chorowita 'dzieweczka - podjął, znowu wpadając w zadumę i spuszczając wzrok-zupełnie chora; lubiła rozdawać jałmużnę, wciąż marzyła o monasterze i kiedyś zalała się łzami, gdy zaczęła mi o tym mówić; tak, tak... pamiętam... bardzo dobrze pamiętam. Brzydulka taka... Słowo daję, nie wiem, dlaczego się wtedy przywiązałem do niej - chyba dlatego, że zawsze była chora... gdyby w dodatku była kulawa lub garbata, pewnie jeszcze bym ją bardziej pokochał... (Uśmiechnął się znacząco.) Tak... było to jakieś wiosenne majaczenie... - Nie, wcale nie samo tylko wiosenne majaczenie - żywo zaprzeczyła Dunieczką. Z natężoną uwagą spojrzał na siostrę, ale nie dosłyszał czy nawet nie zrozumiał jej słów. Następnie w głębokim zamyśleniu wstał, podszedł do matki, ucałował ją, wrócił na miejsce i usiadł.

 

- Jeszcze teraz ją kochasz! - rzekła wzruszona Pulcheria

Aleksandrowna.

- Ją? teraz? Ach, tak... mama o niej! Niel Teraz to wszystko jakby na tamtym świecie... od dawna. Zresztą i wszystko dookoła mnie dzieje się jak gdyby nie tutaj. Przyjrzał im się bacznie.

- Ot i na was... patrzę jakby z odległości tysiąca wiorst... Ale diabli wiedzą, po co o tym mówimy! I po co wypytywać?-sarknął z rozjątrzeniem i umilkł, znów się zamyślił i obgryzał paznokcie.

- Jakie masz liche mieszkanie, Rodia, istna trumna -

rzekła nagle Pulcheria Aleksandrowna, by przerwać przykre milczenie. - Jestem przekonana, że mieszkanie jest w połowie winne temu, że wpadłeś w melancholię. - Mieszkanie?... - powtórzył z roztargnieniem. - Tak, mieszkanie przyczyniło się niemało... ja także myślałem o tym... Żebyś wiedziała, mamusiu, jaką dziwną myśl wypowiedziałaś przed chwilą! - dodał z osobliwym uśmiechem. Jeszcze trochę, a towarzystwo to, ta rodzina po trzyletniej rozłące, ten serdeczny ton rozmowy przy całkowitej niemożności mówienia o czymkolwiek istotnym - stałyby się dla niego wreszcie zgoła nie do zniesienia. Była jednak pewna pilna sprawa, którą koniecznie należało tak czy owak załatwić dziś jeszcze - postanowił to sobie zaraz po przebudzeniu. Teraz aż się ucieszył z tego interesu, niby z deski ratunku. - Słuchaj, Duniu - zaczął serio i sucho - naturalnie, przepraszam cię za wczorajsze wybryki, ale mam sobie za obowiązek przypomnieć, że od istoty rzeczy nie odstąpię. Alboją, albo Luzyn._Moze ja jestem podły, lecz ty nią być nie powinnaś, wystarczy ktoś jeden. Otóż, jeżeli wyjdziesz za Lużyna, natychmiast przestanę uważać cię za siostrę. - Rodia, Rodia! Przecież to to samo co wczoraj -z bólem wykrzyknęła Pulcheria Aleksandrowna. - I dlaczego wciąż nazywasz siebie podłym? Ja tego znieść nie mogę! Wczoraj było tak samo...

- Rodionie - odparła Dunia z mocą i również sucho - w tym wszystkim tkwi pomyłka z twojej strony. Myślałam o tym w nocy i wytropiłam pomyłkę. Chodzi, zdaje mi się, o to, że przypuszczasz, że komuś i dla kogoś składam siebie w ofierze. Wcale tak nie jest. Wychodzę za mąż dla siebie, po prostu dlatego, że mi samej ciężko; później będę oczywiście rada, jeżeli mi się uda być pożyteczną krewnym, jednak w mojej decyzji nie to gra główną rolę. "Kłamie! - myślał gryząc paznokcie z gniewu. - Honorna! Nie chce się przyznać, że pragnie świadczyć dobrodziejstwa!... Ambicja! O, nikczemne charaktery! Ci ludzie nawet kochają tak, jakby nienawidzili... O, jakże ja ich wszystkich... nienawidzę!" - Słowem - ciągnęła dalej Dunieczka - wychodzę za Piotra Pietrowicza dlatego, że z dwojga złego wybieram mniejsze. Zamierzam uczciwie spełnić wszystko, czego się po mnie spodziewa, więc go nie oszukuję... Czemu się uśmiechasz? Zapłoniła się również i oczy zabłysły jej gniewem.

- Wszystko spełnisz? - zapytał z jadowitą ironią.

- Do pewnych granic. Sposób i forma, w jakiej Piotr Pietrowicz starał się o moją rękę, pokazały mi od razu, czego mu potrzeba. Niewątpliwie, on siebie ceni, może nawet za wysoko, ale myślę, że ceni i mnie także... Czemu znów się uśmiechnąłeś? - A ty czemu znów czerwieniejesz? Kłamiesz, siostrzyczko, umyślnie kłamiesz, wyłącznie z kobiecego uporu w kłamstwie, byleby postawić wobec mnie na swoim... Nie możesz szanować Lużyna: widziałem go i rozmawiałem z nim. A zatem sprzedajesz się za pieniądze, a zatem tak czy siak postępujesz haniebnie - i rad jestem, że przynajmniej potrafisz się rumienić! - Nieprawda, ja nie kłamię! - zawołała Dunieczka tracąc całą swą zimną krew - nie wyjdę za niego bez przekonania, że ceni mię i dba o mnie; nie wyjdę za ryego bez mocnego przekonania, że i ja mogę go szanować. Na szczęście mam sposób, by się o tym przekonać na pewno, i to już dzisiaj. Takie zaś małżeństwo nie jest podłością, jak ty to nazywasz! A choćbyś nawet miał słuszność, choćbym się rzeczywiście zdecydowała na nikczemność, czyż z twojej strony nie jest okrucieństwem - mówić do mnie w taki sposób? Czemu wymagasz ode mnie bohaterstwa, którego nie ma może i w tobie? To despotyzm, to przemoc! Jeżeli kogo zgubię, to tylko siebie. Jeszcze nikogo nie zarżnęłam!... Dlaczego tak patrzysz na mnie? Czemuś tak pobladł? Rodia, co d jest? Rodia! Mój drogi! -?io


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 19 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.017 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>