Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 22 страница



 

- Boże! doprowadziłaś go do omdlenia! - krzyknęła matka. ^---- Ni& nic... glu_Dstffio^_nic mi nie jest... Lekki zawrót głowyF Wcale nie'zemdlalem... Macie kręćka z tymi zemdleniami!... Hm! tak... więc co to ja chciałem? Aha, w jakiż to sposób przekonasz się dziś jeszcze, że możesz go szanować i że on ciebie... ceni, czy jak się wyraziłaś? Powiedziałaś, zdaje mi się, że dzisiaj? czy też przesłyszało mi się?

- Mamusiu, pokaż mu list Piotra Pietrowicza-rzekła

Dunieczka.

Pulcheria Aleksandrowna drżącymi rękoma podała mu list.

•Wziął go z wielką ciekawością, lecz przed wyjęciem go z koperty z nagłym zdziwieniem popatrzał na Dunieczkę. - Dziwne... - wycedził z wolna, jakby uderzony nową jakąś myślą - o co ja się tak rozbijam? O co ten cały krzyk? Ależ wychodź sobie, za kogo chcesz!

Mówił niby do siebie, lecz wypowiedział te słowa głośno i jakiś czas spoglądał na siostrę, jak gdyby zaskoczony. W końcu rozprostował arkusik, wciąż z tym samym wyrazem zaskoczenia, następnie powoli, uważnie zaczął czytać i przeczytał dwa razy. Pulcherię Aleksandrownę trapił silny niepokój; a i w ogóle wszyscy czekali czegoś osobliwszego. - To mnie dziwi - zaczął po chwili namysłu i oddał list matce nie zwracając się do nikogo w szczególności-prowadzi sprawy sądowe, jest adwokatem, w rozmowie ma pewne... zacięcie, a tymczasem pisze jak analfabeta. Wszyscy się poruszyli; oczekiwali zgoła czego innego.

- Toż oni wszyscy tak piszą - przerwał milczenie Ra-

zumichin.

- - Czytałeś?

- Tak.

- Pokazywałyśmy panu, Rodia... radziłyśmy się - bąkała

zmieszana Pulcheria Aleksandrowna.

- Jest to właśnie styl sądowniczy - wtrącił Razumichin -

sądowe papiery dotychczas tak się pisze.

- Sądowniczy? Tak, właśnie: sądowniczy, kancelaryjny... Nie ze wszystkim ignorancki, ale i nie ze wszystkim literacki; kancelaryjny!

- Piotr Pietrowicz nie ukrywa bynajmniej, że uczył się za ciężko zdobyte grosze, i nawet się szczyci, że sam torował sobie '740 drogę - zauważyła Dunia, nieco dotknięta nowym tonem brata. - Ha, jeżeli się szczyci, to ma czym - ja nie oponuję:

Duniu, uraziło cię podobno, że z całego listu wysnułem takie płoche spostrzeżenie, i sądzisz, że umyślnie gadam o takich błahostkach, by wywrzeć na tobie złość. Otóż przeciwnie, ten styl nasunął mi pewne spostrzeżenie, które wcale nie jest od rzeczy w tym wypadku. W liście jest taki zwrot: "Niech Panie mają za złe tylko sobie samym", zwrot nader znamienny i wyraźny: oprócz tego zaś jest groźba, że natychmiast odejdzie, gdybym przyszedł. Ta groźba odejścia równa się groźbie, że porzuci was obydwie, jeżeli nie będziecie mu posłuszne, i to porzud teraz, kiedy już ściągnął was do Petersburga. Otóż jak d się zdaje: czy ten zwrot pod piórem Łużyna jest tak samo obraźliwy, jak gdyby napisał ta on (wskazał na Ra-zumichina) albo Zosimow, albo kto z nas? - N-nie - odrzekła Dunieczka żywo - doskonale zrozumiałam, że to tylko zostało zbyt naiwnie wysłowione i że może po prostu jest nieszczególnym stylistą... Dobrześ to osądził, Rodia. Nawet się nie spodziewałam... - Zostało to wyrażone po sądowemu, a po sądowemu inaczej napisać nie sposób, i wypadło to grubiej, niż może chciał. Skądinąd muszę cię trochę rozczarować: w tym liście jest jeszcze jeden zwrot, jedno oszczerstwo pod moim adresem, i to wcale paskudniutkie. Pieniądze dałem wczoraj wdowie, suchoiniczej i strapionej kobiecie, przy tym nie "pod pozorem pogrzebu", tylko wprost na pogrzeb, i nie na ręce córki - panny, jak on pisze, "ostatniego prowadzenia" (widziałem ją wczoraj pierwszy raz w życiu), lecz samej wdowie. W tym wszystkim upatruję zbyt pochopną chęć osmarowania mnie i poróżnienia z wami. Wyrażono to zaś znowuż po sądowemu, to znaczy ze zbyt jaskrawym ujawnieniem celu i z pośpiechem nader naiwnym. Człowiek to rozumny, jednak na to, by rozumnie postępować - sam rozum nie wystarcza. Wszystko to określa człowieka, i... nie myślę, żeby tak bardzo cię cenił. A komunikuję d to wyłącznie ku pouczeniu, ponieważ szczerze życzę ci dobrze... Dunieczka nie odpowiedziała; decyzję powzięła już przedtem, czekała tylko wieczoru. -Więc jakże postanawiasz, Rodia?-spytała Pulcheria



 

Aleksandrowna, jeszcze bardziej zaniepokojona jego nowym, nieoczekiwanie rzeczowym tonem. - Niby co mam "postanowić"?

- Piotr Pietrowicz pisze, żeby ciebie nie było wieczorem i że on odejdzie... gdybyś przyszedł. No więc jakże?... będziesz? - O, tu decyzja należy już nie do mnie, tylko, po pierwsze, do ciebie, mamo, jeżeli taki warunek Piotra Pietrowicza mamy nie obraża, po wtóre zaś, do Duni, o ile ona także nie czuje się obrażona. A ja zrobię jak będziecie chciały - dorzucił oschle. - Dunieczka już postanowiła i ja się z nią zupełnie zgadzam - skwapliwie powiedziała Pulcheria Aleksandrowna. - Postanowiłam prosic_ciebięi.Rodia, a nawet nastawać, żebyś koniecznie był dziś y nas - rzekła Dunia. - Przyjdziesz? - Przyjdę.

- Pana także prosiłabym do nas o ósmej - zwróciła się do Razumichina. - Mamo, pana zapraszam także. - To świetnie, Dunieczko. Jak zdecydujecie, niech już tak będzie. Dla mnie to nawet ulga; nie cierpię udawać i kłamać; lepiej mówmy wszyscy prawdę... Jeżeli Piotr Pietrowicz się pogniewa, no to trudno! IV

W tej chwili drzwi uchyliły się cicho i do pokoju weszła, lękliwie się oglądając, jakaś dziewczyna. Wszyscy obrócili się do niej ze zdziwieniem i ciekawością. Raskolnikow zrazu jej nie poznał. Była to Zofia Siemionowna Mannieladow. Wczoraj widział ją po raz pierwszy, ale w takiej chwili, w takich okolicznościach i w takim stroju, że w pamięd jego utrwalił się obraz innej zupełnie osoby." Teraz była to dziewczyna ubrana skromnie, nawet biednie, bardzo jeszcze młodziutka, prawie dziewczynka, o skromnych i przyzwoitych manierach, z twarzą jasną, lecz jak gdyby trochę wystraszoną. Miała na sobie nader prościutką domową sukienkę, na głowie zaś stary kapelusz, jakie noszono dawniej; tyle tylko, że w ręku trzymała i teraz parasolkę. Widząc pokój pełen ludzi nie skonfundowała się po prostu, lecz wręcz się stropiła, przelękła jak małe dziecko i nawet chciała się cofnąć. - Ach... to pani?-rzekł Raskolnikow nad wyraz zdziwiony i nagle sam się zmieszał. Od razu uprzytomnił sobie, że matka i siostra już przelotnie wiedzą z listu Łużyna o niejakiej pannie "ostatniego prowadzenia". Tylko co protestował przeciw insynuacji Łużyna i wspomniał, że dziewczynę widział po raz pierwszy wczoraj. Uświadomił sobie również, że wcale nie zaprotestował przeciw epitetowi: "ostatnie prowadzenie". Wszystko to mgliście a błyskawicznie przemknęło mu przez myśl. Lecz spojrzawszy uważniej, zobaczył, iż ta poniżona istota jest poniżona tak dalece, że naraz zrobiło mu się jej żal. Gdy zaś wykonała ruch, jakby miała uciec ze strachu - coś nim targnęło. - Wcale się pani nie spodziewałem - rzekł pośpiesznie, wstrzymując ją wzrokiem. - Będzie pani łaskawa usiąść. Zapewne od Katarzyny Iwanowny?... Przepraszam, nie tu, proszę usiąść tutaj... Gdy Sonia weszła, Razumichin, który siedział na jednym z trzech krzeseł Raskolnikowa, tuż przy drzwiach, wstał, by dać jej drogę. Zrazu Raskolnikow wskazał jej miejsce w rogu kanapy, gdzie przedtem siedział Zosimow, ale zdawszy sobie sprawę, że ta kanapa jest miejscem zbyt familiarnym i służy mu za posłanie, czym prędzej podsunął jej krzesło Razumichina. - A ty siadaj tu - rzekł do kolegi sadzając go tam, gdzie siadywał Zosimow. Sonia usiadła drżąc ze strachu i nieśmiało zerknęła na panie. Znać było, że sama nie pojmuje, jak mogła zająć miejsce obok nich. Zmiarkowawszy to, tak się przeraziła, że raptem wstała znów i w zupełnej kontuzji zwróciła się do Raskolnikowa. - Ja... ja... wstąpiłam- tylko na chwilę, przepraszam, że fatyguję - jąkała. - Przychodzę od Katarzyny Iwanowny, nie miała kogo posłać... A Katarzyna Iwanowna kazała bardzo prosić, żeby pan był jutro^ia^eremonii żałobnej, z rana... po nabożeństwie...-na cmentarzu__Mlttofanijewskim, a potem u nas... u niej... na śniadaniu... Żeby pan zrobił jej honor... Kazała prosić. Sonia zacięła się i umilkła.

>»• 243

 

- Postaram się na pewno... na pewno... - odparł Raskol-nikow, wstał także i także jąkał się, nie kończył zdań. - Proszę z łaski swojej usiąść - powiedział nagle. - Muszę z panią porozmawiać. Proszę... Może pani się śpieszy, ale proszę mi ofiarować dwie minuty... I bliżej przysunął krzesło. Sonia znów usiadła i znów niepewnie, lękliwie, przelotnie spojrzała na obie panie, po czym spuściła oczy. Blada twarz Raskolnikowa spłonęła rumieńcem; przebiegł go skurcz, oczy mu zapłonęły. - Mamo - rzekł twardo, z naleganiem - to Zofia Sie-mionowna Marmieładow, córka tego nieszczęśliwego pana Marmieładowa, którego wczoraj w moich oczach stratowały konie i o którym już ci mówiłem... Pulcheria Aleksandrowna popatrzyła na Sonię i z lekka zmrużyła powieki. Pomimo cale zmieszanie, w jakie ją wprawiał nakazujący i wyzywający wzrok syna, w żaden sposób nie mogła odmówić sobie tej przyjemności. Dunieczka poważnie, bacznie popatrzyła prosto w twarz biednej dziewczynie i ze zdziwieniem ją oglądała. Słysząc tę prezentację Sonia podniosła oczy, lecz w tejże chwili jeszcze mocniej się stropiła. - Chciałem panią zapytać - pośpiesznie zwrócił się do niej Raskolnikow-co tam dziś słychać u państwa? Nikt się państwu nie naprzykrzał?... na przykład policja? - Nie, proszę pana, nic takiego... Przecie powód śmierci aż nazbyt oczywisty; nikt się nie naprzykrzał; tylko lokato-rowie gniewają się. - Za co?

- Że ciało długo leży... teraz przecie upał, więc zapach... Tak że dzisiaj pod wieczór przeniosą na cmentarz, do kaplicy, aż do jutra. Katarzyna Iwanowna z początku nie chciała, ale teraz widzi sama, że nie sposób... - A zatem dzisiaj?

- Prosi, żeby pan zrobił nam zaszczyt i był jutro na nabożeństwie w cerkwi, a potem przybył do niej na wspominki. - Urządza wspominki?

- Tak, proszę pana, przekąskę; kazała bardzo panu dziękować, że pan nas wczoraj wspomógł... bez pana zupełnie by nie było za co pochować. - Wargi i broda drgnęły jej nagle, 244

lecz pohamowała się, nie zapłakała, tylko czym prędzej znowu spuściła oczy. Podczas rozmowy Raskolnikow badawczo jej się przyglądał. Była to twarz chudziutka, zupełnie chudziutka i blada, o rysach dosyć nieregularnych, o nazbyt spiczastym małym nosku i podbródku. Nie można jej było nawet nazwać ladniutką, lecz za to jej błękitne oczy były takie świetliste, a gdy się ożywiały, wyraz jej twarzy stawał się tak poczciwy i szczery, że mimo woli zjednywała każdego. W jej rysach, a i w całej postaci, była nadto jedna jeszcze charakterystyczna cecha: pomimo swoje osiemnaście lat wydawała się nieomal dziewczynką, o wiele młodszą, niż była w istocie, dzieckiem prawie - i to się czasem aż pociesznie zaznaczało w niektórych ruchach. - Ale czyż Katarzyna Iwanowna potrafiła opędzić wszystkie wydatki tak drobną kwotą i nawet zamierza urządzić wspominki... - zapytał Raskolnikow, usilnie przedłużając rozmowę. - Trumna będzie skromna... i wszystko będzie skromne, więc niedrogo... wszystkośmy obliczyły z Katarzyną Iwanowna, tak że zostanie na wspominki... a Katarzyna Iwanowna bardzo by chciała, żeby tak było. Bo jakżeż... To dla niej pociecha... ona taka jest, przecie pan wie... - Rozumiem, rozumiem... naturalnie... Ogląda pani mój pokój? Mama powiada, że przypomina trumnę. - Pan nam wczoraj wszystko oddał! - naglę powiedziała Sonieczka jakimś natężonym, pośpiesznym szeptem i znowu mocno się zarumieniła. Wargi i broda znów jej drgnęły. Już od dłuższej chwili była uderzona tym, jak biednie Raskolnikow mieszka, a teraz słowa, te wyrwały jej się mimo woli. Zaległo milczenie. Oczy Dunieczki jakoś pojaśniały, a nawet Pulcheria Aleksandrowna spojrzała na Sonię raczej przychylnie. - Rodia - rzekła wstając - obiad jemy oczywiście razem. Dunieczko, chodźmy... a tobie, Rodia, bardzo bym radziła wyjść, trochę pospacerować, później odpocząć, pole-żeć; potem przychodź do nas, nie spóźnij się... Boję się, żeśmy cię zmęczyli... - Tak, tak, przyjdę - odparł i wstał pośpiesznie. - Co prawda mam interesy... -Co? Czyżbyś chciał jeść obiad osobno?-krzyknął

 

Razumichin, ze zdziwieniem patrząc na Raskolnikowa. - Cóż to za pomysł? - Owszem, owszem, przyjdę, naturalnie, naturalnie... A ty zostań tu na chwilę. Mamo, on wam teraz niepotrzebny? czy może zabieram go wam? - Och, nie, nie! A pan, Dymitrze Prokoficzu, przyjdzie na obiad? będzie pan taki dobry? - Proszę, niech pan przyjdzie-poparła Dunia. Razumichin ukłonił się i rozpromienił. Na krótką chwilkę wszyscy jakoś dziwnie się zakłopotali. - Żegnaj, Rodia, raczej do widzenia; nie cierpię mówić "żegnaj". Żegnaj, Anastazjo... Ach, znowu powiedziałam "żegnaj!"... Pulcheria Aleksandrowna chciała skinąć głową również i Sonieczce, lecz to się jej nie udało, więc tym spieszniej wyszła z pokoju. Natomiast Dunia jakby czekała na swoją kolej i idąc za matką mimo Soni, skłoniła jej się z całą uprzejmością i uszanowaniem. Sonieczka się zmieszała, ukłoniła z wystraszoną skwapliwością, a na jej twarzy odbiło się jakieś aż bolesne uczucie; zdawać by się mogło, że atencja i uprzejmość Awdotii Romanowny ciąży jej, męczy ją. - Duniu, pożegnajże się ze mną! -zawołał Raskolnikow już w sieni - podajże mi rękę. - Przecie już podawałam, zapomniałeś? - odrzekła Dunia, łagodnie a niezgrabnie obracając się do niego.. - No to podaj jeszcze raz!

I mocno ścisnął jej paluszki. Dunieczka uśmiechnęla się, zarumieniła, co żywo wyrwała rękę i poszła za matką, nie wiedzieć czemu również pełna szczęścia. -Ślicznie!-rzekł do Soni, wracając z przedsionka, i spojrzał na nią pogodnie. -Wieczny odpoczynek racz duszom zmarłym dać, Panie, żywi zaś muszą jeszcze pożyć! Prawda? prawda? Sonia nie bez zdziwienia patrzyła na jego nagle rozpogodzoną twarz; od kilku chwil przyglądał jej się milcząco i pilnie: przypominał sobie teraz wszystko, co mu o niej opowiedział jej nieboszczyk ojciec... - O Boże, Dunieczko!-mówiła Pulcheria Aleksandrowna, gdy tylko wyszły na ulicę. - Cieszę się teraz, żeśmy sobie poszły; jakoś mi lżej. No powiedz, czyż myślałam wczoraj w pociągu, że będę rada z takich rzeczy! - Znów powtarzam ci, mamusiu: jest jeszcze bardzo chory. Czyż tego nie widzisz? Może właśnie tęsknota za nami wpędziła go w taki stan. Trzeba być wyrozumiałym, a wtedy wiele, wiele można darować... - A ty właśnie nie byłaś wyrozumiała! - natychmiast odrzekła Pulcheria Aleksandrowna gorąco i zazdrośnie. - Wiesz, Duniu? Przyglądałam się wam obojgu i myślałam sobie, żeś jego wykapany portret, nawet nie tyle z twarzy, co z duszy: oboje jesteście melancholikami, oboje posępni i po-pędliwi, oboje wyniośli i oboje wielkoduszni... Dunieczko, przecie nie ma mowy o tym, żeby był samolubem? co?... A kiedy pomyślę, że ma być u nas dziś wieczór, aż mi się serce ściska. - Nie niepokój się, mamo, będzie, co będzie.

- Dunieczko. Zastanów się tylko, w jakim położeniu jesteśmy teraz! Przypuśćmy, że Piotr Pietrowicz zrezygnuje? - niebacznie powiedziała biedna Pulcheria Aleksandrowna. - W takim razie cóż będzie wart! -ostro i wzgardliwie odpowiedziała Dunieczka. - Dobrześmy zrobiły, żeśmy teraz wyszły - przerwała matka, skwapliwie zmieniając temat - on gdzieś śpieszy w interesie; niechaj się przejdzie, niech pooddycha powietrzem... u niego tak okropnie duszno... ale gdzie tu powietrze?... Tutaj nawet na ulicach jest jak w pokoju bez lufcików. Boże, co to za miasto!... Uważaj, potrącą cię, niosą coś! Fortepian dźwigają... doprawdy rozpychają się jak dzikusy... Tej pannicy także boję się bardzo... -- Jakiej pannicy, mamusiu?

- Ano tej, tej, co tam była...

- Dlaczegóż?

- Mam takie przeczucie, Duniu. Wierz albo nie wierz, ale powiadam ci, że jak tylko weszła, pomyślałam sobie: oto gdzie tkwi sedno... - Żadnego sedna tu nie ma! - zniecierpliwiła się Dunia. - Że też mama wiecznie ze swoimi przeczuciami! Dopiero wczoraj ją poznał, tak że dzisiaj, kiedy przyszła, nie wiedział, kto to. - Dobrze, zobaczysz sama!... Aż się przeraziłam: patrzy

 

na mnie, patrzy, takie oczyska... ledwie usiedziałam na krześle, pamiętasz, kiedy Rodła nam ją przedstawiał? Dziwne: Piotr Pietrowicz tak o niej pisze, a on ją nam prezentuje... Nam jak nam, ale tobie! Widocznie jest mu droga! - Mało co się pisze! O nas także niejedno mówiono i pisano, nie pamięta mama? Co do mnie, jestem przekonana, że to... najzacniejsza dusza, a tamto wszystko... banialuki. - Daj Boże.

- A Piotr Pietrowicz jest obrzydliwym plotkarzem - rąbnęła Dunieczka. Pulcheria Aleksandrowna aż się skurczyła. Rozmowy nie dato się już nawiązać. - Więc mój interes do ciebie jest tego rodzaju...-rzeki Raskolnikow ciągnąc Razumichina do okna. - Zatem powiem Katarzynie Iwanownie, że pan przyjdzie - pośpiesznie żegnała się Sonia. - Chwileczkę, Zofio Siemionowno, nie mamy tajemnic, pani nam nie przeszkadza... Chciałbym pani jeszcze dwa słowa... Słuchaj-przerwał sobie znowu, nie kończąc zdania. -Zdaje mi się, że znasz tego..: jak mu tam?... Porfirego? - Miałbym go nie znać! Toż to mój krewniak! Albo co? - spytał Razumichin w jakimś porywie ciekawości. - Przecie on teraz prowadzi... tę sprawę... no, w związku z tym zabójstwem... coście wczoraj mówili... - Tak... Więc? - I Razumichin wytrzeszczył oczy.

- Badał właścicieli zastawów, a-_tam są moje zastawy również, ot, lichotka, ale w każdym razieT pierścionek siostry - dała mi go na pamiątkę, kiedym^wyjeżdżal tu, do Petersburga - i srebrny zegarek ojca. Całej parady za pięć czy sześć rubli, ale dla mnie ma to wartość jako pamiątka. Więc cóż mam teraz zrobić?- Nie chciałbym, żeby te rzeczy zginęły, zwłaszcza zegarek. Truchlałem, że mama będzie chciała nań spojrzeć, kiedy zagadano o Duninym zegarku. To jedyna rzecz, która ocalała po ojcu. Matka się rozchoruje, jeśli go sprzedadzą. Kobiety! Więc poradź, co mam począć! Wiem, że należałoby zameldować w komisariacie. Ale czy nie lepiej samemu Por-firemu, co? Jak myślisz? Byłaby to szybsza sprawa. Zobaczysz, że jeszcze przed obiadem mama zapyta. - Żadną miarą nie w komisariacie, koniecznie Porfire-

aml:.- wykrzyknął Razumichin, niesłychanie przejęty. - Och, ^ak się cieszę! Po co mamy marudzić, to dwa kroki stąd, chodźmy od razu, na pewno go zastaniemy! - Hm... może istotnie?...

- On zaś będzie bardzo, bardzo, bardzo, bardzo rad poznać ciebie. Różnymi czasy dużo mu o tobie mówiłem... Wczoraj mówiłem także. Chodźmy!... Więc znałeś tę starą? Teraz jestem w domu... To wszystko wspa-nia-le się ułożyło!... Ach, prawda... Zofia Iwanowna... - Zofia Siemionowna - sprostował Raskolnikow. - Zofio Siemionowno, to mój przyjaciel, Razumichin, dobry człowiek... - Jeżeli panowie muszą już iść... - zaczęła Sonia ani spojrzawszy na Razumichina, co teraz skonfundowało ją jeszcze bardziej. - Chodźmy! - zdecydował Raskolnikow. - Wstąpię do pani dziś jeszcze, Zofio Siemionowno, proszę mi tylko powiedzieć, gdzie pani mieszka. Nie tylko tracił wątek, ile raczej śpieszył i unikał jej wzroku. Sonia podała swój adres i zarumieniła się przy tym. Wyszli wszyscy razem. - Nie zamykasz na klucz? - zagadnął Razumichin wychodząc za nimi na schody. - Nigdy!... Zresztą już od dwu lat chcę sprawić sobie zamek - dodał od niechcenia. - Szczęśliwi są ludzie, którzy nie mają co zamykać, prawda? - zwrócił się ze śmiechem do Soni. Na ulicy przystanęli koło bramy.

- Pani na prawo, Zofio Siemionowno? Ale, ale: jak pani mnie znalazła? - spytał w taki sposób, jakby pragnął powiedzieć jej coś zupełnie innego. Chciał patrzeć w jej pogodne, jasne oczy, a wciąż mu się to nie udawało... - Przecie pan wczoraj podał adres Poluni.

- Pola? Ach, tak... Polunia. To ta... mała... to pani siostra? Więc dałem jej swój adres? - Czy pan zapomniał?

- Nie... pamiętam...

- A ja słyszałam o panu jeszcze wtedy, od tatusia... Tylko, że wtenczas nie znałam jeszcze pańskiego nazwiska, a i on także nie znał... Teraz przyszłam... a że wczoraj dowiedziałam się nazwiska pana... więc dzisiaj zapytałam: gdzie tu mieszka 249

 

pan Raskolnikow?... Bo nie wiedziałam, że pan podnajmuje od lokatorów... Do widzenia... Ja teraz do Katarzyny Iwanowny... Była niezmiernie rada, że nareszcie odeszła; szła szybko, żeby jak najprędzej zejść im z oczu, jak najprędzej zrobić te dwadzieścia kroków do rogu, gdzie skręcało się na prawo, i pozostać wreszcie samą, a wówczas, idąc pośpiesznie, na nikogo nie patrząc, nic nie zauważając - myśleć, wspominać, rozważać każde wypowiedziane słowo, każdy szczegół. Jeszcze nigdy, nigdy nie doznała nic podobnego. Cały nowy świat bezwiednie i mgliście spłynął do jej duszy. Przypomniała sobie naraz, że Raskolnikow z własnego popędu chciał wstąpić do niej dziś jeszcze, może nawet z rana, może zaraz. - Tylko nie dzisiaj, na Boga, nie dzisiaj! - bąkała z zamierającym sercem jakby kogoś błagając jak przestraszone dziecko.-Boże! Do mnie... do tego pokoju... on zobaczy... o Boże! Toteż, rzecz prosta, nie mogła w owej chwili zauważyć nieznajomego pana, który śledziła pilnię^szedł za nią trop w trop. Eskortow^jątaK^od jej wyjścia z bramy. Gdywszyscy troje -'• Razumichin, Raskolnikow i ona - przystanęli na dwa słowa u bramy, przechodzień ten, mijając ich, drgnął nagle, gdy w przelocie usłyszał przypadkięm_słowa_SoaLL,,Spytałam: gdzie tu mieszka pan Raskolnikow?"._Szybkimi lecz uważnym spojrzeniem obrzucjLcała_trójkę, szczególnie- zaś Raskolniko-wa, do którego zwracała się Sonia; następnie popatrzył na kamienicę i zapamiętał ją sobie. Wszystko to zaszło w oka mgnieniu, przelotnie, i nieznajomy pan usiłując nie dać po sobie nic poznać ruszył dalej, wolniejszym już krokiem i jakby się ociągając. Czekał na Sonię; widział, jak się żegnali, i wiedział, że Sonia zaraz pójdzie do siebie. "Ale gdzie do siebie? Już kiedyś widziałem tę twarz- medytował uzmysławiając sobie rysy Soni. - Trzeba się dowiedzieć." Dotarłszy do zakrętu przeszedł na drugą stronę ulicy, obrócił się i stwierdził, że Sonia już idzie za nim, tą samą drogą, l że nic nie zauważyła. Na rogu. zawróciła w też ulicę. Ruszył jej śladem, nie spuszczając z niej oka; szedł przeciwległym chodnikiem. Zrobiwszy z pięćdziesiąt kroków wrócił znowu na tę stronę, którą zdążała Sonia» dopędził ją i szedł za nią w odległości pięciu kroków. 250

Był to-eztowięk lat pięćdziesięciu, wzrostu powyżej średniego, dorodny, szeroki w barach, nieco jakby przygarbiony. Był ubrany elegancko, wytwornie i wyglądał na pana całą gębą. W ręku trzymał ładną laseczkę, którą za każdym krokiem postukiwał w chodnik, a na rękach miał nowiutkie rękawiczki. Szeroka twarz o wystających kościach jarzmowych była dosyć przyjemna, cera zaś świeża, niepetersburska. Jego włosy, bardzo jeszcze gęste, były zupełnie płowe, ledwie przyprószone siwizną, rozłożysta zaś, gęsta broda, zasłaniająca mu szyję jak wachlarz, była w jaśniejszym jeszcze odcieniu. Oczy miał niebieskie, patrzące zimno, pilnie i przenikliwie; usta pąsowe. W ogóle ten doskonale zakonserwowany człowiek wyglądał na młodszego o wiele niż był. Gdy Sonia przyszła nad kanał, znaleźli się we dwoje na jednym chodniku. Obserwując ją, zdążył zauważyć jej zamyślenie i roztargnienie. Dotarłszy do swego domu Sonia weszła do bramy, a on, jakby trochę zdziwiony, za nią. Z dziedzińca Sonia skręciła na prawo, w róg,^gkąd^schody wiodły do jeji^ mieszkania. "Phi!""'-mruknął nieznajomy pan i ruszył zan^-po"schodach. Dopiero teraz Sonia go spostrzegła. Na trzechn-piętrze^skręciła w korytarz i zadzwoniła do numeru 9, gdzie na drzwiach widniał napis kredą: Kapernaumow - krawiec. "Phi!" powtórzył nieznajomy, zaskoczony dziwnym zbiegiem okoliczności, i zadzwonił tuż obok, do numeru 8. Jedne drzwi były o sześć kroków od drugich. - Pani mieszka u Kapemaumowa! - rzekł patrząc na Sonię i śmiejąc się. - Przerabiał mi wczoraj kamizelkę. A ja tuż obok, u madame Ressiich, Gertrudy Ressiićh. Jaki zbieg okoliczności. Sonia spojrzała na niego uważnie.


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 19 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.012 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>