Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 25 страница



 

pamięta? dwóch robotników albo choć jednego z nich? Oni tam malowali, nie zauważył pan? To dla nich bardzo, bardzo ważne!... - Malarzy? Nie, nie widziałem...-odparł Raskolnikow wolno i jakby przetrząsając wspomnienia, a zarazem wysilając się całym jestestwem i cierpiąc z udręki, by czym prędzej odgadnąć, gdzie tu się czai potrzask i czego nie wolno mu negować?...-Nie, nie widziałem, a nawet nie zauważyłem,żadnego otwartego mieszkania... Natomiast na czwartym piętrze (teraz już w pełni zdał sobie sprawę z potrzasku i tryumfował) - pamiętam, i owszem, że jakiś urzędnik wyprowadzał się z mieszkania... naprzeciwko Alony Iwanowny... pamiętam... to pamiętam wyraźnie... żołnierze wynosili kanapę i przyparli mnie do muru... Malarzy zaś - nie, nie pamiętam, żeby tam byli malarze... A i otwartego mieszkania nigdzie tam, zdaje się, nie było. Tak jest, nie było... - O czym ty gadasz! - krzyknął raptem Razumichin, jakby śię^opanuętaTT coś zmiarkował.-Przecie robotnicy malowali.w dniu mordersOKay-a-orTtanrbyi trzy dni wcześniej? Więc po cóż~go-pytasz? - Tfu! Pokiełbasilem!-klasnął się Porfiry w czoło.- Do licha, ta cała sprawa pomieszała mi klepki! - tłumaczył się Raskolnikowowi. - Ogromnie zależy nam na wiadomości, czy kto ich nie widział o ósmej w owym mieszkaniu; dlatego uroiłem sobie teraz, że może pan mógłby powiedzieć... Po-kielbasiłem z kretesem! - Nie zawadzi być trochę przytomniejszym - posępnie skarcił go Razumichin. Te ostatnie słowa padły już w przedpokoju. Porfiry Pie-trowicz odprowadził ich aż do drzwi nad wyraz uprzejmie. Na ulicę wyszli nachmurzeni, ponurzy i kilka kroków szli w zupełnym milczeniu. Raskolnikow odetchnął głęboko... VI

- Nie wierzę! nie mogę uwierzyć! -powtarzał skonsternowany Razumichin, ze wszystkich sił starając się zbić argumenty Raskolnikowa. Już się zbliżali do zajazdu Bakalejewa, gdzie Pulcheria Aleksandrowna i Dunia dawno ich czekały. Razumichin co chwila przystawał na drodze w zapale rozmowy, wzburzony i zmieszany już tym chociażby, że oto po raz pierwszy mówią o tym bez obslonek. -• Możesz nie wierzyć! - odparł Raskolnikow z oziębłym i niedbałym uśmiechem. - Swoim zwyczajem nic nie spostrzegałeś, natomiast ja ważyłem każde słówko. - Ważyłeś każde słówko, boś imaginatyk... Hm... Masz rację, ton Porfirego był rzeczywiście dość dziwny, a zwłaszcza ten psubrat Zamiotow!... Istotnie, w nim coś było-ale dlaczego, dlaczego? - Zmienił zdanie w ciągu nocy.

- Ależ przeciwnie, przeciwnie! Gdyby mieli tę wariacką myśl, toby ze wszystkich sił starali się ją zataić, ukryć swoje karty, żeby później z nagła przyłapać... Tak zaś-to i nieostrożnie, i bezczelnie! - Gdyby mieli w ręku fakty, to znaczy fakty prawdziwe albo choć trochę uzasadnione podejrzenia, wówczas, rzeczywiście, usiłowaliby skryć swoją grę, w nadziei, że jeszcze więcej wygrają (zresztą już dawno zrobiliby rewizję!). Ale faktów nie mają» ani jednego - same majaki, same kije o dwóch końcach, jakiś ulotny domysł - toteż starają się stropić mnie bezczelnością. A może on się złości, że nie ma faktów, i ze złości wygadał się. A może ma jaki zamiar... To, zdaje się, człowiek rozumny... Może chciał przestraszyć mnie tym, że wie... Bracie, oni mają swoją specjalną psychologię... Ale mierzi mnie tłumaczenie ci tego. Daj pokój! - To zniewaga, zniewaga! Rozumiem cię doskonale! Lecz... ponieważ mówimy, już teraz otwarcie (to świetnie, że otwarcie teraz mówimy, cieszę się!) - więc wyznam ci po prostu, że od dawna zauważyłem u nich tę myśl, cały czas - naturalnie w bardzo niewyraźnej, zamazanej postaci - ale przecie i w zamazanej nie powinni! Niech się nie ważą! Skąd, skąd im się to wzięło? Gdybyś wiedział, jak się wściekałem! Bo spójrzmy trzeźwo: ubogi student, wykolejony przez nędzę i hipochondrię, w przeddzień ciężkiej choroby z maligną, która może już wtedy się zaczynała (zauważ to sobie!), drażliwy, ambitny, znający swoją wartość, od sześciu miesięcy nikogo nie widujący w swej klitce, stoi w łachmanach i dziurawych butach przed jakimiś stupajkami, znosi ich naigrawa-nie, a na dobitkę podtykają mu pod nos niespodziany dług,



 

weksel zaprotestowany przez pana radcę Czebarowa; stęchły pokost, trzydzieści stopni Reaumura, zastałe powietrze, kupa ludzi, opowiadanie o zabójstwie osoby, u której się było w wilię, i wszystko to-o suchym pysku! Któż by nie zemdlał? I na tym, na tym wznosić cały gmach! Do diabła! Rozumiem, że to irytacja, lecz na twoim miejscu, Rodia, parsknąłbym im w ślepia albo jeszcze lepiej: na-plul-bym w pysk, i to tak zawiesiście, potem rozdałbym ze dwa tuziny trzaśnięć w mordę - roztropnie, podług rang i zasług, i na tym skończył. Gwiżdż na to wszystko! uszy do góry! wstydź się! "Swoją drogą, dobrze to ujął"-pomyślał Raskolnikow.

- Gwiżdż? A jutro znów badanie! -rzekł z goryczą. - Może mam się wdawać w wyjaśnienia? Już i tak żałuję, żem się wczoraj w traktiemi poniżył do Zamiotowa... - Pal ich sześć l Sam pójdę do Porfirego! Nie bój się, potrafię go nacisnąć tak, wiesz po krewniacku: niech mi bestia wszyściutko wyśpiewa! A tego Zamiotowa... "Nareszcie poszedł po rozum do głowy!"-pomyślał Raskolnikow. - Stój! - krzyknął Razumichin chwytając go za ramię - stój! Poszkapił się! Teraz jestem w domu: poszkapil się! Więc to ma być podstęp? Mówisz, że pytanie o malarzy było podstępem? Ależ zrozum: gdybyś ty to popełnił, to czyż mógłbyś się wygadać, żeś widział, jak odnawiano mieszkanie... i żeś widział robotników? Wprost przeciwnie: "nikogo nie widziałem", choćbyś nawet widział! Bo któż zechce świadczyć przeciwko sobie? - Gdybym ja tę rzecz popełnił, to na pewno powiedziałbym, że widziałem i malarzy,-! mieszkanie - niechętnie i z widoczną odrazą mówił Raskolnikow. - Po cóż zeznawać na własną niekorzyść?

- Bo tylko chłopi albo najbardziej niedoświadczeni frajerzy na badaniach przeczą wszystkiemu w czambuł. Człowiek, choć odrobinę rozgarnięty i w świecie otarty, koniecznie i w miarę możności stara się przyznać wszystkie fakty zewnętrzne i nieodparte, tylko że wyszukuje dla nich inne powody, a nagle wtrąca jakąś niespodziewaną, osobliwą krese-czkę, która nadaje im zgoła odmienne znaczenie i wszystko stawia w innym świetle. Porfiry mógł właśnie liczyć, że na pewno będę tak odpowiadał i na pewno powiem, dla prawdo podobieństwa, żem widział, a przy tym wtrącę jakieś wyjaśnienie... - Przecie zaraz by ci powiedział, że na dwa dni przedtem nie mogło tam być robotników, więc żeś chodził tam akurat w dniu morderstwa, o ósmej godzinie. Trafiłby kulą w płot! - Właśnie na to rachował, że nie zdążę zmiarkować i co rychlej odpowiem w sposób prawdopodobny, zapominając, że dwa dni przedtem robotników być nie mogło. -Jakże to zapomnieć?

- Nic łatwiejszego! Sprytnym ludziom właśnie na takich głupstwach powija się noga. Im człowiek sprytniejszy, tym mniej podejrzewa, że spróbują łapać go na plewy. Człowieka najsprytniejszego trzeba właśnie na plewy łapać. Porfiry nie jest taki głupi, jak ci się zdaje.:- W takim razie łajdak!

Raskolnikow roześmiał się mimo woli. Lecz w tejże chwili dziwnym mu się wydało własne ożywienie i ochota, z jaką dał to ostatnie tłumaczenie, gdy tymczasem całą poprzednią rozmowę prowadził z posępnym wstrętem, tylko z konieczności, celowo. "Widocznie zaczynam gustować w niektórych punktach!"- pomyślał w duchu. Jednak od razu niemal zaniepokoił się, jakby go uderzyła myśl nieoczekiwana i trwożna. Niepokój wzrastał... Już doszli do zajazdu Bakalejewa. - Idź sam - odezwał się nagle Raskolnikow - ja zaraz wrócę. - Dokąd ty?... Toż już przyszliśmy!

- Muszę, mam interes... Przyjdę za pół godziny... Powiedz im o tym. - Jak sobie chcesz, ale idę z tobą!

- Co, i ty pragniesz mnie zamęczyć?-zawołał z tak gorzkim rozdrażnieniem, z taką rozpaczą we wzroku, że Ra-zumichinowi opadły ręce. Jakiś czas stał na ganeczku i patrzał ponuro, jak tamten szybko zmierza w kierunku swojej uliczki. Wreszcie zaciął zęby, zacisnął pięści, poprzysiągł sobie, że jeszcze dziś wyżmie Porfirego jak ścierkę, i ruszył na górę uspokajać Pulcherię Aleksandrownę, mocno już zatroskaną ich długą nieobecnością. Gdy Raskolnikow przyszedł przed swój dom - skronie jego

 

były mokre od potu, oddychał z trudem. Pośpiesznie wspiął się po schodach, wszedł do swej stancyjki i natychmiast zamkną^ drzwi na haczyk. Potem w szalonym popłochu rzucił się do kąta, do tej dziury pod tapetą, gdzie wówczas leżały rzeczy, wsunął rękę i kilka minut starannie obmacywał nie omijając żadnej szparki, żadnej fałdki tapet. Nic nie znalazłszy wstał i głęboko odetchnął. Gdy podchodził już był do ganku Ba-kalejewa, wyobraził sobie raptem, że któraś rzecz, któryś łańcuszek, spinka czy chociażby papierek z notatką, zrobioną pismem staruchy, mógł się jakoś wyśliznąć, ugrzęznąć w jednej ze szczelin, a później ukazać się przed nim znienacka jako niespodzianka i niezbita poszlaka. Stał w zadumie, a dziwny, wstydliwy, gapiowaty uśmiech błądził na jego wargach. Wreszcie wziął czapkę i cicho wyszedł z pokoju. Myśli mu się plątały. Zamyślony, zeszedł do bramy. --O, tp.wtaśmeten pan! -krzyknął ktoś gromko. Podniósl głowę.. Stróż stal w drzwiach swej izby i wskazywał wprost na niego jakiemuś niewysokiemu człowiekowi, odzianemu z waszecia w kaftan i kamizelkę, z daleka bardzo przypominającemu babę. Jego głowa w zatłuszczonej czapce zwieszała się, a i cała postać była przygarbiona. Zwiotczałe rysy, niezliczone zmarszczki mówiły o pięćdziesiątce; małe, za-płynięte oczy spozierały podstępnie, surowo i z niezadowoleniem. - Co tam? - zapytał Raskolnikow podchodząc do stróża. Mieszczanin spojrzał na niego z ukosa, obejrzał go uważnie, pilnie, bez pośpiechu, potem zawrócił wolno i bez słowa wyszedł z bramy na ulicę. - Gadajże, o co chodzi! - zawołał Raskolnikow.

- Ten jakiś pytał, czy tu mieszka student, podał nazwisko pana, pytał, u kogo pan mieszka. Pan zeszedł, ja mu pokazałem, a on wziął i wyszedł. Bóg go tam wie. Stróż był trochę zdziwiony, lecz nie bardzo; kapkę zastanowił się jeszcze, odwrócił się i znowu wlazł do swej budy. Raskolnikow pognał za mieszczaninem i zaraz go zobaczył, idącego drugą stroną ulicy tym samym miarowym, niespiesznym krokiem, z oczami utkwionymi w ziemi i jakby coś obmyślającego. Wkrótce go dopędził, lecz jakiś czas szedł z tyłu, w końcu zrównał się z nim i zajrzał mu w twarz z boku. Ów?.78

natychmiast go zauważył, bystro obejrzał, ale znów spuścił oczy; tak szli dobrą minutę, jeden obok drugiego bez słowa. - Pytał pan o mnie... stróża?-rzekł nareszcie Raskolnikow, lecz jakoś bardzo nieglośno. Mieszczanin nie udzielił żadnej odpowiedzi, nawet nie spojrzał. Znowu milczeli. - Cóż to znaczy... pan przychodzi, pyta... i milczy... Cóż to jest? - Głos Raskolnikowa rwał się, słowa nie chciały dać się wyraźnie wymówić. Tym razem mieszczanin podniósł oczy i popatrzył na Raskolnikowa złowieszczym, ponurym wzrokiem. - Morderca!.--wycedził nagle cichym, ale wyraźnym, dobitnym głosem... Raskolnikow szedł obok niego; Nogi strasznie mu zwiotczały, grzbiet kurczył się z zimna, serce zamarło na mgnienie, potem załomotało jak opętane. Tak szli ze sto kroków, obok siebie, w całkowitym milczeniu. Mieszczanin nie patrzał na niego.

- O czym pan... co... Kto jest "mordercą?-wyjąkał Raskolnikow ledwie dosłyszalnie. - Tyś morderca-rzekł tamten jeszcze dobitniej, dosadniej, z uśmiechem jakiegoś nienawistnego tryumfu i znów spojrzał prosto w bladą twarz Raskolnikowa, w jego zmartwiałe oczy. Obaj zbliżali się do skrzyżowania ulic. Mieszczanin skręcił na lewo i szedł nie oglądając się. Raskolnikow pozostał na miejscu i długo patrzał za nim. Zobaczył, jak tamten uszedłszy już z pięćdziesiąt kroków obrócił się i spojrzał na niego, wciąż jeszcze stojącego nieruchomo w tymże miejscu. Nie było widać wyraźnie, lecz wydało się Raskolnikowowi, że tamten również tym razem uśmiechnął się swym zimno-nie-nawistnym, tryumfującym śmiechem. Powolnym, słabym krokiem, z drżącymi kolanami, dygocąc jak z zimna, wrócił Raskolnikow do siebie i wspiął się do swej klitki. Zdjął czapkę, położył na stole i dziesięć minut stał obok, bez ruchu. Potem bezsilnie położył się na kanapie i z wątłym, chorobliwym jękiem wyciągnął się na niej; oczy miał zamknięte. Tak przeleżał z pół godziny. Nie myślał o niczym. Ot, snuły się jakieś myśli czy strzępki myśli, jakieś przedmioty bez ładu ni składu - twarze ludzi widzianych jeszcze w dzieciństwie albo gdzieś spotkanych

 

jeden tylko raz, o których nigdy by sobie nie przypomniał! dzwonnica W-skiej cerkwi; bilard w jakiejś gospodzie, jakiś oficer przy bilardzie, zapach cygar w trafice w suterenie, szyn-kownia, kuchenne schody zupełnie ciemne, zalane pomyjami, zaśmiecone skorupkami jajek, a skądś dochodzą dzwony niedzielne... Przedmioty zmieniały się i wirowały jak gnane wichrem. Niektóre nawet mu się podobały, więc czepiał się ich, lecz one gasły; coś wewnątrz dusiło go, ale nie zanadto. Chwilami było nawet przyjemnie; lekkie dreszcze nie mijały, i to również było prawie przyjemne. Usłyszał pośpieszne kroki i głos Razumichina; zamknął oczy i udał, że śpi. Razumichin otworzył drzwi i jakiś czas stal na progu, jakby rozmyślając. Potem cicho wszedł do pokoju i ostrożnie zbliżył się do kanapy. Rozległ się szept Anastazji: - Nie trza go ruszać, niechta się wyśpi, później sobie poje. - Racja - potwierdził Razumichin.

Oboje wyszli cichutko, przymykając drzwi. Minęło znów pół godziny. Raskolnikow podniósł powieki, rzucił się na wznak, z rękoma pod głową... "Kim on jest? Kim jest ten wychodzący spod ziemi człowiek? Gdzie był i co widział? Widział wszystko, to nie ulega wątpliwości. Gdzie wtedy stał i skąd patrzał? Czemu dopiero teraz wyskakuje ze swej zapadni? I jak mógł widzieć-czy to możliwe?... Hm-ciągnął dalej Raskolnikow wzdrygając się lodowato -a futeralik, który Mikołaj znalazł za drzwiami: czyż to było możliwe? Poszlaki! Przeoczyłeś stutysięczną cząstkę milimetra - no i masz poszlakę wielkości egipskiej piramidy! Przelatywała mucha - i to ona widziała! Czyż to możliwe?" Z obrzydzeniem poczuł nagle, jak bardzo osłabł, fizycznie osłabł. - "Powinienem był to wiedzieć - dumał z gorzkim uśmiechem.-Czyż miałem prawo, znając siebie, przeczuwając siebie, wziąć siekierę i pokrwawić się! Było moim obowiązkiem wiedzieć z góry...-Et! Właśnie z góry!..."-wyszeptał z rozpaczą. Chwilami zatrzymywał się nieruchomo przed jakąś myślą:

"Nie, tamci ludzie są z innej gliny; prawdziwy władca,

któremu wszystko wolno, gromi Tulon, urządza rzeź w Paryżu, zapomina swej armii w Egipcie, traci pół miliona ludzi w wyprawie moskiewskiej - i kwituje to kalamburem w Wilnie; i jeszcze mu po śmierci stawiają pomniki - czyli że wszystko mu dozwolone. Nie! Tacy ludzie są widocznie ze spiżu, nie z ciała!" Naraz prawie rozśmieszyła go pewna uboczna myśl: ^Ńapoleon,~piramidy, Waterioo - i chuda, plugawa wdowa po regestratorze, babsztyl, lichwiarka z czerwonym kuferkiem pod łóżkiem-przebóg! jakże taki Porfiry Pietrowicz ma to strawić!... To dla nich nie do strawienia!... Na przeszkodzie stają względy estetyczne: źCzyż Napoleon wlazłby pod łóżko staruchy!» Tfu, do licha!..." Od czasu do czasu czuł, że zaczyna bredzić, wpadł w gorączkową egzaltację. "Mniejsza o staruchę! -myślał febrycznie i porywczo. - Starucha jest może pomyłką i nie o nią chodzi! Starucha była tylko chorobą... Chciałem przekroczyć co rychlej... nie zabiłem człowieka, zabiłem zasadę! Tak, zasadę zabiłem, ale czy przekroczyłem? Nie, pozostałem po tej stronie... Potrafiłem tylko zabić! Właściwie, jak się okazuje, nie potrafiłem nawet i tego... Zasada? Za cóż to głuptas Razumichin strofował socjalistów? Ludziska to pracowici i handlowi: trudnią się (powszechną szczęśliwością*... Nie, dano mi tylko jedno i niepowtarzalne życie; nie chcę czekać z założonymi rękoma na źpowszechną szczęśliwości). Ja sam pragnę żyć, inaczej wolę już nie żyć wcale. Cóż? Po prostu nie chciałem mijać głodnej matki, zaciskając w kieszeni własnego rubla w oczekiwaniu na (powszechną szczęśliwość*. Że to niby: źNiosę swoją cegiełkę na szczęśliwość powszechną i dlatego mam spokojne sumienie.') Cha-cha! Więc czemuż pominęliście mnie? Toć ja tylko raz żyję, toć ja także chcę... Et, estetyczna wesz ze mnie, i basta! - dodał raptem, śmiejąc się jak obłąkaniec. - Tak, rzeczywiście jestem wesz - ciągnął dalej, ze złą radością czepiając się tej myśli, grzebiąc się w niej, igrając i bawiąc się nią - już chociażby z tej racji, że po pierwsze, rozmyślam teraz o tym, że jestem wesz; po wtóre, z racji, żem przez cały miesiąc zanudzał dobrotliwą Opatrzność przywołując ją na świadka, że przedsiębiorę tę rzecz nie dla dogodzenia grzesznemu ciału i jego zachceniem, tylko dla wspa-

nialego i chlubnego celu-cha-cha!... Po trzecie, z racji, żem postanowił przestrzegać przy wykonaniu jak największej sprawiedliwości, wagi i miary, i arytmetyki: ze wszystkich wszy wybrałem najbardziej bezużyteczną, a po zabójstwie umyśliłem wziąć od niej tylko tyle, ile mi potrzeba na pierwszy krok, ani mniej, ani więcej (czyli że reszta i tak by poszła na monaster zgodnie z testamentem! cha-cha!)... Dlatego, dlatego stanowczo jestem wesz - dodal zgrzytając zębami - dlatego, że sam jestem może haniebniejszy i plugawszy niż zabita wesz i z góry przeczuwałem, że powiem to sobie już po zabójstwie! Czyż z taką okropnością da się cokolwiek porównać! O szkarado! o podłości!... Och, jakże rozumiem źproroka», z szablą, na koniu: Allach rozkazuje, więc masz być posłuszny, źdrżący» stworze! Słuszność, słuszność ma źprorok», kiedy gdzieś w poprzek ulicy stawia dobr-r-rą baterię i rąbie winnych czy niewinnych, nawet nie racząc wyjaśnić, o co chodzi! Bądź posłuszny, drżący stworze, i nie pragnij, bo-to nie twoja rzecz!... O, za nic, za nic nie daruje, tej starej!" Włosy miał mokre od potu, spieczone wargi drgały, nieruchomy wzrok był utkwiony w sufit. "Matka, siostra - jakże je kochałem! Czemuż teraz nienawidzę ich? Tak, ja ich nienawidzę, nienawidzę fizycznie, nie mogę znieść ich obecności przy mnie... Podszedłem do matki i pocałowałem ją, pamiętam... Ściskać ją i myśleć, że gdyby się dowiedziała, to... A może powiedzieć jej? Po mnie tego można się spodziewać... Hm! ona jest zapewne taka sama jak ja - dodał myśląc z wysiłkiem, jakby się borykał z nacierającą nieprzytomnością. - O, jakże teraz nienawidzę staruchy! bodaj zabiłbym ją po raz drugi, gdyby ożyła! Biedna Lizawieta! Po co się nawinęła!... To jednak dziwne: czemu prawie nie myślę o niej, jakbym jej w ogóle nie zabił?... Liza-wieta! Sonia! biedne, łagodne, z łagodnymi oczami... Miłe!... Czemu nie płaczą? Czemu nie jęczą?... Gotowe wszystko oddać... spoglądają łagodnie i cicho... Soniu, Soniu! cicha So-niu!..." Stracił poczucie rzeczywistości; dziwnym mu się wydało, że nie pamięta, jak się nagle znalazł na ulicy. Był już późny wieczór. Zmrok gęstniał, księżyc w pełni świecił coraz jaśniej, ale w powietrzu była jakaś duszność. Ludzie tłoczyli się na ulicach; rzemieślnicy, robotnicy rozchodzili się d(r) domów, inni przechadzali; pachniało wapnem, kurzem, stojącą wodą. Raskolnikow szedł,..smutny i zatroskany: dobrze pamiętał, że z domu wyszedł z jakimś zamiarem, że powinien coś pośpiesznie załatwić, lecz co mianowicie - zapomniał. Wtem przystanął i zobaczył, że po drugiej stronie ulicy, na chodniku, stoi jakiś człowiek i macha do""niego_reka^.Rziszył ku niemu na przełaj, lecz tamten nagle skręcił i odszedł jakby nigdy nic, zwiesiwszy głowę, nie obracając się, nie dając poznać po sobie, że go wzywał. "Może wcale nie wzywał?" - pomyślał Raskolnikow, a mimo to puścił się za nim. Gdy już był o jakie dziesięć kroków, poznał go znienacka i - przestraszył się: był to ów mieszczanin, w tym samym kaftanie i tak samo przygarbiony. Raskolnikow szedł z dala, serce mu łomotało; skręcił w uliczkę - tamten wciąż się nie odwracał. "Czy wie, że idę za nim?"-myślał Raskolnikow. Mieszczanin wszedł do bramy dużej kamienicy- Raskolnikow co żywo zbliżył się do bramy i zajrzał, czy tamten się nie zatrzyma i nie zawoła. Jakoż minąwszy bramę i już wstępując na dziedziniec tamten się odwrócił i znów jak gdyby machnął ręką. Raskolnikow natychmiast poszedł na dziedziniec, lecz mieszczanina już tam nie było. Czyli że wszedł od razu na pierwsze schody. Raskol-. nikow rzucił się za nim. Istotnie, o dwa piętra wyżej rozlegały się jeszcze czyjeś miarowe, niespieszne kroki. Dziwne: schody są jakby znajome! Oto okno na pierwszym piętrze; smutno i tajemniczo sączy się przez szyby księżycowa poświata; oto i drugie piętro. Ba! To przecie to samo mieszkanie, gdzie pracowali malarze... Że też od razu nie poznał! Kroki idącego przodem człowieka ścichły: "To znaczy, że gdzieś przystanął albo się chowa." Oto trzecie piętro; czy iść dalej? I jaka tam cisza! aż straszno... Jednak poszedł. Odgłos własnych kroków straszył go i płoszył: Boże, jak ciemno! Mieszczanin prawdopodobnie przyczaił się w jakim kącie. A! mieszkanie jest otwarte na oścież. Zastanowił się chwilę i wszedł. W przedpokoju było bardzo ciemno i pusto, ani żywego ducha, jak wymiotło; cichutko, na palcach, wszedł do bąwialni; pokój był cały zalany światłem księżyca; wszystko tu takie jak dawniej: krzesło, lustro, żółta kanapa i obrazy w ramach. Olbrzymi, okrągły, miedzianoczerwony miesiąc zaglądał prosto w okna. "To od księżyca płynie taka cisza - pomyślał Ras-

komików-zapewne układa teraz jakąś zagadkę." Stal i czekał, czekał długo, a im cichszy był księżyc, tym mocniej waliło serce, aż do bólu. I wciąż ta cisza. Wtem rozległ się krótki, suchy trzask, jakby kto przełamał łuczywko, i ponownie wszystko zamarło. Obudzona mucha z rozpędu uderzyła o szybę i żałośnie zabzykała. W tej samej chwili w kącie, między małą szafką a oknem dojrzał coś jakby wiszącą na ścianie salopę. "Dlaczego tu salopa?-zastanowił się-przecie nie było jej tu przedtem." Zbliżył się cicho i odgadł, że za salopa ktoś się ukrywa. Ostrożnie odchylił salopę ręką i zobaczył, że tu stoi krzesło, a na krześle w kąciku siedzi staruszka, zgięta w kabłąk, z głową przekrzywioną, tak w-saa-mss-aie mógł dojrzeć jej twarzy; lecz była to ona. Postał nad nią. "Boi się!"- pomyślał, oględnie wyjął z pętli siekierę i grzmotnął starą po ciemieniu raz, drugi raz. Rzecz dziwna: stara ani drgnęła pod razami, jakby była zrobiona z drzewa. Przestraszył się, pochylił niżej i chciał zajrzeć; ale ona schyliła głowę jeszcze niżej. Wówczas przytknął głowę aż do podłogi, zajrzał od dołu w jej twarz, zajrzał i skamieniał: starowinka siedziała i śmiała się, aż się zanosiła cichym, bezgłośnym śmiechem, krztusząc się, by on nie słyszał. Nagle wydało mu się, że drzwi sypialni leciutko uchylono i że tam również śmieją się, rozmawiają szeptem. Porwała go furia: z całej siły jął bić staruchę po głowie, ale za każdym ciosem siekiery śmiech i szept dochodził z sypialni coraz wyraźniej, staruszka zaś aż się trzęsła z wesołości. Rzucił się do ucieczki, ale sień już pełna ludzi, drzwi na schody są pootwierane, na podeście, na schodach, niżej - wszędzie ludzie, głowa przy głowie, wszyscy patrzą, ale wszyscy się czają, czekają, milczą... Ścisnęło mu się serce, nogi nie chcą ruszyć, wrosły w ziemię... Chciał krzyknąć - i zbudził się. Ciężko odetchnął - ale, rzecz dziwna, sen zda się trwać dalej: drzwi są szeroko otwarte, w progu stoi zupełnie nie znany mu człowiek i bacznie mu się przygląda. Raskolnikow nie zdążył jeszcze otworzyć oczu na dobre i w mig zamknął je znowu. Leżał na wznak bez ruchu. "Czy to sen trwa, czy nie?" - myślał i odrobinkę, niedostrzegalnie, uniósł powieki, żeby spojrzeć; nieznajomy stal w tym samym miejscu i wciąż wpatrywał się w niego. Wtem ostrożnie przekroczył próg, starannie przymknął za sobą drzwi, podszedł 284


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 19 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.009 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>